środa, 29 lipca 2015

20.07.2010 Iwaniacka Przełęcz

Trasa: Kiry – Dolina Kościeliska – Iwaniacka Przełęcz – Suchy Wierch Ornaczański – Iwaniacka Przełęcz – Dolina Chochołowska – Siwa Polana

Teraz opiszę moją drugą i zarazem ostatnią podczas wakacji roku 2010 wycieczkę po Tatrach. Bardzo mocno pragnąłem tego wtorku nareszcie odbyć wycieczkę po „prawdziwych Tatrach” – bo trasa którą przeszedłem poprzedniego dnia z wysokimi górami nie miała nic wspólnego. A już w nocy z wtorku na środę miałem wyjeżdżać z Zakopanego i wracać do Gdańska... Byłem zatem wyjątkowo spragniony wejścia po raz pierwszy w wyższe partie gór. Jakże więc się uradowałem – podobnie jak cała reszta ekipy – gdy we wtorek rano obudziliśmy się i zobaczyliśmy coraz śmielej przebijające się przez chmury słońce!

Niestety jednak poprawa pogody sprawiła, że cała masa turystów ruszyła tego dnia w Tatry. Nasz wymarsz opóźnił się o dobrą godzinę po tym jak spędziliśmy mnóstwo czasu w korkach na „Zakopiance” na odcinku Poronin–Zakopane oraz na drodze z Zakopanego do Doliny Kościeliskiej. W końcu jednak dojechaliśmy do wylotu doliny i tam zaparkowaliśmy. Naszym celem tego dnia była dość ambitna trasa: przez całą Dolinę Kościeliską, następnie na Iwaniacką Przełęcz i Ornak, po czym w dół przez Dolinę Starorobociańską i Chochołowską do Siwej Polany. Niestety, pogoda po raz kolejny pokrzyżowała nam plany...

Po dojechaniu do Doliny Kościeliskiej, jako typowy „cepr” z północy Polski, od razu zacząłem fotografować spacerujących górali:


Ruszyliśmy doliną w głąb Tatrzańskiego Parku Narodowego. Na szlak wyległy tłumy i czułem się prawie jak na Krupówkach czy na deptaku Monte Cassino w Sopocie. Chyba nie tak powinna wyglądać wyprawa w góry...



Pomimo tłumów spacer Doliną Kościeliską bardzo mi się podobał. Byłem zachwycony tym, jak krystalicznie czysto prezentuje się woda w potoku biegnącym dnem doliny. Z uciechą też czerpałem w płuca świeże górskie powietrze. Przy miłych rozmowach z przyjaciółmi odcinek doliną minął mi bardzo szybko. W połowie doliny część ekipy – głównie osoby starsze i małe dzieci – odłączyła się od nas, aby udać się na nieco łatwiejszą trasę: na Polanę na Stołach. Następnie mieli wrócić do wylotu Doliny Kościeliskiej i pojechać autami na Siwą Polanę, by nas stamtąd odebrać.

Po dojściu na Halę Ornak czekało nas cięższe wyzwanie: podejście do góry. Najpierw żółtym szlakiem na Iwaniacką Przełęcz. To podejście – na dobrą sprawę moje pierwsze w Tatrach – nieźle mnie zmęczyło. Aczkolwiek mogło na moje zmęczenie wpłynąć nie tylko stromość podejścia (po niekończących się stopniach) lecz również fakt, iż podczas niego jedna z przyjaciółek poprosiła o udzielenie jej w tym momencie konwersacyjnnej lekcji języka angielskiego ;)

W tamtych czasach miałem tak słabą kondycję, że już samo dojście na Iwaniacką Przełęcz wydawało się dla mnie sukcesem. Zatrzymaliśmy się tam, aby chwilę odpocząć, po czym rozpoczęliśmy podejście zielonym szlakiem na Ornak. Wspinając się powyżej górnej granicy lasu, mogłem po raz pierwszy oglądać w polskich górach naprawdę rozległe widoki...

... jak choćby na Czerwone Wierchy...


...oraz na Kominiarski Wierch...


Byliśmy już powyżej pasa kosodrzewiny, wspinaliśmy się na Suchy Wierch Ornaczański. Z każdym kolejnym metrem wspinaczki panorama z szlaku była coraz bardziej okazała. Niestety nie było nam dane się tym długo nacieszyć. Niebo zaczęło się coraz bardziej zachmurzać i zaczęły nas dobiegać grzmoty. Jeszcze odległe... jednak rozsądek nam nakazywał nie wspinać się na siłę podczas burzy, żeby nie przypłacić potem takiego wyjścia zdrowiem bądź życiem...

To była straszna szkoda, że musieliśmy zawrócić akurat w tym momencie, gdy widoki z szlaku dopiero co zaczęły wyglądać naprawdę spaktakularnie. Jednak mimo tego zawodu nie czułem się nieszczęśliwy, a wręcz przeciwnie – zamiast się smucić tym odcinkiem trasy którego nie udało mi się "zaliczyć", radowałem się tym na którym mi się udało. Wróciliśmy do Iwaniackiej Przełęczy i zeszliśmy na przeciwną stronę niż ta po której weszliśmy: na zachód, do Doliny Chochołowskiej.

Zejście z Iwaniackiej Przełęczy dało mi trochę w kość, gdyż cały czas musieliśmy schodzić po skalistych stopniach – co było uciążliwe dla kolan. Po dotarciu do Doliny Chochołowskiej kontynuowaliśmy wędrówkę do wylotu doliny na Siwej Polanie. Mijały nas wypożyczane rowery, powozy konne, i nawet kolejka turystyczna; lecz nie przejęło nas to zbytnio. Nie spieszyło nam się wcale do zakończenia wędrówki. Zwłaszcza mi, gdyż wiedziałem że to będzie moja ostatnia wycieczka w Tatry na długi, długi czas...

Podsumowując więc, ta wyprawa była moim pierwszym prawdziwym zetknięciem z wysokimi górami w obrębie Tatr i po raz pierwszy zasiała we mnie miłość do tego pasma górskiego. Chociaż przez prawie cztery lata nie wróciłem tam (aż do 7 czerwca ubiegłego roku, kiedy to z determinacją „zaliczyłem” trasę przez Ornak której wtedy nie dokończyliśmy), czekałem z niecierpliwością na kolejną okazję. I oto się nadarzyła: mieszkając w Bielsku-Białej miałem czas i możliwości „wyskakiwać” w Tatry nawet w większość weekendów. Jest to prawdziwe szczęście, mieć tak piękne góry tak blisko! No ale wtedy, w lipcu 2010 roku, musiałem mocno uzbroić się w cierpliwość, zanim mogłem tam powrócić...

19.07.2010 Dolina ku Dziurze i Dolina za Bramką

Trasa: Zakopane – Dolina Ku Dziurze – Dolina Za Bramką – Zakopane

Dziś zabiorę Was w podróż do przeszłości, do mojej pierwszej wyprawy w Tatry, której piąta rocznica właśnie minęła. Była bardzo krótka, po trasie którą pewnie większość czytelników by wyśmiała... Odbyłem ją przy wyjątkowo paskudnej pogodzie i nie uświadczyłem na niej żadnych rozległych górskich panoram... Niemniej jednak to była moja pierwsza przygoda z Tatrami i z tego względu dzień 19 lipca 2010 roku zawsze będzie miał dla mnie szczególne znaczenie.

Muszę również wspomnieć, że tą pierwszą wycieczkę w Tatry odbyłem z ekipą wspaniałą jak nigdy, z zaprzyjaźnionej parafii w Sopocie. Mariolę, Sida, Adiego, Agę i innych znałem już od kilku lat i szalenie się cieszyłem, że mogę się z nimi wybrać na wspólny wyjazd wakacyjny. I to w Tatry, te najsłynniejsze polskie góry!

Do Zakopanego przyjechałem wieczorem w piątek 16 lipca. Nocleg miałem u gazdy w Poroninie-Majerczykówce, z którym duszpasterz młodzieży z owej sopockiej parafii przyjaźnił się już od jakiegoś czasu. Ksiądz przyjechał wraz z resztą towarzystwa – około 15-osobową grupą młodzieży oraz rodzin z dziećmi – dopiero następnego dnia po południu. Dużą część soboty spędziłem więc bez nich, ale bałem się samotnie wyjść w te góry których w ogóle nie znałem. Spędziłem sobotę – która minęła pod znakiem cudownej pogody – spacerując po Majerczykówce i z zachwytem oglądając majestatyczne szczyty Tatr nieopodal. Nie mogłem się doczekać zobaczenia ich z bliska.

Lecz niestety w sobotę pod wieczór pogoda zaczęła się psuć. Najpierw się zachmurzyło, później zaczęło grzmieć, lecz nie spadła ani jedna kropla deszczu. Rozpadało się dopiero w nocy z soboty na niedzielę. Przez całą noc oraz niedzielny dzień nad Tatrami przechodziły burze jedna za drugą. O wyjściu w góry tego dnia nie mogło więc być mowy. Spędziliśmy zamiast tego niedzielę jeżdżąc samochodami po Podhalu i oglądając zabytkowe obiekty sakralne – m.in. drewniany kościół w Dębnie i sanktuarium w Ludźmierzu – wykorzystując przerwy pomiędzy kolejnymi burzami na krótkie spacery po podhalańskich szlakach. Ogólnie więc był to dzień sympatyczny. A wieczorem deszcz na kilka godzin ustał i rozpaliliśmy u gazdy na podwórzu ognisko, przy którym jedliśmy i śpiewaliśmy do późna...

Nastał poniedziałek... A tu znów tragedia pogodowa! Siąpił lekki deszczyk i wisiała nad Tatrami masakrycznie gęsta mgła. Ponownie z wyjścia w góry nici. Nie mogliśmy jednak zdzierżyć myśli, że nigdzie tego dnia nie pójdziemy. Ksiądz postanowił więc zabrać nas na krótką, łatwą i przede wszystkim bezpieczną trasę, dzięki której przynajmniej moglibyśmy się trochę rozruszać, w nadziei na to że to będzie trening przed dłuższą tatrzańską wyprawą następnego dnia. Celem były dwie dolinki w reglach nad Zakopanem: Dolina ku Dziurze i Dolina za Bramką.

