piątek, 31 sierpnia 2018

27.08 Otargańce i Wołowiec

Trasa: Przybylina – Dolina Wąska – Otargańce – Raczkowa Czuba – Jarząbczy Wierch – Niska Przełęcz – Wołowiec – Polana Chochołowska – Dolina Chochołowska – Siwa Polana
Mapa trasy

Obiecałem w poprzednim wpisie, że warto będzie przeczytać tą relację ;) Cała trasa, jaką w miniony poniedziałek przebyłem w Tatrach Zachodnich, jest znakomita pod względem widoków. Tak się jednak złożyło, że Matka Natura akurat tego dnia postarała się jeszcze bardziej te widoki uatrakcyjnić... i efekt był wprost fenomenalny! Za chwilę zobaczycie, co mam na myśli ;)

Złe miłego początki, można powiedzieć. Na samym początku dnia dość kuriozalna sytuacja pokrzyżowała mnie i mojemu towarzyszowi Nickowi plany. Przenocowaliśmy w Popradzie i wstaliśmy przed 4 rano, aby zdążyć na pociąg o 4:24 do Liptowskiego Gródka, gdzie mieliśmy mieć dogodną przesiadkę na autobus do Przybyliny. Na popradzkim dworcu udaliśmy się na peron wskazywany przez tablicę odjazdów, zajęliśmy miejsce w wagonie – byliśmy sami w pociągu, ale to akurat nas nie dziwiło o tak wczesnej porze – i czekaliśmy na odjazd, który... nie nastąpił. Dochodziła 4:40, a pociąg wciąż stał na peronie. W końcu coś mnie tknęło, aby wychylić głowę z okna i zajrzeć na elektroniczną tablicę na peronie. Wskazywała ona, że nasz pociąg pojedzie do... Koszyc!

Nie jestem w stanie w żaden sposób wytłumaczyć, jak to się stało że znaleźliśmy się w niewłaściwym pociągu. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy to w ostatniej chwili doszło do zmiany peronu, czy też to my, jeszcze senni po bardzo wczesnej pobudce, wsiedliśmy do nie tego pociągu co trzeba. W każdym razie czym prędzej wysiedliśmy z feralnego pociągu, żeby nas nie powiózł w przeciwnym do pożądanego przez nas kierunku, i wróciliśmy na halę dworcową aby wyszukać alternatywne połączenia. Następny pociąg do Liptowskiego Gródka mieliśmy o 5:26, więc nie musieliśmy czekać aż tak długo, jednak mieliśmy już godzinę w plecy... Trochę mnie to zdenerwowało, ponieważ o ile Nick nie miał żadnych ograniczeń czasowych (zostawał na noc w Zakopanem, aby następnego dnia pójść na Świnicę), o tyle ja musiałem zdążyć do Zakopanego na pociąg o 19:12, aby zdążyć z powrotem do Bielska-Białej, gdzie nazajutrz miałem pracę. Trochę się obawiałem o to, czy się wyrobię. Ale postanowiłem póki co odłożyć takie myśli na bok i nie przejmować się nimi, tylko cieszyć się piękną trasą.

Gdy rozpoczęliśmy wędrówkę o 6:35, startując zielonym szlakiem z Przybyliny do Doliny Wąskiej, przybył mi kolejny powód do zmartwień: pogoda. Niebo szczelnie zakryły chmury i miałem poważne obawy o to, czy cokolwiek podczas tej wielogodzinnej wędrówki zobaczymy. A nie po to się pofatygowaliśmy taki kawałek na Słowację, aby oglądać tylko „mleko”... Cóż, pogoda była całkowicie poza moją kontrolą, mogłem jedynie trzymać kciuki za szybkie rozpogodzenie.

Na dobrą sprawę jedynym ciekawym aspektem nudnego, płaskiego szlaku po asfalcie z Przybyliny do Doliny Wąskiej jest obecność kilku oryginalnych rzeźb.




Przeszliśmy Doliną Wąską do punktu, w którym rozchodzą się trzy szlaki. Na prawo odchodzi żółty szlak przez Dolinę Raczkową, którym szedłem 26 września ubiegłego roku; na lewo niebieski szlak przez Dolinę Jamnicką, który musi zaczekać na inną okazję; a na wprost biegnie zielony szlak na pasmo Otargańców, które jak dotąd było owiane dla mnie tajemnicą. I tym właśnie szlakiem ruszyliśmy ostro do góry. Podejście wąską ścieżką przez las, miejscami gęsty a miejscami wycięty, było bardzo słabo oznakowane i musieliśmy uważać, aby nie pobłądzić. Początkowo byliśmy jeszcze poniżej pułapu chmur i mieliśmy za sobą ograniczony widok na Dolinę Wąską:


Potem przez dłuższy czas szliśmy wewnątrz chmury i mgły, ledwo widząc pobliskie drzewa... a potem... spowijające nas gęste mgły nagle zajaśniały promieniami słonecznymi! Pełni nadziei przyspieszyliśmy kroku – i wystarczyło kilka minut, byśmy mieli nad sobą błękitne niebo. Początkowo myślałem, że mgły po prostu się ulotniły, ale potem okazało się że stało się nieco inaczej. Mgły wciąż trwały na miejscu, tylko że my wyszliśmy ponad nie i mieliśmy je pod sobą. Czyli trochę jak wtedy, gdy się siedzi w samolocie i ma się poniżej morze chmur. Rzecz jasna na żywo, w górskim otoczeniu, ten widok robił jeszcze potężniejsze wrażenie.


To, co się działo od tego momentu podczas naszego przechodzenia przez pasmo Otargańców, było najprawdziwszą magią. Niech zdjęcia mówią za siebie.









Jak gdyby wrażeń było mało – to właśnie wtedy nastąpił ten moment, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo niedźwiedzia w górach! Było to z daleka, więc w żaden sposób nie groziło nam niebezpieczeństwo, jednak przeszedł nas na ten widok dreszczyk emocji :) Naszą uwagę na niedźwiedzia zwrócił Słowak, który wraz z swoją dziewczyną wyprzedził nas na szlaku. Byli to jedyni turyści, którzy oprócz nas wędrowali tą odizolowaną, daleką od cywilizacji trasą. Chłopak spytał się nas, czy widzimy niedźwiedzia – popatrzyliśmy w wskazanym przez niego kierunku, wytężając wzrok, i rzeczywiście... po naszej lewej stronie, na zachodnich zboczach Otargańców, nieco poniżej grani przemieszczała się ciemna zwierzęca postać. Nie mógł to być nikt inny, jak misiu :) Chwyciłem za aparat i zacząłem pstrykać fotki w tym kierunku ile tylko się dało. Poniżej zadanie na spostrzegawczość – wytężcie wzrok i sprawdźcie, czy dacie radę zauważyć miśka na zdjęciach ;)





Niedźwiedź spokojnie oddalił się i zniknął w zagłębieniach terenu, a my, rozemocjonowani, kontynuowaliśmy naszą wędrówkę przez baśniową krainę.










Mgły w dolinach zaczęły się unosić, coraz bardziej zbliżając się do grani którą wędrowaliśmy. Coraz częściej zdarzało się, że na moment wchodziliśmy w mgłę, by potem znów wyjść na słońce. Efekt był niesamowity.




Wraz z unoszeniem się mgieł widoki na okoliczne szczyty stały się jeszcze bardziej nieziemsko piękne.







Raczkową Czubę (2194 m n.p.m.), najwyższy punkt naszej trasy, chmury niestety przykryły na dłużej. Gdy doszliśmy na nią, zatrzymaliśmy się aby chwilę odpocząć i zjeść przyniesiony z sobą prowiant. Siedzieliśmy w mgle, lecz od czasu do czasu rozstępowała się ona na moment, aby ukazać nam grań od Jarząbczego Wierchu po Wołowiec, czyli kolejny odcinek zaplanowanej przez nas trasy, oraz Rohacze, których tego dnia przynajmniej nie mieliśmy w planach.



Ściana mgły po naszej prawej stronie podczas podejścia na Jarząbczy Wierch...


Oraz podczas zejścia z niego na Niską Przełęcz...


Z której Jarząbczego Wierchu było widać tylko tyle:


Podczas naszej wędrówki czerwonym szlakiem graniowym na Wołowiec widowiskowa walka chmur z słońcem nieustannie miała miejsce wokół nas.




Na ostatnim zdjęciu widać jeden z Jamnickich Stawów. Widok na te dwa zbiorniki wodne po naszej lewej stronie towarzyszyły nam podczas podejścia na Wołowiec.




Na samym Wołowcu niestety nie widzieliśmy kompletnie nic. Chmury absolutnie nie miały zamiaru się ruszyć znad niego. Chciałem Nickowi pokazać jeszcze piękny szlak graniowy przez Rakoń i Grzesia, jednak przy tylu chmurach na niebie niewiele byśmy na nim zobaczyli, a czasu było coraz mniej do odjazdu mojego pociągu z Zakopanego. Z tego względu zeszliśmy do Doliny Chochołowskiej najkrótszą trasą, czyli zielonym szlakiem. Na tym odcinku mieliśmy sympatyczne spotkanie z świstakiem :)


Zielony szlak schodzi dość monotonnie, a choć widoki na nim są piękne, na pewno ustępują one tym na graniach. Jego druga połowa jest zalesiona i pozbawiona widoków, z wyjątkiem jednego punktu gdzie znakomicie widać Bobrowiec.


W schronisku na Polanie Chochołowskiej urządziliśmy sobie krótki postój, aby zjeść tzw. „Deser Chochołowski” (pyszna kombinacja szarlotki z jagodami i śmietaną), po czym przeszliśmy czarnym szlakiem przez środek polany, mając przed sobą przykryty chmurami Kominiarski Wierch.


Ostatnia część trasy była zdecydowanie najmniej ciekawą, czyli wędrówka jednostajną, ciągnącą się w nieskończoność Doliną Chochołowską do Siwej Polany. Potem przejazd busem do Zakopanego, pożegnanie z Nickiem (zazdrościłem mu, że może jeszcze na kolejny dzień zostać w Tatrach...), szybka wizyta w hostelu na Krupówkach, aby odebrać telefon który zostawiłem tam tydzień wcześniej, i bieg na stację kolejową, by zdążyć na pociąg do Kalwarii Zebrzydowskiej. Po przesiadce tam dojechałem busem do Bielska-Białej około 23:15. A więc prawie 20 godzin byłem na nogach, a już nazajutrz rano miałem pracę... Nie było innej opcji, niż natychmiast po powrocie do mieszkania położyć się do łóżka i odespać ten przepiękny i pełny pozytywnych emocji dzień :)

26.08 Z Szyndzielni do lotniska

Trasa: Szyndzielnia – Wapienica – Kamienica – Aleksandrowice

Miał być weekend w Tatrach, jednak pogoda – po wielu przepięknych dniach – postanowiła ostro się załamać akurat na sobotę i niedzielę :( Poniedziałek jednak zapowiadał się dużo lepiej, a ponieważ miałem tego dnia wolne, razem z kolegą z pracy postanowiliśmy pojechać zdobywać Otargańce w Tatrach Zachodnich. Pojechaliśmy już w niedzielę wieczorem pociągiem LEO Express z Czeskiego Cieszyna do Popradu, gdzie przenocowaliśmy. Natomiast w niedzielne przedpołudnie przed wyjazdem, pomimo ulewnie padającego deszczu, wybrałem się na krótką rozgrzewkę w górach w okolicach Bielska-Białej. Wjechałem kolejką linową na Szyndzielnię, skąd zszedłem żółtym szlakiem nad zaporę w Wapienicy, a następnie leśną drogą do skrzyżowania ulicy Łowieckiej i Skarpowej, by na koniec przejść się ulicą Łowiecką do lotniska w Aleksandrowicach i czarnym szlakiem (absolutnie nie mającym nic wspólnego z górskim szlakiem) przejść się po obrzeżach lotniska, ulicą Zwardońską i Lotniczą, kończąc na przystanku autobusowym przy ulicy Szarotki.

Przypominam wszystkim osobom chcącym przejść się żółtym szlakiem pomiędzy Szyndzielnią a Wapienicą, że poza terminami weekendowymi ten szlak jest zamknięty:


Pogoda była pod psem, więc Szyndzielnia, normalnie tętniąca życiem w wakacyjne niedziele, tym razem prezentowała się tak:


Zejścia do Wapienicy w ogóle nie udokumentowałem fotograficznie, ponieważ w takich warunkach atmosferycznych nie miałoby to najmniejszego sensu. Jedyny ciekawszy widok tego dnia miałem już po zejściu z gór, gdy szedłem ulicą Łowiecką w stronę lotniska. Przestało padać, chmury odrobinkę się podniosły i mogłem chociaż w niewielkim stopniu zobaczyć za sobą góry.



Więcej nie mam do napisania o tej wycieczce, ponieważ to i tak była tylko swego rodzaju „przystawka” przed daniem głównym, które otrzymałem następnego dnia. Zapewniam, że było nieporównywalnie ciekawsze – zachęcam do przeczytania mojej relacji z niego :)