czwartek, 18 kwietnia 2019

07.04 Ochodzita

Trasa: Koczy Zamek - Ochodzita - Koniaków - Jasiówka - Jasionowe - Przełęcz Koniakowska - Koczy Zamek

Po sobotniej długiej wyprawie, w niedzielę zaliczyłem trasę króciutką i banalnie prostą, ale za to szalenie interesującą. Razem z dwoma koleżankami z pracy pojechałem samochodem na zwiedzanie lokalnych atrakcji w Koniakowie, a przy okazji odbyliśmy symboliczny spacerek po górach. Dzień spędziliśmy spokojnie, leniwie ale i mega ciekawie. Ten wpis będzie więc przede wszystkim promocją Koniakowa :)

Zaparkowaliśmy o 10 rano na parkingu pod górą Koczy Zamek, gdzie niebieski szlak przecina szosę z Milówki do Istebnej. Stamtąd przeszliśmy kawałek niebieskim szlakiem w kierunku zachodnim, potem króciutką lokalną dróżką pod Karczmę Ochodzita, a następnie równie krótką i łatwą dróżką na szczyt góry. Od południa, na Słowacji, świeciło piękne słońce...


Ale od północy, nad niemal całymi Beskidami oprócz samego pogranicza polsko-słowackiego, kłębiły się ciemne chmury. Byliśmy dosłownie na granicy dwóch światów. Nie tylko pod względem pogodowym. Tam, gdzie wisiały chmury, była zlewnia Morza Bałtyckiego. Natomiast słońce świeciło nad zlewnią Morza Czarnego.


Ochodzita to świetna góra dla każdego, ponieważ jest dziecinnie prosta do zdobycia a zarazem oferuje widoki na wszystkie cztery strony świata.





Poniższe zdjęcie jest szczególne, ponieważ widać na nim trzy państwa: Polskę, Czechy i Słowację.


Odrobinkę się pozmieniało na Ochodzitej, odkąd ostatnio tam byłem (na cudownym zachodzie słońca 26.10.2014). Powstał chociażby pomnik Jana Pawła II. Kiedy robiłem pomnikowi zdjęcie, akurat kąt z którego to zdjęcie wykonywałem sprawił, że nad głową świętego pojawiła się słoneczna aureola - bardzo symboliczne!


Oprócz pomnika stoi tam też kapliczka.



Po tym, jak napatrzyliśmy się na rozległe widoki z każdej strony góry, zaczęliśmy schodzić do Koniakowa.



Przez następne kilka godzin nasza wycieczka przestała być krajoznawczą, a bardziej nakierunkowaną na poznawanie lokalnej kultury. Nieczęsto podczas wypraw w góry mam okazję do tak dogłębnego odkrywania miejscowości po drodze, więc świetnie się złożyło, że tym razem mogliśmy tak uczynić. I powiem, że było super ciekawie!

Na początek udaliśmy się do Centrum Pasterskiego. Kupiliśmy tam trochę produktów z wełny owczej (m.in. poduszki, a także nawet dekoracje wielkanocne), obejrzeliśmy interesującą wystawę o kulturze pasterskiej w Karpatach, oraz spędziliśmy trochę czasu na dokarmianiu sympatycznych owieczek :)


W sąsiednim budynku znajduje się tzw. "sklep góralski", który na całe szczęście mimo niedzieli niehandlowej był czynny. Zrobiliśmy tam bardzo udane zakupy, nabywając m.in. rewelacyjne produkty spożywcze tak jak kiełbasy czy oscypki. Kupiłem również płytę regionalnej muzyki, a także... tradycyjny góralski kapelusz ;) Najwyższa pora, po tylko latach chodzenia po polskich górach!

Kolejnym naszym przystankiem była tzw. Chata na Szańcach, stanowiąca muzeum lokalnego folkloru. Mieliśmy to szczęście, że przyszliśmy tam akurat w tym samym czasie co grupa zorganizowana z Kołobrzegu, i pozwolono nam przyłączyć się do nich na zwiedzanie muzeum oraz na wykład poprowadzony przez właściciela chaty. Mówię "wykład", ale to słowo normalnie kojarzy się raczej z nudami - a tymczasem prezentacja regionalnej kultury, której byliśmy świadkami, była fascynująca, bardzo energiczna i pełna zabawnych anegdot. Właściciel Chaty na Szańcach jest świetnym gawędziarzem, który potrafi w przystępny, intrygujący i bardzo humorystyczny sposób opowiedzieć o dziejach Trójwsi Beskidzkiej. Opowiedział nam o jej historii, pokazał nam cały szereg pięknych obrazów (częściowo wykonanych przez jego samego), oraz zademonstrował jak się gra na "trombitach", czyli na tradycyjnych, baaardzo długich pasterskich fujarach. Śmiechu słuchaczy było przy tym co niemiara!