Dojechaliśmy autami na parking pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Słynna skocznia narciarska, na której odbywają się co roku zawody Pucharu Świata, wystawała spod żelaznej zasłony mgły:


Ruszyliśmy Drogą pod Reglami, która niemal płaską trasą przebiega po północnych obrzeżach Tatrzańskiego Parku Narodowego. Na niej ruch turystyczny był spory. Gdy skręciliśmy jednak w głąb parku narodowego, niebieskim szlakiem przez Dolinę ku Dziurze, od razu było zupełnie inaczej: przestronnie i spokojnie. Na szlaku prawie nikogo nie spotkaliśmy, dopóki nie doszliśmy do jaskini na jego końcu – tam kręciło się nieco więcej turystów. Jaskinia ta stanowi ową „dziurę”, na cześć której nazwano dolinę.


Jak widzicie na powyższym zdjęciu, w jaskini jest mroczno i strasznie. Mimo to dzielnej ekipie z Trójmiasta humory dopisywały :)


Po obejrzeniu Dziury wróciliśmy doliną do Drogi pod Reglami i poszliśmy nią dalej na zachód, mijając wejście do Doliny Strążyskiej. Jako człowiek nie znający gór uważałem za „wydarzenie” chociażby najmniejsze zetknięcie z jakimś elementem góralskiej kultury.


Dolinę Strążyską sobie odpuściliśmy, lecz skręciliśmy za to w kolejną dolinę na zachód – Dolinę za Bramką. Przez nią przebiega zielony szlak, o długości podobnej co niebieski w Dolinie ku Dziurze. Ponownie jest to też szlak „ślepy”, nie doprowadzający do żadnego innego. W Dolinie za Bramką było jeszcze mniej turystów i jeszcze bardziej dziko niż w Dolinie ku Dziurze. Mieliśmy praktycznie całą dolinę dla siebie. Nie robiłem w niej jednak zdjęć, gdyż nie było w ogóle żadnych widoków które by przykuły moją uwagę. Tylko wszędzie dookoła gęsty las i gdzieniegdzie małe skałki. Po około dwudziestu minutach takiej wędrówki szlak się kończy i trzeba zawracać.

Dolina za Bramką urzekła mnie swoim spokojem, jednak jak chodzi o walory widokowe to naprawdę nie ma tam niczego do oglądania. Gdyby nie kiepska pogoda to raczej bym nie obrał tej doliny jako cel wycieczki sam w sobie. Na taki dzień jednak nadawała się w sam raz. Wróciliśmy do Drogi pod Reglami i poszliśmy prosto z powrotem do naszych zaparkowanych pod Wielka Krokwią aut. Wróciliśmy do Majerczykówki, gdzie spędziliśmy kolejny wieczór przy ognisku i śpiewach, czekając z nadzieją na lepszą pogodę i możliwość dłuższej wyprawy nazajutrz...

niedziela, 28 czerwca 2015

31.05 Z Jaworza do Szczyrku

Trasa: Jaworze Centrum – Borowina – Wysokie – Kopany – Wapienica – Szyndzielnia – Przełęcz Kołowrót – Siodło Pod Klimczokiem – Szczyrk Remiza

Nadeszła ta smutna chwila, kiedy po raz ostatni piszę na tym blogu. Miesiąc czerwiec oznaczał dla mnie koniec pracy w Bielsku-Białej, koniec zamieszkiwania w tym mieście i koniec moich przygód w Beskidach i Tatrach... Nie wiem, kiedy i czy w ogóle wrócę w polskie góry, gdyż zapowiada się że najbliższe kilka lat spędzę za granicą. Uznaję więc wycieczkę opisaną w tym poście jako moją ostatnią. Ostatni dzień maja był zarazem dniem mojej ostatniej wizyty w Wapienicy, na Szyndzielni, na Siodle pod Klimczokiem i na przeuroczym niebieskim szlaku Klimczok-Szczyrk... a więc w wielu miejscach, które były dla mnie kultowe podczas moich dwuletnich wędrówek po górach w okolicach Bielska-Białej.

Jednak jak zawsze mam w zwyczaju podczas każdej wyprawy w góry, nawet na tej ostatniej wycieczce musiałem odkryć jakiś „nowy” szlak, którym jeszcze nie szedłem. Tym razem „zaliczyłem” po raz pierwszy ścieżkę dydaktyczną z Jaworza do uroczyska ewangelickiego na górze Wysokie, oraz odcinek zielonego szlaku przed Siodłem pod Klimczokiem. Szedłem już raz tym szlakiem od Przełęczy Kołowrót, ale nie zaliczyłem go w całości gdyż po drodze uszkodziłem sobie okulary i nie widząc bez nich zgubiłem szlak (o mojej setnej, jakże niefortunnej wyprawie w góry, na której miały miejsce te wydarzenia, możecie przeczytać w mojej relacji z 20 października ubiegłego roku).

Na tą ostatnią wyprawę w góry wybrałem się samotnie. Rozpocząłem wędrówkę o 11:15 w centrum Jaworza, obok parku który tętnił życiem w tą ciepłą, słoneczną niedzielę.


Minąłem ławkę z figurą hrabiego Maurycego Jana Nepomucena, założyciela uzdrowiska w Jaworzu:


Z centrum Jaworza udałem się w stronę gór spokojną, malowniczą ulicą Zdrojową, mijając ładne domki jednorodzinne z bogato ukwieconymi ogrodami. Poszedłem tą ulicą do samego końca, gdzie na skrzyżowaniu skręciłem w prawo w ulicę Panoramiczną, a po kilku minutach odbiłem na lewo ścieżką dydaktyczną, podążając za napisem wskazującym w stronę leśnego kościoła. Okazało się, że ta ścieżka jest bardzo słabo oznakowana. Mniej więcej co 5 minut natrafiałem na drogowskazy podające odległość do leśnego kościoła, ale poza tym nie było żadnych oznakowań szlaku na drzewach. Kilkakrotnie na rozwidleniach musiałem bardzo uważnie rozszyfrowywać mapę aby uniknąć zabłądzenia. Na szczęście udało mi się – za to niestety przegapiłem miejsce znajdowania się leśnego kościoła. Gdy zorientowałem się, że go minąłem, nie miałem już czasu aby się wracać. Szkoda, bo chciałem zobaczyć to ciekawe miejsce, gdzie ewangelicy – których zawsze było pełno na Śląsku Cieszyńskim – odprawiali potajemnie nabożeństwa w drugiej połowie XVII wieku, gdy nie mogli spotykać się w kościołach.

Rekompensatą za przegapienie leśnego kościoła były widoki na Bielsko-Białą, jakie miałem z kilku prześwitów pomiędzy drzewami na gęsto zalesionym szlaku pomiędzy szczytami Borowina i Wysokie:



Za szczytem Wysokie ścieżka dydaktyczna połączyła się z niebieskim szlakiem Wapienica-Błatnia. Zszedłem nim do Doliny Wapienicy, cały czas przy przepięknej pogodzie. To zejście jest naprawdę strome i kamieniste. Schodząc nim uważnie, wspomniałem sobie moje poprzednie zejście tym szlakiem – 12 maja ubiegłego roku, po nieudanej próbie zdobycia Błatniej – gdy zaskoczyła mnie burza i schodząc w pośpiechu przed nią, skręciłem sobie kostkę. Tym razem na szczęście obyło się bez takich niepożądanych „przygód”. Zszedłem pod zaporę w Wapienicy, gdzie krótką łącznikową ścieżką dydaktyczną przeszedłem się pod tzw. „Krzywą Chatę”, urokliwą kawiarenkę. Oczywiście przy tak ładnej pogodzie było tam pełno turystów. Byłem w Krzywej Chacie po raz pierwszy i wyniosłem z niej bardzo pozytywne wrażenia: po pierwsze dzięki pysznemu ciastu jagodowemu, a po drugie z racji naprawdę ładnych obrazów na ścianach, przedstawiających lokalne atrakcje. Szczególnie spodobał mi się obraz zabytkowego kościoła pod wezwaniem Opatrzności Bożej, do którego chodziłem co niedzielę podczas dwuletniego zamieszkiwania w Bielsku-Białej.


Krzywa Chata jest malowniczo położona przy Jeziorze Wielka Łąka, lecz niestety widok na jezioro jest nieco zepsuty przez zaporę.


Po odpoczynku w Krzywej Chacie czekała mnie kolejna wspinaczka – tym razem długie podejście żółtym szlakiem na Szyndzielnię. Idąc tamtędy ponownie mogłem wspominać wycieczkę z przeszłości: 21 października 2013, gdy szedłem tą trasą poprzednim razem. Wówczas całą drogę z Wapienicy na Szyndzielnię miałem pod nogami szeleszczący dywan jesiennych liści. Tym razem liście były na drzewach i mieniły się na słońcu bujną zielenią.

Na żółtym szlaku spotkałem bardzo niewielu turystów, natomiast gdy doszedłem na szczyt Szyndzielni zastałem ich całą masę, zwłaszcza w okolicach stacji kolejki linowej. Wędrówka w takich tłumach niezbyt mi się uśmiechała, ale na szczęście miałem tak obraną trasę, że już po paru minutach miałem tłok i gwar Szyndzielni za sobą. Zszedłem na Przełęcz Kołowrót żółtym szlakiem – urokliwą, wąską ścieżynką wijącą się wśród gęstych zarośli – a następnie obrałem kierunek na Siodło pod Klimczokiem zielonym szlakiem.

Tak jak wcześniej wspominałem, moja poprzednia wędrówka tą trasą była niezbyt udana. Tym razem wszystko poszło jak po maśle. Bez problemu znalazłem miejsce, gdzie zgubiłem szlak 20 października ubiegłego roku. Nie dziwię się, że wówczas zabłądziłem, gdyż zielony szlak odbija z szerokiej drogi gruntowej w prawo na wąską, zarośniętą ścieżkę. Nie mając wtedy okularów na nosie, nietrudno było mi przegapić to miejsce. Jest to zarazem pierwszy punkt na tej trasie, gdzie drzewa rozrzedzają się i skąd można podziwiać rozleglejsze widoki. Poniżej jest panorama na dolinę, w której znajduje się Bystra, z Beskidem Małym w tle:


Odcinek z tego punktu na Siodło pod Klimczokiem – ostatni dotychczas nieprzebyty odcinek który miałem do „zaliczenia” podczas moich dwuletnich wędrówek po Beskidach – jest króciutki. Ale za to jaki przepiękny! Z wąskiej ścieżki wspinającej się po wschodnich stokach Klimczoka rozciąga się wspaniała panorama Bielska-Białej i okolic, która jest coraz okazalsza w miarę nabierania wysokości.



Miasto, które naprawdę pokochałem przez te dwa lata mieszkania w nim... a z którym po kilku dniach pożegnałem się na stałe :(


Nie ma co mówić, ten szlak zgotował dla mnie naprawdę wspaniały prezent na pożegnanie z Beskidami. Myślałem że góry w bezpośredniej okolicy Bielska-Białej nie są w stanie mnie już niczym zaskoczyć... jednak myliłem się :)

Równo o 15:00 zameldowałem się po raz ostatni na dobrze mi znanym Siodle pod Klimczokiem. Po raz ostatni popatrzyłem na Klimczok – górę, którą szczególnie polubiłem:


Poszedłem stamtąd do schroniska pod Klimczokiem i rozpocząłem ostatnie zejście z gór: uwielbianą przeze mnie trasą do Szczyrku (najpierw zielonym szlakiem, a potem niebieskim, mijając szczyrkowskie sanktuarium), którą szedłem już... jeśli mnie pamięć nie myli... czternaście razy. Dobra trasa na pożegnanie z górami. Z odsłoniętego „tarasu widokowego” pod Klimczokiem mogłem dostrzec na horyzoncie Pilsko (po prawej) oraz Babią Górę (po lewej). Aż dziwnie było pomyśleć, że byłem na tym drugim szczycie równe 24 godziny wcześniej.


Oczywiście – o czym powtarzałem już w poprzednich relacjach wiele razy do znudzenia – najlepszy widok z tego szlaku jest na Skrzyczne. I zdjęciem z charakterystyczną panoramą tego szczytu żegnam się z Wami. Ten pejzaż towarzyszył mi tyle razy, że uważam za jak najbardziej adekwatne że ostatnie zdjęcie jakie wykonałem w górach w roku 2015 przedstawia ten właśnie widok.


Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili czas aby przeczytać moje wypociny na tym blogu. Mam nadzieję, że choć trochę przybliżyły one Wam niektóre trasy w Beskidach i Tatrach i zachęciły Was, aby wybrać się w te przeurocze zakątki naszego kraju. Gdy wybierałem się do pracy w Bielsku-Białej we wrześniu 2013 roku, południe Polski było mi prawie całkowicie nieznane – wiedziałem że są tam góry, ale nigdy nie pomyślałem że mogą być aż tak piękne. Zaraz po moim przyjeździe na Podbeskidzie te góry mnie zauroczyły i zakochałem się w nich po uszy :) Mam nadzieję że wywrą one chociaż w jakimś stopniu podobny efekt na Was jeśli tam pojedziecie :)

Gorąco pozdrawiam wszystkich czytelników!

30.05 Mała Babia Góra i Babia Góra

Trasa: Przełęcz Glinne – Beskid Korbielowski – Beskid Krzyżowski – Przełęcz Półgórska – Jaworzyna – Przełęcz Głuchaczki – Tabakowe Siodło – Jałowcowe Siodło – Mała Babia Góra – Przełęcz Brona – Babia Góra – Sokolica – Przełęcz Krowiarki

Moja praca w Bielsku-Białej skończyła się w czerwcu tego roku i wyjechałem stamtąd na stałe. Weekend 30-31 maja był więc moim ostatnim weekendem w Bielsku-Białej i ostatnim weekendem wędrówek po górach... Chciałem te dwa lata przygód w Beskidach i Tatrach uwieńczyć czymś naprawdę specjalnym, i tak też się stało. Na przedostatnią wycieczkę, w sobotę, zaplanowałem megadługą „wyrypę” z Korbielowa aż na Babią Górę, „Królową Beskidów”, a w niedzielę – na ostatniej wycieczce – odwiedziłem moje ulubione punkty w okolicach Bielska-Białej, czyli Wapienicę, Szyndzielnię i Klimczok.

W tym poście opiszę bogatą w wrażenia sobotę. Towarzyszył mi w niej mój kolega z pracy, Sean, który dzielił ze mną mieszkanie w Bielsku-Białej przez ten rok szkolny i był najlepszym przyjacielem jakiego tam poznałem. Bardzo więc się cieszyłem że to on poszedł ze mną na tą szczególną wyprawę. Początki tego dnia były jednakże bardzo trudne: musieliśmy wstać bladym świtem, aby o 5:55 złapać pociąg do Żywca, następnie szybko przedostać się z dworca kolejowego pod Tesco aby stamtąd złapać busa o 6:35 do Przełęczy Glinne za Korbielowem, na granicy polsko-słowackiej. Stamtąd nasza trasa miała prawie w całości prowadzić tą granicą, czerwonym szlakiem który stanowi zarazem Główny Szlak Beskidzki.

Rozpoczęliśmy wspinaczkę z Przełęczy Glinne niewyspani i lekko skacowani po piątkowym imprezowaniu ;) Humory więc na sam początek mieliśmy takie sobie, ale prędko nam się poprawiły już po krótkim okresie wędrowania. No bo jak można być w złym humorze, kiedy dookoła króluje piękna, dzika beskidzka przyroda, świeci słońce, powietrze wręcz pachnie świeżością, a spomiędzy drzew ukazują się tak wspaniałe widoki na „Królową Beskidów” – nasz cel na ten dzień – jak ten poniższy?


Szlak graniczny jest naprawdę przyjemny. Prowadzi grzbietami górskimi: raz w górę, raz w dół i czasami po płaskim terenie, przez dziewicze lasy przerywane gdzieniegdzie przez hale oferujące sympatyczne widoki. Na jednej z takich hal mieliśmy panoramę przed sobą na Szelust (inaczej nazywany Beskidem Krzyżowskim):


Był również widok do tyłu na pasmo Romanki:


Kolejna widokowa hala, z palącym się ogniskiem:


Po przejściu przez szczyt Jaworzyna (1047 m n.p.m.) zeszliśmy na Przełęcz Głuchaczki (830 m n.p.m.), a następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę zachodnimi stokami Mędralowej, z której mogliśmy oglądać wcześniej zdobytą Jaworzynę oraz masyw Pilska, na którym nawet teraz, pod koniec maja, leżały jeszcze płaty śniegu.


Tym razem postanowiliśmy odpuścić sobie Mędralową, gdyż trzeba znacznie nadkładać drogi aby przez nią przejść, a nas interesowało przede wszystkim zdobycie Babiej Góry. Zależało nam też na tym aby zdążyć na nią przed zapowiadanymi na popołudnie burzami. Poszliśmy więc „na skróty” żółtym szlakiem przez teren Słowacji na Tabakowe Siodło. Większa część tego odcinka prowadzi asfaltową drogą przez las – nie jest więc jakoś szczególnie ciekawy, ale przynajmniej znacznie skraca drogę na Babią Górę. A wychodząc na Tabakowe Siodło przywitał nas taki widok na „Królową Beskidów” w całej okazałości:


Kolejny etap naszej wędrówki, podejście na Małą Babią Górę, był chyba najcięższym. Różnica wysokości na tym odcinku jest naprawdę spora (ponad 500 metrów) a ścieżka prowadzi cały czas do góry, stromo i nieco monotonnie. To podejście kosztowało nas sporo wysiłku, zwłaszcza ponieważ minęło południe i słońce prażyło niemiłosiernie. W końcu jednak udało się osiągnąć nasz cel, a wynagrodziły nas rozległe widoki w stronę Zawoi i pasma Jałowca.


Idealne miejsce na chwilę medytacji ;)


Ale za długo nie mogliśmy tam poleniuchować, wszak zdobyliśmy tylko Małą Babią Górę, a czekała nas jeszcze ta „duża”...


Pomiędzy Małą Babią Górą a Babią Górą powtarzałem odcinek, którym szedłem 21 czerwca rok temu, tylko że w przeciwnym kierunku. Wówczas podczas przejścia tego odcinka pogoda radykalnie poprawiła się z pochmurnej na słoneczną. Tym razem było na odwrót – z każdą minutą gęstniały nad nami chmury, niektóre naprawdę ciemne. Na wschód od nas, nad Mosornym Groniem, panowała jeszcze ładna pogoda.


Natomiast na zachód, nad masywem Pilska, kotłowały się burzowe chmury. Grzmotów od nich nie słyszałem, ale dwa razy z nich błysnęło. Trochę się obawialiśmy, czy burza nie złapie nas na szczycie Babiej Góry, gdzie powierzchnia jest bardzo odsłonięta i nie ma gdzie się schronić.



Na szczęście burza minęła nas od północy, a my zdobyliśmy szczyt Babiej Góry bezpiecznie, bez deszczu, za to przy – tradycyjnie w tym miejscu – mocno hulającym wietrze. Bardzo zmęczeni przeszło już siedmiogodzinną wspinaczką, położyliśmy się na trawie lekko poniżej szczytu i oddaliśmy się degustacji wziętemu z sobą piwa, które smakowało wyśmienicie jak nigdy po takim wysiłku i przy takich widokach:


Było widać nawet Tatry, które co chwila pojawiały się i znikały pod przechodzącymi nad nimi porozrywanymi chmurami. Niestety Tatry nie chciały wyjść na zdjęciach, za to udało mi się ustrzelić fotkę rozległej panoramy Kotliny Orawskiej z wielkim jeziorem w środku:


Mogliśmy z szczytu pomachać wcześniej zdobytej Małej Babiej Górze:


Chętnie byśmy dłużej poleniuchowali na szczycie Babiej Góry, gdyż czasu do odjazdu powrotnego busa z Przełęczy Krowiarki mieliśmy wciąż sporo. Niepokoiła nas jednak pogoda, która była wciąż bardzo niestabilna, i nie chcieliśmy by nas złapała burza na odsłoniętym grzbiecie górskim pomiędzy Babią Górą a Krowiarkami. Rozpoczęliśmy więc zejście. Mimo obecnych wysokich temperatur i obfitych opadów sprzed tygodnia, na zejściu z Babiej Góry wciąż ostał się jeden ogromny płat śniegu, po którym nie tyle  schodziliśmy ile bardziej zjeżdżaliśmy niczym na nartach (bądź na bardzo lubianym przez Seana snowboardzie).


Im niżej schodziliśmy, tym więcej otaczało nas kosodrzewiny. Jej zieleń, w połączeniu z barwami niedalekiego pasma Policy nad którym plamy słońca przeplatały się z cieniem, dawała prawdziwy festiwal różnych odcieni koloru zielonego.


Na Sokolicy (1367 m n.p.m.) jest platforma widokowa, z której jest jeszcze lepszy widok na pasmo Policy.


Był również widok do tyłu na majestatyczną „Królową Beskidów”...


... która na pożegnanie, jakby chcąc nadrobić swoją wcześniejszą łaskawość, wysyłała prosto w naszą stronę złowieszczą czarną chmurę:


Nie było innej opcji jak szybko się ewakuować w dół. Od Sokolicy do Krowiarek szlak schodzi kamiennymi stopniami przez las, więc na szczęście nie jest już tak odsłonięty. Chmura przeleciała nad nami, przynosząc silne porywy wiatru i parę grzmotów, jednak – o dziwo – wciąż na nas nie spadła tego dnia ani jedna kropla deszczu!

Gdy dotarliśmy do Przełęczy Krowiarki o 16:35 – 9 godzin i 20 minut od rozpoczęcia naszej wycieczki – znów świeciło słońce. Zakupiłem od miejscowych sprzedawców całe mnóstwo pysznego sera typu bundz, którym rozkoszowałem się w domu przez kolejnych kilka dni :) A już o 16:45 mieliśmy odjazd busa do Suchej Beskidzkiej. Tam zjedliśmy przepyszną kolację w słynnej karczmie „Rzym”, wspominając jednocześnie naszą poprzednią wizytę w tej karczmie po wycieczce na Żurawnicę 30 listopada, w całkowicie odmiennej aurze. A deszcz, po prawie całym dniu oszczędzania nas, złapał nas dosłownie w ostatnim momencie ;) Gdy pokonywaliśmy odcinek z karczmy „Rzym” do przystanku autobusowego – dosłownie kwestia paru minut spaceru – z kolejnej burzowej chmury lunęła na nas nagle taka ściana deszczu, że w ciągu kilku sekund byliśmy przemoknięci do suchej nitki! Całe szczęście, że już czekał na przystanku bus do Bielska-Białej. Całą drogę powrotną jechaliśmy w mokrych ubraniach, ale na szczęście nie przeziębiliśmy się od tego, a od razu po powrocie do domu mogliśmy się przebrać w suche ciuchy i oddać się zasłużonemu odpoczynkowi.

Podsumowując, drugi raz udało mi się zdobyć Babią Górę i po raz drugi „Królowa Beskidów” była dla mnie nadzwyczaj łaskawa. Tyle już słyszałem o jej perfidności, o tym jak ściąga na siebie chmury, burze i mgły, a tymczasem cały dzień deszcze i burze ją omijały, jakby specjalnie dla nas :) Dzięki temu mogliśmy w spokoju nacieszyć się z niej wspaniałymi widokami. Podobnie jak 21 czerwca rok temu, gdy mimo ogólnie ponurej pogody chmury zaczęły się rozpraszać gdy byliśmy na szczycie Babiej Góry. Chyba Królowa Beskidów mnie lubi ;) Nie wiem kiedy – i czy w ogóle – na nią wrócę... ale powiem szczerze, że niespecjalnie mi się do tego spieszy. Moje dotychczasowe dwie wyprawy na nią były tak fantastyczne, że nie sądzę aby ewentualna kolejna mogła je przebić. Chyba więc lepiej jak póki co pozostanę z wspaniałymi wspomnieniami z dni 21.06.2014 i 30.05.2015... to są chwile, których nigdy nie zapomnę.

29.05 Pętla z Doliny Zimnika

Trasa: Lipowa – Dolina Zimnika – Hala Jaśkowa – Równia – Lipowa

29 maja po raz ostatni zrobiłem sobie wypad w góry w godzinach przedpołudniowych w dzień powszedni, przed pracą. Muszę podkreślić jeszcze raz jak dużo dały mi te krótkie wycieczki w góry przed pracą, które starałem się robić średnio raz na tydzień. Zazwyczaj nie trwały długo, gdyż miałem ograniczony czas do dyspozycji, ale zawsze wracałem z nich tak odświeżony, zrelaksowany i pełen chęci do życia, że potem szedłem do pracy z uśmiechem na twarzy i w pełnej gotowości stawić czoła kolejnym klasom ;) Uważam to za wielkie szczęście że miałem tak ułożony grafik, że pracowałem głównie popołudniami i wieczorami, dzięki czemu mogłem sobie pozwolić na takie poranne „przyjemności”.

Na tą ostatnią „powszednią” wycieczkę obrałem sobie za cel rejon Beskidu Śląskiego w okolicach Doliny Zimnika. Już od dłuższego czasu ciekawiło mnie, jak wygląda dojście na Skrzyczne wyraźnie widoczną na mapie drogą asfaltową z Doliny Zimnika. Postanowiłem sobie zrobić takie kółeczko: pójść z Doliny Zimnika asfaltem w górę aż do skrzyżowania z niebieskim szlakiem Lipowa-Skrzyczne, a następnie zejść tym właśnie szlakiem przez Halę Jaśkową. Na zdobywanie samego Skrzycznego nie starczyło mi czasu, ale i tak zapowiadała się ciekawa wycieczka, a na Skrzycznym zresztą byłem i tak już dwa razy (odsyłam do relacji z 27 października 2013 i 5 października 2014).

O 8:25 wysiadłem z busa przy wylocie Doliny Zimnika i rozpocząłem marsz dnem doliny. Nie da się ukryć, ten odcinek jakoś wybitnie ciekawy nie jest – idzie się nie kończącym się asfaltem przez las. Za to jego zaletą jest to, że cały czas towarzyszy wędrownikowi kojący szum strumienia. Można też napotkać kilka ciekawych obiektów. Najpierw przy drodze mija się krzyż upamiętniający czterech Polaków zamordowanych w tym miejscu przez hitlerowców:


A następnie oryginalną „skalną” kapliczkę:


Idąc dalej zauważyłem na drodze salamandrę. To już drugie moje spotkanie z salamandrą w ciągu tego tygodnia!



Po około 40 minutach płaskiej wędrówki dnem doliny, wreszcie rozpocząłem wspinaczkę. Asfaltowa droga prowadzi w górę licznymi zakosami i serpentynami, z których stopniowo odsłaniają się widoki na okoliczne szczyty Pasma Baraniej Góry.


Wśród tych szczytów szczególnie wyróżnia się Malinowska Skała, na której byłem niecałe dwa tygodnie wcześniej.


Im wyżej w stronę Skrzycznego, tym mniej zalesiony jest obszar i tym rozleglejsze są panoramy. Było widać nawet Pilsko i Babią Górę, lecz niestety ze względu na słabą przejrzystość powietrza tego dnia nie dało się zrobić im udanego zdjęcia. Nie ma zresztą co narzekać, gdyż i tak nie brakowało pięknych widoków na bliższe pasma górskie.


Na wyższych odcinkach trasy asfaltowa droga przechodzi w gruntową, cały czas idzie się jednak bardzo wygodnie. Ze względu na mnóstwo serpentyn trasa ta jako dojście na Skrzyczne jest znacznie dłuższa od szlaków PTTK, lecz za to podejście nią jest dużo łagodniejsze. Polecam tą trasę każdemu, dla kogo długość trasy na Skrzyczne nie ma znaczenia, a komu zależy bardziej na tym aby było widokowo i nie stromo. Straciłem rachubę, ile trzeba pokonać serpentyn zanim droga łączy się z niebieskim szlakiem, o jakieś pół godziny drogi przed szczytem Skrzycznego. Stamtąd można kontynuować wędrówkę na Skrzyczne gruntową drogą (znacznie dłużej, lecz zarazem łagodniej) albo pójść szybciej lecz stromiej niebieskim szlakiem. Tego dnia ja musiałem jednak odbić szlakiem w przeciwną stronę, w dół do Lipowej, gdyż musiałem wracać do pracy. Po około 10 minutach schodzenia szlakiem znalazłem się po raz drugi w życiu (pierwszy był 27 października 2013) na Hali Jaśkowej, o której historii można przeczytać na pamiątkowej tablicy postawionej w tym miejscu.


Pamiętam że podczas owej poprzedniej, jesiennej wycieczki tym szlakiem, widoki na okolice były bardzo rozległe – doskonale widać było m.in. całą Kotlinę Żywiecką włącznie z Jeziorem Żywieckim, Beskid Mały, Pasmo Baraniej Góry, a nawet Tatry. Było to dlatego, że drzewa przy szlaku były wówczas już pozbawione liści i pomiędzy nimi było dużo przestrzeni. Tym razem drzewa były całe porośnięte gęstą, bujną zielenią, więc o podziwianiu widoków pomiędzy nimi można było tylko pomarzyć. Nie przeszkadzało mi to jednak tak bardzo, gdyż spieszyło mi się, a poza tym i tak miałem w pamięci wspaniałe widoki z tego szlaku z października 2013. Wówczas podchodziłem tamtędy na Skrzyczne i rozpocząłem wędrówkę odcinkiem bezszlakowym, z centrum Lipowej. Tym razem zszedłem na wprost szlakiem do jego końca, przy wylocie Doliny Zimnika – a więc w tym samym dokładnie miejscu gdzie rozpocząłem tego dnia wędrówkę.

Zrobienie całej pętli zajęło mi 2,5 godziny dość szybkiego marszu. Wkrótce potem nadjechał bus do Bielska-Białej, a podróż powrotną spędziłem... sprawdzając testy na zakończenie roku szkolnego moich uczniów ;) Akurat wtedy rozpoczynał się ten okres, który jest szczególnie pracowity dla nauczycieli, gdy trzeba uczniom sprawdzać testy i wypisywać świadectwa. Resztę dnia spędziłem więc pracując wyjątkowo intensywnie, jednak po takiej pięknej porannej wyprawie mogłem oddać się moim obowiązkom z dużo większą energią i przyjemnością ;)