niedziela, 31 lipca 2022

30.07 Pętla ze Złatnej

Trasa: Złatna Huta - Szeroki Kamieniec - Złatna Huta

Ostatni dzień mojego 12-dniowego pobytu w górach miał być jego ukoronowaniem w postaci widokowej wycieczki pieszej ze znajomymi na Halę Rysiankę. Ale na przeszkodzie stanęły fatalne prognozy pogody, wieszczące "armagedon" od rana z ogromnymi ulewami i burzami... Po potężnej burzy, jakiej byłem świadkiem poprzedniego popołudnia na Przełęczy Salmopolskiej, absolutnie nie miałem ochoty iść w góry podczas czegoś potencjalnie jeszcze gorszego, więc z żalem skontaktowałem się ze znajomymi, aby odradzić im tą wycieczkę, i wspólnie podjęliśmy decyzję o rezygnacji z niej. Sam jednak postanowiłem pojechać do Złatnej Huty, aby zrobić sobie niewielką pętelkę po górach stamtąd, która nawet przy tak tragicznej pogodzie byłaby do przejścia. No i co się okazało? Że warunki tego przedpołudnia były świetne, i że rozpadało się dopiero w środku dnia, kiedy według pierwotnego planu już schodzilibyśmy z Rysianki. Ależ byłem zły, że się niepotrzebnie się przestraszyliśmy prognoz pogody... Lecz z drugiej strony nawałnica poprzedniego dnia pokazała, że z pogodą w górach naprawdę nie ma żartów i lepiej dmuchać na zimne i potem trochę żałować, niż pakować się w nie podczas burzy i skończyć tragicznie...

Dojechałem do Złatnej Huty busikiem, który od kilku miesięcy kursuje w weekendy do punktów startowych wszystkich ważniejszych szlaków w Beskidzie Żywieckim: Żabnicy, Złatnej i Rycerki Górnej. Co za szkoda, że taka linia powstała dopiero teraz i nie funkcjonowała w czasach gdy mieszkałem w Bielsku-Białej i regularnie jeździłem w te rejony - bardzo by mi się wtedy przydała i byłbym jej stałym klientem... A tymczasem ja byłem jedynym pasażerem zarówno jadąc tam o 6:25, jak i z powrotem o 11:00. Mam nadzieję że powodem było to, że inni potencjalni pasażerowie zrezygnowali z wyjazdu w góry ze względu na pogodę - bo jeśli nie i jeśli frekwencja normalnie wygląda tak słabo na tej linii, to nie wróżę jej długiego życia...

Ze Złatnej Huty cofnąłem się kawałeczek asfaltem, po czym skręciłem na leśną dróżkę prowadzącą do źródła, które na mojej mapie nosiło niezbyt zachęcającą nazwę "Śmierdząca Woda". Przechodziłem już tamtędy 26.04.2019 schodząc z Hali Rysianka, ale wtedy minąłem źródło w wielkim pośpiechu. Tym razem mogłem na spokojnie je obejrzeć.




Tu nieco informacji o źródle:


Za źródłem odbiłem w prawo na mniejszą, ale wciąż wyraźną ścieżkę, która poprowadziła mnie w górę wzdłuż Śmierdzącego Potoku, aż dotarłem do drogi szutrowej trawersującej od południa pasmo Lipowskiej i Rysianki. Tą drogą przeszedłem przez Szeroki Kamieniec aż do skrzyżowania z żółtym szlakiem, łączącym Przełęcz Bory Orawskie z Halą Lipowską. Trasa była głównie zalesiona, ale trafiło się na niej również kilka punktów widokowych.




Wystarczyło przejść króciutki odcinek żółtego szlaku, aby znaleźć się na czarnym szlaku pomiędzy Złatną i Halą Rysianka. Tym szlakiem bezproblemowo zszedłem do Złatnej Huty. Słońce świeciło przyjemnie, ptaszki śpiewały, las pachniał świeżością... starałem się nie myśleć z żalem o straconej szansie na podziwianie widoków z Hali Rysianka w takich warunkach, i zamiast tego po prostu cieszyć się pięknem chwili i tym niespodziewanie udanym zakończeniem moich 12 dni górskich wędrówek. Tuz przed Złatną Hutą natrafiłem na śliczną kapliczkę, którą z jakiegoś powodu nigdy wcześniej nie zauważyłem przechodząc tamtędy, i tam też odmówiłem modlitwę dziękczynną za te udane i bezpieczne 12 dni w górach, i za to czego się w ich trakcie nauczyłem.




To był koniec moich beskidzkich wędrówek - ale najpiękniejsza część mojej przygody z beskidzką kulturą miała dopiero nastąpić. Po powrocie do Bielska-Białej (z przesiadką w Żywcu i przerwą na ciastko w mojej ulubionej kawiarni "Alicja", która stała się tradycją podczas moich wypadów w Beskid Żywiecki), spotkałem się z dwoma koleżankami i pojechaliśmy razem autem do Wisły, chcąc obejrzeć korowód zespołów rozpoczynający obchody Tygodnia Kultury Beskidzkiej w tej miejscowości. Niestety akurat w tym czasie okropnie się rozpadało i z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych korowód został odwołany :( Ale przynajmniej mieliśmy okazję połazić po straganach z ciekawym rękodziełem ludowym oraz skosztować smacznej regionalnej kuchni. A potem pojechaliśmy do Istebnej na koncert, który był zarówno elementem Tygodnia Kultury Beskidzkiej jak i inauguracją Festynu Istebniańskiego. Cóż to było za fantastyczne wydarzenie!

Na początek wystąpił zespół "Rybarzowice" z wsi o tej samej nazwie, prezentując mnóstwo oryginalnych tańców ludowych. Podobało mi się, że w tym zespole znakomicie współpracowali ze sobą zarówno starsi, jak i młodzi ludzie.



Potem lokalny zespół z Koniakowa dał na scenie pokaz, w którym odtworzył tradycyjne koniakowskie "ostatki".




Prawdziwymi gwiazdami zespołu byli członkowie zespołu "Zemplin" z południowo-wschodniej Słowacji. Ich śpiewy i tańce, niby podobne do polskich ale jednak z dodatkiem nut bałkańskich i ukraińskich, były pełne energii, niesamowicie różnorodne, a niektóre bardzo skomplikowane. Widać było, że włożyli ogrom roboty w przygotowanie do tego występu, a publiczność bardzo to doceniała, nagradzając ich gromkimi brawami.




Jako ostatni zaprezentował się zespół "Goizaldi". To był dla mnie występ o szczególnie sentymentalnym znaczeniu, i główny powód czemu poprosiłem koleżanki abyśmy pojechali na koncert właśnie do Istebnej a nie np. Szczyrku: a to dlatego, że zespół pochodzi z Kraju Basków, a dokładnie z miasta San Sebastian (po baskijsku Donostia), w którym mieszkałem przez dwa lata 2015-2017! To było niesamowite uczucie, oglądać tradycyjne baskijskie tańce w beskidzkiej wsi! Styl baskijskiej muzyki i tańca różni się znacząco od polskiej i słowackiej, co widać było wyraźnie w występie "Goizaldi": na pewno prezentują się skromniej (chociażby tańce są powolniejsze, a muzyka to proste melodie opierające się głównie na piszczałkach), ale jednocześnie dla istebniańskiej publiczności to ewidentnie było coś zupełnie nowego i sądząc po ich reakcjach, oryginalność tego występu bardzo przypadła im do gustu.



Ostatnią atrakcją naszej wycieczki była wspaniała kolacja w restauracji "Dwór Kukuczka" w Istebnej (gorąco polecam!), po czym wróciliśmy do Bielska-Białej widokową drogą przez Koniaków i Milówkę, i tylko szkoda że było już ciemno i jednocześnie mgliście, przez co nie widzieliśmy żadnych z pięknych panoram na tej trasie... Dojechaliśmy pod dworzec w Bielsku-Białej równo o 22:30, a mój pociąg w kierunku domu odjeżdżał już o 22:38. 

Tak zakończył się mój główny urlop w górach w bieżącym, 2022 roku... Był niewątpliwie krótszy od jego odpowiednika w 2021, kiedy to w miesiącu sierpniu spędziłem w górach aż 25 dni, i mniej było w nim nowości niż wtedy, gdy po raz pierwszy odkrywałem Beskid Niski i Bieszczady - ale jednocześnie było w nim mnóstwo urozmaicenia, od relaksujących przechadzek po beskidzkich pagórkach po 44-kilometrowe tatrzańsko-pienińsko wyrypy i zdobywanie Rysów o wschodzie oraz zachodzie słońca... a oprócz tego zawierał niesamowicie ciekawy element kulturalny w postaci Łemkowskiej Watry 23 lipca oraz początku Tygodnia Kultury Beskidzkiej 29-30 lipca. Myślę, że takie połączenie intensywnego wysiłku fizycznego, relaksu w pięknym górskim otoczeniu i bliższego poznawania ciekawych i różnorodnych kultur Karpatów to najlepszy sposób z możliwych na spędzenie urlopu w polskich górach. I mam nadzieję, że takich urlopów będzie więcej w przyszłości :)

29.07 Pętla z Jaworzynki

Trasa: Jaworzynka - Głębokie - Trzycatek - Wawrzaczów Groń - Jaworzynka

Drugi piątek z rzędu czułem ogromną potrzebę czasu na regenerację i zrezygnowałem z dłuższej trasy w górach na rzecz krótkiej, wręcz symbolicznej. Tydzień wcześniej zamiast na Ćwilin podreptałem na Górę Parkową w Krynicy, a tym razem zamiast iść z Jaworzynki do Kamesznicy (co było moim pierwotnym planem), zrobiłem sobie jedynie małą pętelkę z Jaworzynki, która przy bardzo niespiesznym tempie zajęła mi 2 godziny.

Zacząłem dzień od wspaniałego śniadania w stylu angielskim w kawiarni "4 Jaśki" w Bielsku-Białej. Potem miałem długą, ale bardzo malowniczą podróż autobusem przez Cieszyn do Jaworzynki.


Z centrum Jaworzynki zszedłem ulicą Kopanice do doliny potoku Czadeczka. Potem asfaltową drogą prowadzącą ową doliną aż do parkingu niedaleko granicy polsko-słowackiej. A stamtąd poszedłem do Trzycatka po trasie nowej ścieżki dydaktycznej o nazwie "Ścieżka Trzech Harnasi". Przez cały czas tej wędrówki miałem znakomite warunki pogodowe, jedynie kilka razy w oddali niegroźnie zagrzmiało. A pejzaże były sielsko-anielskie, o czym niech zaświadczą poniższe zdjęcia:




Z Trzycatka poszedłem kawałek na zachód ulicą Wawrzacze, po czym skręciłem na północ inną drogą asfaltową i zahaczając o Wawrzaczów Groń dotarłem do głównej szosy, a nią z powrotem do centrum Jaworzynki. Po drodze ciąg dalszy nieco zabudowanych, ale wciąż bardzo ładnych widoków.



Chciałbym móc popływać w takim basenie z widokiem na góry...


I taki taras z górskim widokiem też bym chciał ;)


Po zakończeniu spaceru zjechałem busem do Wisły, gdzie zjadłem ogromną golonkę ;) Potem odbyłem bardzo widokową podróż autobusem do Żywca, z przesiadkami na Przełęczy Salmopolskiej i w Buczkowicach, a podczas 20-minutowego czasu oczekiwania na Przełęczy Salmopolskiej byłem świadkiem przerażającej nawałnicy z ścianą deszczu i piorunami walącymi bezpośrednio nad przełęczą... natura przypominała, że zwłaszcza w górach należy mieć przed nią ogromny respekt! 

A na koniec dnia w Żywcu zaszedłem do amfiteatru pod Grojcem, gdzie odbywał się jubileusz 50-lecia zespołu "Ziemia Żywiecka", jednocześnie będący inauguracyjnym koncertem Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Na początku były ciągnące się niemiłosiernie długo przemówienia i wręczanie nagród, ale doceniałem to że po 50 latach ciężkiej pracy takie podziękowania i nagrody temu zespołowi, słowem pewnej pani polityk, "po prostu się należały" ;) A gdy wreszcie rozpoczęła się część artystyczna to naprawdę zachwyciła różnorodnością tańców, nie tylko regionalnych beskidzkich ale również i pochodzących z innych części Polski, które ten zespół zaprezentował.




To był wstęp do jeszcze bogatszych wrażeń artystycznych, których miałem doświadczyć w Istebnej następnego dnia, podczas pierwszego właściwego dnia Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Ale przedtem czekała mnie jeszcze jedna trasa w górach...

28.07 Z Ustronia na Równicę

Trasa: Ustroń - Równica - Skalica - Ustroń Polana

Na ostatnie trzy dni mojego pobytu na południu Polski miałem nieco inne priorytety niż zdobywanie górskich szczytów ;) Przede wszystkim chciałem w te dni poświęcić czas na spotkania ze znajomymi w Bielsku-Białej, moim dawnym miejscu zamieszkania. Ale mimo wszystko jakieś górskie wycieczki też musiałem zaliczyć ;) Tak więc w czwartkowe przedpołudnie wybrałem się na krótki, nietrudny spacer w okolicach Ustronia. Chciałem wejść na Równicę i "odświeżyć" sobie w pamięci pierwszy odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego, który przeszedłem aż 8 lat temu (patrz relacja z 11.05.2014), zupełnie nie zdając sobie wtedy sprawy z symbolicznego znaczenia tej części szlaku. A teraz, gdy po ukończeniu GSB rok temu ten szlak ma dla mnie znacznie bardziej osobisty wymiar, chciałem wrócić do tego miejsca, gdzie większość wędrowców zaczyna bądź kończy swoją przygodę z nim.

Krótko przed 10 rano wysiadłem z autobusu na przystanku przy ul. Cieszyńskiej, gdzie już po kilkudziesięciu metrach natrafiłem na taki szczególny pomnik, upamiętniający bohatera II Wojny Światowej - pilota Jana Cholewę z Ustronia:


Ulicami Dąbrowskiego i Sikorskiego dotarłem pod stację kolejową Ustroń-Zdrój i do tego symbolicznego miejsca - początku (lub jak kto woli, końca) Głównego Szlaku Beskidzkiego. Mogłem nareszcie dotknąć kultową kropkę ;)



Dalej przez dłuższy czas nie miałem niczego to sfotografowania - szlak najpierw prowadził ulicami uzdrowiska, a potem do góry dość nużącym szlakiem przez las. Przed Równicą dotarłem do szczególnego miejsca, które dobrze pamiętałem z poprzedniej wędrówki tą trasą: tzw. Kamień Ewangelików, upamiętniający odbywające się tam nabożeństwa ewangelickie w XVII i XVIII wieku, które z obawy przed represjami były tajne.


Wkrótce dotarłem do asfaltowej drogi i schroniska na Równicy, ale to jeszcze nie był właściwy szczyt góry - aby go osiągnąć, czekało mnie jeszcze lekko ponad 100 metrów przewyższenia do pokonania żółtym szlakiem. Podczas tego podejścia z tyłu odsłaniało się za mną pasmo Czantorii na pograniczu polsko-czeskim.




Sam szczyt Równicy jest zalesiony i pozbawiony ciekawszych widoków. Ale potem, gdy zacząłem schodzić z szczytu ścieżką pozaszlakową w kierunku południowo-wschodnim, natrafiłem na świetny punkt widokowy na pasmo Błatniej.


Idąc dalej wyraźną ścieżką, znów lasem, dotarłem do połączonych szlaków - niebieskiego i zielonego - którymi wróciłem pod schronisko na Równicy. Następnie zabrałem się za zejście po kolejnym odcinku GSB, do Ustronia Polany. Szlak schodzi częściowo po asfaltowej drodze, a częściowo skrótami przecinającymi jej liczne serpentyny. Ładne widoki na Czantorię można było oglądać na początku trasy, przy torze saneczkowym, potem zaś było ich brak, pomijając kilka niewielkich prześwitów pomiędzy drzewami.


Mając jeszcze sporo czasu do dyspozycji przed odjazdem mojego autobusu do Bielska-Białej, troszeczkę urozmaiciłem sobie trasę: w Jaszowcu odbiłem na zachód, ulicami Skalnica i Armii Krajowej, po czym przekroczyłem Wisłę kładką. Dalej ulicą Grabową i Topolową dotarłem do tej samej ścieżki, którą 4 czerwca szedłem obrzeżami Ustronia do Polany. I w ten sposób dotarłem do końca trasy. No ale zanim skończę również i relację to muszę jeszcze podzielić się z Wami kilkoma zdjęciami ;) Najpierw punkt przed kładką nad Wisłą z widokiem na Czantorię Wielką:


Widok na Wisłę z kładki - z tej perspektywy wydaje się taką maleńką, niewinną rzeczką, w przeciwieństwie do potężnego nurtu płynącego przez Warszawę gdzie obecnie mieszkam, czy koło mojego rodzinnego Gdańska...



Przez te dwa miesiące, odkąd szedłem zachodnią stronę Ustronia 4 czerwca, niektóre rzeczy na tej trasie zmieniły się zaskakująco szybko. Jedna ze ścieżek niemal całkowicie zarosła i musiałem ją ominąć, a interesujące rzeźby, których zdjęcie zamieściłem w tamtej relacji, zostały zasłonięte płotem :(


Ale przynajmniej ładne widoki z tej trasy na Równicę nie zmieniły się :)



Z mety trasy w Ustroniu Polanie wróciłem autobusem do Bielska-Białej na popołudnie i wieczór spotkań towarzyskich. Na następny dzień zaś miałem w planach krótki beskidzki spacer i długą beskidzką objazdówkę ;)

27.07 Ze Zdziaru do Kacwina

Trasa: Zdziar - Mąkowa Dolina - Ptasiowska Rówienka - Strednica - Magurka - Frankówka - Wielka Frankowa - Kacwin

Środa była moim ostatnim dniem w Tatrach, ale nie ostatnim w polskich górach (przede mną były jeszcze 3 dni łażenia po Beskidach na "starych śmieciach", czyli w okolicach Bielska-Białej). Na ten dzień wróciłem w obszary, które poznawałem tydzień wcześniej, czyli pogranicze Tatr Bielskich i Magury Spiskiej. Wciąż nie dawał mi spokoju czerwony szlak na odcinku Magura-Frankówka, który miałem zaliczyć w poprzedni czwartek ale nie udało się ze względu na różne perturbacje na trasie. A widoki na Tatry z okolic Zdziaru należą w moim subiektywnym odczuciu do jednych z najlepszych. Te czynniki zmotywowały mnie, aby powrócić w te rejony.

Rano po ulewach z poprzedniego dnia nie było śladu. Niebo było czyste i błękitne, a powietrze przyjemnie rześkie i "odświeżone" po deszczu. W takich warunkach złapałem pierwszy autobus (6 rano) z Starego Smokowca do Zdziaru, wysiadłem z niego na wschodnich obrzeżach wsi i boczną asfaltową drogą, równoległą do szosy, skierowałem się do centrum. Odkąd poprzednio tam szedłem (29.08.2020) to nareszcie poprawiono oznakowanie na krótkim odcinku czerwonego szlaku, schodzącym od północy do przystanku autobusowego "Zdiar Tatra" (to jak ten szlak poprzednio wyglądał to był dramat). Dalej poszedłem znacznie popularniejszym odcinkiem szlaku przez Mąkową Dolinę do Ptasiowskiej Rówienki, a następnie skierowałem się zielonym szlakiem na północ, do przełęczy Strednica. Przez te dwa lata powstał przy tym odcinku mały stawek, którego - o ile mnie pamięć nie myli - nie było tam wcześniej:


Na dojściu do Strednicy mogłem podziwiać moją ulubioną panoramę Tatr Bielskich:


Na Strednicy zielony szlak przecina szosę i wspina się dalej na wzgórza w kierunku północno-zachodnim. Z łąk, przez które szlak przechodzi, panorama Tatr Bielskich jest jeszcze wspanialsza. Z czystym sumieniem poleciłbym ten szlak każdemu ze względu na jego walory widokowe, gdyby nie to że (już drugi raz) z gospodarstwa znajdującego się przy szlaku wybiegły na mnie bardzo  agresywne psy. Musiałem się wycofać i potem zatoczyć ogromny łuk wokół tego gospodarstwa, abym kolejny raz nie zwrócił na siebie ich uwagi. Wędrującym tym szlakiem radzę omijać to gospodarstwo, żeby nacieszyć się pięknymi widokami bez zbędnych nieprzyjemnych sytuacji.




Teraz miałem przed sobą same "nowości". Najpierw odcinek niebieskiego szlaku na Magurkę, którym szedłem pierwszy raz i który okazał się bardzo łatwy, a jednocześnie widokowy.




Na Magurce nareszcie wszedłem na ten brakujący odcinek czerwonego szlaku, po którego zaliczeniu mogę powiedzieć że przebyłem tym szlakiem całą drogę z Łapsz Niżnych do Szczyrbskiego Jeziora. Okazał się niewiele lepszy od tego okropnego pierwszego odcinka z Łapsz Niżnych do Kacwina, którym szedłem równo tydzień wcześniej. Najpierw były problemy z oznakowaniem ze względu na intensywny wyrąb drzew wzdłuż tego szlaku: z powodu braku tych oznakowań przegapiłem kluczowy skręt w prawo i musiałem potem wracać się do niego. A widoki, choć piękne, były też trochę przygnębiające z powodu wszechobecnych kikutów po drzewach...




Po tym wspomnianym wcześniej skręci szlak zszedł z leśnej drogi gruntowej na... no właśnie, nie wiadomo jak to nazwać. Ścieżka to nie jest... Po prostu musiałem brnąć przed siebie przez gęste zarośla, wyszukując czerwonych znaków na drzewach i wspomagając się aplikacją mapa-turystyczna.pl na telefonie. Zastanawiałem się, ile osób rocznie tędy chodzi? Sądząc po stopniu w jakim szlak był zarośnięty, chyba prawie nikt.


Po odcinku z chaszczami przyszedł odcinek z megabłotem... szlak poprowadził mnie po leśnej drodze, na której ciężki sprzęt pracujący przy wywózce drewna wytworzył koszmarne błoto, na którym ślizgałem się tak mocno że ledwo dałem radę utrzymać równowagę. Potem krótki odcinek po w miarę "normalnej" ścieżce, a potem... kolejne chaszcze. Ubita ścieżka prowadziła na teren prywatny, na którym pasły się krowy, a szlak omijał ten teren łąkami, na których - no właśnie, nie było widać jakiejkolwiek ścieżki. Musiałem znowu iść "na czuja" i przedzierać się przez zarośla, co mocno spowalniało mój marsz. A potem, na sam koniec przed Frankówką, spotkały mnie kolejne "atrakcje" w postaci elektrycznych płotów do pokonania. Jednym słowem - nie polecam tego szlaku ze względu na fatalne warunki. Chociaż muszę przyznać że przynajmniej widoki na jego ostatniej części, przed Frankówką, są naprawdę urocze.




Przeszedłem przez senną Frankówkę, mijając po drodze kaplicę i piękny cmentarz.


Dochodząc do Wielkiej Frankowej, przez którą szedłem już dwukrotnie (a za drugim razem zaledwie tydzień wcześniej), postanowiłem urozmaicić sobie trasę aby nie iść trzy razy tą samą drogą. Na wschodnich obrzeżach wsi skręciłem na prawo w boczną dróżkę, a potem niewielką ścieżką doszedłem do szosy, omijającej Wielką Frankową od północy. Ruch na niej był bardzo niewielki, więc szło się nią bezproblemowo, a widoki były znacznie ciekawsze niż z prowadzącego wśród zabudowań czerwonego szlaku.




Drogowskaz przypominał mi o tym, że w Wielkiej Frankowej znajduje się pensjonat prowadzony przez mojego imiennika :)


Musiałem jeszcze dojść do Kacwina, abym miał czym pojechać do mojego następnego miejsca noclegu (Bielska-Białej). Ostatni odcinek trasy przeszedłem znów po czerwonym szlaku, który jest ciekawszy od równoległej drogi asfaltowej prowadzącej przez granicę. Widoki z niego nie są spektakularne, ale bez wątpienia malownicze.




Ponieważ została mi prawie godzina do odjazdu busa z Kacwina do Nowego Targu, a byłem całkiem głodny, wstąpiłem na obiad do pizzerii "Francesco". Nie oczekiwałem zbyt wiele od tego lokalu, a tymczasem zostałem totalnie zaskoczony, gdy zaserwowano mi tam najsmaczniejszego wege-burgera, jakiego kiedykolwiek zjadłem! Do niego podano pyszną sałatkę, frytki które były w sam raz, oraz ogromne bezalkoholowe mojito. Mimo dość wysokiej ceny (36zł za burgera i 13zł za napój), zdecydowanie warto było.


Na koniec, mając wciąż trochę czasu w zapasie, przeszedłem do przystanku autobusowego na północnym krańcu Kacwina. Po drodze miałem okazję sfotografować nieco motywów historyczno-religijnych.





Po przyjemnej podróży busikiem do Nowego Targu, odbyłem jeszcze przyjemniejszą podróż wygodnym pociągiem Kolei Śląskich "Ornak" do Bielska-Białej. Tam w pierwszej kolejności udałem się do pralni samoobsługowej (po 9 dniach w górach moje ubrania wymagały wyprania w pilnym trybie), a potem do kwatery na odpoczynek. Przyszła pora na ostatni etap mojego urlopu w górach: lajtowe spacerki po Beskidach, spotkania ze znajomymi i... moje pierwsze w życiu uczestnictwo w wydarzeniach związanych z Tygodniem Kultury Beskidzkiej :)