Mieliśmy też okazję obejrzeć tradycyjne koronki, z których Koniaków szczególnie słynie. Niektóre są rozmiarem bardzo duże.


A także obejrzeliśmy... stringi z koronek.


Kultura pasterska Beskidów jest całkiem zbliżona do lokalnej kultury rumuńskich Karpat. Jedna z moich towarzyszek pochodzi właśnie z Rumunii i była przeszczęśliwa, że w Koniakowie mogła poczuć się prawie jak w domu :) Właściciel chaty był bardzo serdeczny wobec zagranicznego gościa i pozwolił jej nawet spróbować swoich sił przy wyszywaniu koronek.


Potem zjedliśmy obiad w karczmie, znajdującej się w piwnicy chaty. Właściwie nie tyle w karczmie, co na zewnątrz jej - pogoda zrobiła się tak ciepła i słoneczna, że mogliśmy bez obaw usiąść na tarasie i równocześnie opalać się podczas posiłku. Porcje w karczmie były... gigantyczne! Ja zjadłem takiego potężnego kotleta z dużą dawką oscypku i boczku oraz masą zapiekanych ziemniaków. Mniam!


Po takim posiłku byliśmy tak objedzeni, że wcale nie tak łatwo było nam wrócić do samochodu pod Koczym Zamkiem. Na trasę powrotną wybraliśmy kawałek żółtego szlaku z centrum Koniakowa do Jasiówki oraz zielony szlak rowerowy na Przełęcz Koniakowską. Opuszczając centrum wsi, wstąpiliśmy jeszcze do koniakowskiego kościoła. Wnętrze było śliczne, a szczególnie mi się spodobały malowidła przy bocznych ołtarzach.



Tak wygląda kościół z zewnątrz:


Trasa szlaku rowerowego na Przełęcz Koniakowską przebiegała w całości po asfalcie. Była to taka typowa spokojna wiejska dróżka, którą szło się wygodnie i przyjemnie (aczkolwiek trzeba przyznać, że byliśmy tak objedzeni, że nawet taka banalna trasa kosztowała nas odrobinę wysiłku ;) ). W to ciepłe, słoneczne popołudnie atmosfera na koniakowskich łąkach była iście sielankowa.




I jak to w beskidzkich wsiach bywa, nie brakowało ładnych kapliczek.



Z Przełęczy Koniakowskiej (732 m n.p.m.) wróciliśmy na parking niebieskim szlakiem, cały czas po asfalcie. Na tym odcinku widoki były szczególnie rozległe - zarówno w stronę ośnieżonej Baraniej Góry, jak i Beskidu Żywieckiego.



Ostatnią atrakcją na naszej trasie był szczyt Koczego Zamku (847 m n.p.m.). Widoczność tego popołudnia była powalająca i nawet z takiej niepozornej górki dało się dostrzec Tatry! (Jeśli przypatrzycie się uważnie, ich ośnieżone szczyty są na dalszym planie po prawej stronie pierwszego zdjęcia i po lewej stronie drugiego.)



Do trzech razy sztuka, można powiedzieć - za trzecim podejściem Koczy Zamek pokazał mi w pełni, na co go stać. Za pierwszym razem (08.03.2014) było słonecznie ale z bardzo słabą przejrzystością powietrza, a za drugim (21.09.2017) była ulewa oraz wiatr który zniszczył mi parasolkę. Tym razem było idealnie :) Ostatnie dwa zdjęcia i trzeba było schodzić...



Droga powrotna do Bielska-Białej była bardzo malownicza, a jednocześnie szybka, dzięki temu że w większości przebiegała trasą drogi ekspresowej S69 - tylko pomiędzy Milówką a Węgierską Górką jest odcinek, który jeszcze nie został wybudowany, przez co trzeba tam zjechać na lokalną drogę. O 16:15 wyjechaliśmy z Koniakowa, a już krótko po 17:00 byłem w domu. Czułem się bardzo szczęśliwy. Aby wyprawa w góry była udana, nie musi być bardzo długa tak jak ta z poprzedniego dnia. Krótka trasa, z odpoczynkiem po drodze, dobrym jedzeniem, zakupami oraz okazją do poznawania lokalnej kultury też gwarantuje bardzo udany dzień :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz