czwartek, 18 kwietnia 2019

06.04 Pasmo Czantorii z biegaczami

Trasa: Leszna Górna - Gora - Czantoria Mała - Czantoria Wielka - Przełęcz Beskidek - Soszów Mały - Soszów Wielki - Cieślar - Stożek Mały - Stożek Wielki - Przełęcz Łączecko - Wisła Głębce

W pierwszy dzień pierwszego kwietniowego weekendu zdecydowałem się, mimo niesprzyjających prognoz pogody, na długą trasę po granicy polsko-czeskiej. Opisałbym ją jako trasę wielu kontrastów. Momentami szło się bardzo łatwo i przyjemnie, a momentami była to prawdziwa hardkorowa wyrypa. Momentami warunki na szlaku były wiosenne, a momentami zimowe. Momentami pogoda była ładna, a momentami fatalna. Doświadczyłem więc całego wachlarza różnych sytuacji. A towarzystwo podczas tej wycieczki miałem ciekawe, ponieważ innych piechurów spotkałem na szlaku bardzo niewielu, za to była cała masa... biegaczy.

Zacząłem wycieczkę w sposób bardzo nietypowy, korzystając z połączenia o którym do niedawna w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje. Złapałem busa z Cieszyna do Lesznej Górnej, przejeżdżając po drodze przez kompletnie nieznane mi miejscowości. Jedną z nich był Dzięgielów, w którym znajduje się historyczny zamek. Przejeżdżając obok zamku zauważyłem, że panuje tam bardzo duży ruch samochodów. Później miałem się dowiedzieć, czemu...

Wysiadłem na przedostatnim przystanku w Lesznej Górnej. Udałem się w kierunku południowym ulicą Potok, aż do gospodarstw przy jej samym końcu, a potem poszedłem na przełaj przez pola do granicy polsko-czeskiej, którą przebiega czerwony szlak. Widoki z pól na granicy były ładne, ale żadnej oficjalnej ścieżki tam nie ma, więc nie wiem czy mogę z czystym sumieniem polecić innym wędrowcom taką drogę "na skróty".



Dotarłem do szlaku granicznego. Widzicie biegacza na poniższym zdjęciu? Gdy ruszyłem tym szlakiem w kierunku wschodnim, byłem zdziwiony, że co chwila mijają mnie kolejni biegacze. Zauważyłem, że mają na koszulkach numery - a więc to był zorganizowany bieg. Aż dziwne, bo szlak graniczny przebiega przez kompletne odludzie.


Moja trasa pokrywała się z trasą biegu przez kilkanaście minut. Potem czerwony szlak odbił na prawo, na terytorium Czech, trawersując od południa górę Ostry Vrch. Natomiast biegacze pobiegli na wprost, cały czas trzymając się granicy, na szczyt góry. Najwyraźniej bieg, jako zorganizowany w Polsce, mógł się odbywać na granicy ale na czeskiej ziemi już nie. Przez kolejne pół godziny wędrowałem przez las zupełnie sam. Potem szlak doprowadził mnie na jego skraj, na obrzeżach osady Gora. Stamtąd było trochę ładnych widoków, zarówno w głąb Czech jak i w kierunku pasma Czantorii na granicy.



Szlak wprowadził mnie znów do lasu, a tam zaliczyłem spotkanie z takim sympatycznym stworzonkiem :)


Na skrzyżowaniu skręciłem na żółty szlak, którym wróciłem do granicy z Polską. Momentalnie na mojej trasie pojawili się znów biegacze. Akurat na przejściu granicznym był punkt, gdzie mogli na chwilę odpocząć i napić się wody.


Moim następnym celem była Czantoria Mała i widać było, że uczestnicy biegu również podążają w tym kierunku. W ślad za nimi poszedłem trasą ścieżki dydaktycznej o nazwie "Szlak Partyzancki". Jej nazwa bierze się od poległych na jej trasie partyzantów. Znajduje się na niej pomnik upamiętniający ich, ale niestety tekst na jego płycie był w tak słabym stanie i tak niewyraźny, że nie byłem w stanie dokładnie odczytać, jaki spotkał ich los.


Szlak Partyzancki doprowadził mnie do skrzyżowania z czarnym szlakiem, gdzie wreszcie wyjaśniła się tajemnica, jakiego to biegu uczestnicy byli moimi współtowarzyszami na szlaku. Przypomniałem sobie, że kilka lat temu jeden z moich kolegów w pracy wziął udział w tymże biegu. Aby przebiec taką trasę trzeba być prawdziwym hardkorowcem!


Na Czantorii Małej biegacze skręcili na żółty szlak w kierunku Ustronia, a ja na chwilę zostałem sam, mając przed sobą piękny widok na Czantorię Wielką.


Moja samotność na szlaku była bardzo krótkotrwała. Ledwo rozpocząłem podejście na Czantorię Wielką, a już zaczęli mijać mnie kolejni biegacze, którzy widać pokonywali inny wariant trasy. Było ich jednak znacznie mniej, niż biegaczy po zachodniej stronie Czantorii Małej, którzy jak się później dowiedziałem robili pętlę z Dzięgielowa (stąd duża liczba samochodów przy tamtejszym zamku). Na tym odcinku musieli szczególnie uważać, ponieważ poniżej szczytu Czantorii Wielkiej warunki na szlaku ni stąd ni zowąd stały się zimowe.


W tym czasie też rozpadał się zapowiadany deszcz (aż dziwiłem się, że nie pojawił się wcześniej, bo według prognoz miało padać od rana). Początkowo lekko, a potem coraz to mocniej. W deszczu przeszedłem przez Czantorię Wielką, Przełęcz Beskidek i Soszów Mały. Na Soszowie Wielkim padało już tak mocno, że postanowiłem wejść do tamtejszego schroniska aby trochę się wysuszyć. Ta decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Pierwszy raz odwiedzałem schronisko na Soszowie i od razu bardzo mi się spodobało. Świetny klimat w budynku, sympatyczna obsługa w całkiem młodym wieku, przepyszne pierogi, oraz wyjątkowo dobry bezalkoholowy grzaniec jabłkowy - dokładnie to, czego potrzebowałem po marszu na deszczu.


Po godzinnym postoju, około 14:30 ruszyłem w dalszą drogę. Deszcz zelżał, zaczęło się przejaśniać i pojawiły się wyjątkowe widoki na "dymiące" góry.



Jak widać na pierwszym zdjęciu, szczyt Stożka Wielkiego tkwił w chmurze i w nią wszedłem, wspinając się na tą górę. Lubię tamtejsze schronisko, ale tym razem nie zatrzymałem się w nim, tylko poszedłem dalej. Zależało mi na tym, aby jak najszybciej wrócić do domu. Na trasę zejściową wybrałem sobie niebieski szlak do stacji kolejowej Wisła Głębce przez Przełęcz Łączecko. Nie było mnie przedtem na tym szlaku i chciałem go odkryć. Nie był to najfortunniejszy pomysł... Szlak trawersuje Kiczory od strony północnej i na tych stokach, ku mojemu zaskoczeniu, panowały warunki w pełni zimowe.


Sam śnieg jeszcze nie byłby dla mnie takim problemem, ale potem na szlaku pojawiła się cała masa powalonych drzew. Musiałem obejść je po śniegu, który miejscami był bardzo głęboki. Co chwila się w nim zapadałem: czasami po kolana, czasami po biodra, a raz - nie żartuję - po szyję! Nigdy, przenigdy coś takiego nie spotkało mnie w górach, nawet w samym środku zimy. W życiu bym nie przypuszczał, że doświadczę czegoś takiego akurat podczas tej kwietniowej wycieczki w Beskidy, podczas której warunki były przeważnie wiosenne. Niesamowite, jak ukształtowanie terenu i lokalny mikroklimat mogą sprawić, że o tej porze roku w odległości kilkuset metrów warunki na szlaku mogą zmienić się o 180 stopni.


Na domiar złego znów rozpadało się. "Droga przez mękę" przez wiatrołomy w głębokim śniegu zdawała się ciągnąć w nieskończoność, ale w rzeczywistości trwała niecałą godzinę. Z ogromną ulgą wreszcie zszedłem na Przełęcz Łączecko, gdzie nie było już śniegu a szlak znów zrobił się bardziej widokowy.


Ostatni odcinek mojej trasy to zejście w warunkach o niebo łatwiejszych do stacji kolejowej Wisła Głębce. Pojawiło się na tym odcinku kilka kolejnych widokowych miejsc, lecz ponieważ spieszyłem się na pociąg (warunki na poprzednim odcinku szlaku znacząco mnie opóźniły), zdjęć robiłem niewiele.


O 18:00, kilka minut przed odjazdem pociągu, dotarłem na stację. Cóż to była za ulga wsiąść do ciepłego, wygodnego pociągu! W takich komfortowych warunkach udało mi się szybko ogrzać i wysuszyć. Podróż powrotna do Bielska-Białej była dość długa, ponieważ zwłaszcza w okolicach Skoczowa pociągi na tej linii jadą bardzo wolno, ale mi to nie przeszkadzało - cieszyłem się tylko, że tą piękną, ale jednak męczącą górską wyrypę mam już za sobą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz