piątek, 30 września 2016

01.09 Z Brennej do Szczyrku przez Malinowską Skałę

Trasa: Brenna Leśnica – Grabowa – Przełęcz Salmopolska – Malinów – Malinowska Skała – Malinów – Szczyrk Salmopol

Dzień drugi i zarazem ostatni mojego „zjazdu” z przyjaciółmi w Bielsku-Białej... Dzień poprzedzający moje urodziny i zarazem dzień poprzedzający mój wyjazd z Polski... Tak, następnego dnia, a właściwie to jeszcze w trakcie poprzedniej nocy, opuściłem Polskę, aby udać się na kolejny rok pracy do Hiszpanii. Piszę tą relację właśnie stamtąd, z skąpanego w słońcu San Sebastian, gdzie o tej porze roku wciąż panuje lato w pełni. A mnie mimo wszystko tęskno do Beskidów i z nostalgią wracam myślami do tego również bardzo słonecznego 1 września, podczas którego po raz kolejny mogłem doświadczyć, jak piękne są Beskidy. Po tak wspaniale spędzonym ostatnim dniu w Polsce tęskni mi się za tym krajem jeszcze bardziej...

Po ambitnej trasie i przygodach poprzedniego dnia, tym razem postanowiliśmy wybrać się na trasę znacznie krótszą i bliżej Bielska-Białej. Chris, Daniel i Rachael miło wspominali wyprawy na Malinowską Skałę – w okresie gdy wspólnie mieszkaliśmy w Bielsku-Białej oni wybrali się tam wiele razy, znacznie częściej niż ja. Ponieważ to miejsce wiąże się z takim sentymentem dla nich, zadecydowaliśmy że właśnie tam pójdziemy. Oprócz wyżej wspomnianych dołączyła do nas jeszcze Ela, moja koleżanka z pracy z roku szkolnego 2014-2015. Z tamtą trójką pracowałem w roku szkolnym 2013-2014, była więc bardzo miła okazja, aby zaznajomić z sobą moich współpracowników z dwóch różnych okresów mojego zamieszkiwania w Bielsku-Białej :)

Aby choć troszeczkę urozmaicić naszą trasę i uwzględnić szlak, którym jeszcze nikt z nas nie szedł, pojechaliśmy najpierw do Brennej Leśnicy. Aż dziw mnie bierze, że podczas dwóch lat mieszkania na Podbeskidziu nigdy tam nie pojechałem, a teraz podczas symbolicznego pobytu udało mi się. Z przystanku autobusowego na końcu doliny ruszyliśmy czerwoną ścieżką dydaktyczną po drodze wyłożonej betonowymi płytami. W krótkim czasie doszliśmy w ten sposób na grzbiet Starego Gronia. Tam znaleźliśmy tablicę informacyjną o ścieżce dydaktycznej, której odcinek właśnie przebyliśmy. Jak ją zobaczyliśmy to nieźle nas rozbawiło, jaki charakter ma owa ścieżka. Wielka szkoda, że nie spotkaliśmy na trasie Utopca – ujrzenie na szlaku takiego stwora jak na pierwszym zdjęciu z lewej na tablicy byłoby niezłą gratką! Stwierdziliśmy, że dobrze by było aby gmina Brenna zapłaciła komuś, aby codziennie przemierzał ten szlak w stroju Utopca i dostarczał trochę rozrywki turystom :)


Pasmo Starego Gronia obfituje w ładne widoki, jak chociażby poniższy w stronę Czantorii.


Tym razem byliśmy na grzbiecie Starego Gronia tylko na krótko. Czarnym szlakiem skierowaliśmy się do lasu na Grabową, a stamtąd czerwonym na Przełęcz Salmopolską – całkowicie opustoszałej z powodu zamknięcia przelotowej drogi Wisła-Szczyrk przez remont. W takich okolicznościach byliśmy jedynymi klientami w tamtejszej gospodzie. Zatrzymaliśmy się tam na obiad, a potem ruszyliśmy na podbój Malinowskiej Skały. Trzeci raz szedłem czerwonym szlakiem przez Malinów (poprzednio 27.10.2013 i 16.05.2015) i zauważyłem, że jakoś nigdy na tym odcinku nie mam weny do robienia zdjęć. Tak było też i tym razem, z całego tego odcinka mam zaledwie jedno zdjęcie.


Na szczycie Malinowskiej Skały oczywiście natchnienie do pstrykania fotek miałem dużo większe.




Nic dodać, nic ująć – niesamowicie klimatyczne miejsce i cieszę się, że miałem okazję tam wrócić z tak wspaniałą ekipą!


Na Malinowskiej Skale zatoczyliśmy małą pętelkę: weszliśmy na nią bezpośrednio czerwonym szlakiem z Malinowa, a w drodze powrotnej poszliśmy kawałeczek na południe zielonym szlakiem w stronę Baraniej Góry, potem króciutkim niebieskim szlakiem łącznikowym na zachód i dalej czerwonym z powrotem na Malinów. W tym punkcie skręciliśmy na zielony szlak, którym zeszliśmy do pętli autobusowej Szczyrk Salmopol, mijając po drodze obiekty narciarskie na słynnym szczyrkowskim stoku Golgota, mając przed sobą widoki takie jak poniższy:


Może widoki na tym szlaku nie są jakieś specjalne jak na Beskidy, jednak teraz, pisząc tą relację z Hiszpanii, wspominam z rozrzewnieniem to zejście z Malinowa w ten prześliczny wieczór pod koniec lata – mój ostatni wieczór w Polsce. Ciągnie mnie do tych gór, cały czas ciągnie... Po takim pięknym dniu w górach, czemu się dziwić że było mi cholernie ciężko wyjechać z Polski, nawet do słonecznej Hiszpanii?

Po powrocie autobusem z Szczyrku do Bielska-Białej spotkałem się z grupą moich byłych uczniów stamtąd. Było fantastycznie ich znów zobaczyć i mieliśmy tak wspaniałe spotkanie, że tym bardziej chciałem pozostać w tym mieście i nie wyjeżdżać... Na koniec, wieczorem udałem się z całą ekipą z tych ostatnich dwóch dni wojaży po Beskidach na wspólne świętowanie moich urodzin (na kilka godzin przed ich rozpoczęciem) w Browarze Miejskim.


A wkrótce przed godziną 23 – pożegnania z przyjaciółmi i mój wyjazd z Bielska-Białej, a później jeszcze tej samej nocy wyjazd z Polski, będąc uszczęśliwionym ogromnie po tych ostatnich wspaniałych dniach, a jednocześnie mając żal w sercu, że to wszystko się kończy... Teraz już bardziej pogodziłem się z tym, że zostaję w Hiszpanii na kolejny rok, ale troszkę żalu wciąż pozostało...

Żegnajcie Beskidy i Tatry, oby do zobaczenia latem 2017 roku!

31.08 Romanka, Hala Rysianka i Hala Boracza

Trasa: Sopotnia Mała – Zubrula – Las Tajch – Romanka – Hala Pawlusia – Hala Rysianka – Hala Lipowska – Hala Boracza – Milówka

W tym poście opiszę prawdziwą „wyrypę”, jaką odbyłem po Beskidzie Żywieckim podczas pierwszego dnia mojego „zlotu” z starymi przyjaciółmi z pracy w Bielsku-Białej. Z Chrisem, Danielem, Rachael, Jonem oraz Agnieszką kumplowałem się gdy mieszkałem w Bielsku-Białej i nieraz wychodziłem z nimi na wyprawy po górach. Teraz większość z nas się porozjeżdżała po świecie, lecz ku naszej wspólnej uciesze udało nam się znaleźć dogodny termin na wspólne spotkanie po długim czasie w Bielsku-Białej. I ponieważ górskie wędrówki były jednym z naszych ulubionych zajęć gdy mieszkaliśmy tam, nie było innej opcji jak zaplanować dwie solidne wyprawy po górach na czas naszego zjazdu. Pierwsza wyprawa wszakże okazała się nawet trochę zbyt solidna...

Pierwotne zamiary na środę były zupełnie inne: mieliśmy iść na Halę Rycerzową. Te plany na samym początku się posypały, gdyż nasz pociąg do Żywca przyjechał opóźniony i w efekcie nie zdążyliśmy na busa do Soblówki. Gdy jeszcze w trakcie jazdy do Żywca zrozumieliśmy, że nie ma szans na to, abyśmy złapali tego busa, na szybko obmyśliłem inny plan. Cała reszta ekipy zdała się na mnie, abym zaproponował inną alternatywę zamiast Rycerzowej, a ja po szybkim przemyśleniu, gdzie jeszcze z nimi nie byłem, wpadłem na pomysł aby zabrać ich na Rysiankę. Jon i Chris byli tam już raz ze mną na epickiej zimowej wyprawie 1 lutego 2014, lecz reszta towarzystwa nigdy tam nie była i nie zdawała sobie sprawy z tego, jakie piękno może oczekiwać w sercu Beskidu Żywieckiego.

Po dojściu na nowy dworzec autobusowy w Żywcu skonsultowaliśmy rozkład jazdy i wyszło na to, że najbliższy bus w okolice Rysianki będzie jechał do Sopotni Małej. Natychmiastowo obmyśliłem trasę, którą moglibyśmy wejść stamtąd na Rysiankę: drogą asfaltową mijając osadę Zubrula, w głąb Lasu Tajch, a następnie bezszlakowo na Halę Płone, gdzie czerwony szlak odbija na Rysiankę a niebieski na Romankę. Odcinek bezszlakowy od końca drogi asfaltowej do skrzyżowania szlaków wyglądał na mapie na bardzo krótki i nie miałem wątpliwości, że pokonamy go bez problemów. Jak się okazało, byłem stanowczo zbyt pewny siebie, a reszta ekipy nie powinna była tak ślepo mi zaufać...

Początkowo wszystko szło zgodnie z planem: wysiedliśmy z busa w Sopotni Małej i ruszyliśmy raźno drogą asfaltową w głąb lasu. Problemy zaczęły się, gdy asfalt skończył się znacznie wcześniej niż wskazywała moja mapa. Od tego momentu musieliśmy iść drogami gruntowymi, które coraz bardziej zwężały się, im głębiej szliśmy w las. Co gorsza, wijąc się w różnych kierunkach, sprawiły że były nam bardzo trudno utrzymać swoją orientację w terenie. Kilkakrotnie musieliśmy pokonywać w bród strumienie:


Czas mijał, a my wciąż błądziliśmy po lesie. Sytuacja stawała się coraz gorsza, gdyż leśne stoki, po których się wspinaliśmy, były miejscami strasznie strome, a ścieżka coraz bardziej „zatapiała się” w gęstych zaroślach. W końcu doszło do tego, że nie widzieliśmy już przed sobą żadnej ścieżki. Mając dylemat, czy cofać się czy iść dalej, zdecydowaliśmy się brnąć do przodu. Od tego momentu było już tylko ostre chaszczowanie. Raz natrafiliśmy na ścieżkę, lecz prowadziła w zupełnie nie tym kierunku co trzeba, więc musieliśmy dalej iść na dziko przez zarośla. Ci z nas, którzy mieli na sobie tylko krótkie spodenki, zostali nieźle obdrapani przez gałęzie i poparzeni przez pokrzywy. Do tego wszystkiego dzień stawał się coraz gorętszy, a słońce ostro prażyło. Nasz początkowy entuzjazm do tej wycieczki malał z każdą minutą, a ja czułem się coraz bardziej niezręcznie, że wystawiłem moich towarzyszy na taką próbę.

Nie mogę ująć słowami, jaka to była dla nas wszystkich gigantyczna ulga, gdy po przeszło półtorej godziny chaszczowania wygramoliliśmy się z lasu na odsłonięty obszar, z którego widzieliśmy górującą nad nami Romankę, a do szlaku pozostało nam już tylko kilka kroków.


Niestety, ledwie pokonaliśmy jedną przeciwność losu, a tu już pojawiła się następna. Gdy dotarliśmy do skrzyżowania szlaków, okazało się że czerwony, którym mieliśmy pójść bezpośrednio na Rysiankę, jest zamknięty z powodu wycinki drzew, a jedyne obejście prowadzi niebieskim szlakiem na szczyt Romanki i dalej żółtym. Trochę nas podłamała ta informacja, gdy byliśmy już solidnie zmachani, a tu jeszcze okazuje się że zamiast łagodnego podejścia na Halę Pawlusią czeka nas wspinaczka po szalenie stromym szlaku na szczyt Romanki, położonym prawie 200 metrów wyżej, i oprócz tego znaczne nadłożenie drogi. Lecz nie było innej opcji. Zrezygnowani, rozpoczęliśmy wspinaczkę na Romankę, mając za sobą w dole widok na Halę Płone oraz Beskid Śląski w tle.


Muszę jednak uczciwie przyznać, że po tym co przeszliśmy poprzednio, strome podejście na Romankę wydawało się wręcz spacerkiem. Dużo lepiej idzie się szlakiem, nawet trudnym, niż błądzi się w chaszczach. Do tego podejście łagodnieje w miarę zbliżania się do szczytu Romanki, a atmosfera dzikości na tym szlaku dodaje mu bezapelacyjnego uroku. W opisie mojego poprzedniego przejścia tą trasą 16 września 2014 opisałem, jak bardzo mi się ten szlak spodobał, i cieszyłem się że teraz mogę w niego „wtajemniczyć” moich towarzyszy.

Po wszystkich naszych przejściach zdobycie szczytu Romanki (1366 m n.p.m) smakowało tym bardziej słodko, a nagroda w postaci wspaniałej panoramy rozpościerającej się z Hali Łyśniowskiej podczas zejścia z Romanki była tym bardziej satysfakcjonująca.


Na dobrą sprawę żółty szlak z Romanki na Rysiankę jest bardziej widokowy od czerwonego, którym wcześniej zamierzaliśmy iść. Przykładem tego jest chociażby poniższa panorama Pilska. Może nawet i lepiej się stało, że zostaliśmy skierowani tym obejściem.


Hala Pawlusia i Rysianka coraz bliżej...


Jeszcze raz Pilsko...


Poniższe panoramy są bez wątpienia dobrze znane wszystkim miłośnikom Beskidów. Muszę przyznać, że ujrzenie ich podczas tego krótkiego pobytu na Podbeskidziu było dla mnie wspaniałą niespodzianką. Nie spodziewałem się, że moja noga stanie na Rysiance w roku 2016, a jednak życie czasami pisze wspaniałe historie. Chyba trzeba stwierdzić, że dobrze się stało, że nasz pociąg do Żywca się spóźnił i tym samym „skierował” nas na Rysiankę. Moi kompani – zarówno ci, którzy byli tam wcześniej lecz w zimowych warunkach, jak i ci, którzy stanęli na Rysiance po raz pierwszy, też byli tym miejscem zachwyceni.



Tu część dzielnej ekipy :)


Mocno już zmęczeni, w schronisku na Rysiance oddaliśmy się zasłużonemu odpoczynkowi. Z chęcią byśmy tam spędzili nawet kilka godzin, lecz czekała nas jeszcze długa droga w dół. Zatem już po około 45 minutach skierowaliśmy się ponownie na szlak i łatwą, niemal płaską drogą poszliśmy na Halę Lipowską, gdzie oczekiwały nas kolejne piękne widoki.


Postanowiliśmy schodzić do Milówki, czyli do najbliższej stacji kolejowej (busów w bliżej położonych miejscowościach jak Żabnica czy Złatna woleliśmy nie łapać, gdyż nie wiadomo czy można by na nie liczyć o tak późnej wieczornej porze, a pociąg wydawał się pewniejszym środkiem transportu). Mając do wyboru bardziej widokowe lecz zarazem dłuższe zejście żółtym szlakiem przez Redykalny Wierch oraz zalesione lecz krótsze zielonym szlakiem po północnych stokach tej góry, wybraliśmy to drugie. Myślę, że mając już tyle kilometrów w nogach, nasze lenistwo w tym przypadku było uzasadnione ;) Szybko i sprawnie więc zeszliśmy przez las, a wkrótce ukazała się nam panorama Hali Boraczej, czyli następnego punktu na naszej trasie.


Schodząc na Halę Boraczą, mogliśmy oglądać za sobą panoramę Romanki. Z tej perspektywy naprawdę mieliśmy wrażenie, że przeszliśmy tego dnia niezły kawał.


Na Hali Boraczej miałem przyjemność wtajemniczyć moich współwędrowców w kolejna kultową rzecz: rewelacyjne jagodzianki z tamtejszego schroniska. Po tym jakże satysfakcjonującym poczęstunku pozostało już tylko zejście zielonym szlakiem do Milówki wśród szybko zapadającego zmroku. Zejście zbytnio ciekawe pod względem widokowym nie było, dla mnie tym bardziej ponieważ szedłem tędy już trzeci raz, ale minęło bardzo szybko i przyjemnie na rozmowach z resztą ekipy. Ostatni odcinek szlaku, biegnący asfaltem, pokonaliśmy już po ciemku. I tym samym ogromnie zmęczeni, ale też z niejakim poczuciem dumy po blisko dziesięciogodzinnej wyrypie, dowlekliśmy się na stację w Milówce. Miało potem być wieczorne imprezowanie w Bielsku-Białej, lecz długa trasa nas tak wykończyła że jak dojechaliśmy tam natychmiast udaliśmy się do łóżek i spaliśmy jak zabici :)

30.08 Z Pewli Wielkiej do Pewli Ślemieńskiej

Trasa: Pewel Wielka – Czeretnik – Przełęcz Ślemieńska – Pewel Ślemieńska

Po trzydniowym pobycie w Tatrach i dwudniowym pobycie w Lwowie nadeszła pora na trzydniowy pobyt w Beskidach. Na przełom sierpnia i września ja i moi byli współpracownicy z Bielska-Białej zaplanowaliśmy wspólny „zlot” w tym uroczym mieście, aby po paru latach od rozstania się nadrobić zaległości i ponownie nacieszyć się pięknymi górami w okolicach, po których chodziliśmy w czasach gdy pracowaliśmy na Podbeskidziu.

Mieliśmy spotkać się w Bielsku-Białej na drinki we wtorek wieczorem, a potem środę i czwartek przeznaczyć na wyprawy po górach. Tymczasem mi udało się jeszcze we wtorek po południu wcisnąć krótką górską „rozgrzewkę” przed spotkaniem z moimi przyjaciółmi. Po spędzeniu poniedziałkowej nocy w Przemyślu, rano pojechałem koleją do Krakowa, a następnie busem do Suchej Beskidzkiej. Po zjedzeniu obiadu i krótkim odpoczynku w tym miasteczku, w coraz to słoneczniejsze popołudnie pojechałem kolejnym busem na przystanek krańcowy Pewel Wielka Łobozówka, na pograniczu województwa śląskiego i małopolskiego. Byłem więc ponownie na pograniczu Beskidu Żywieckiego i Makowskiego, tak jak zaledwie miesiąc wcześniej, 1 sierpnia, i miałem rozpocząć wycieczkę górską bardzo podobną do tamtej: króciutką, wręcz symboliczną, tylko po to żeby się trochę rozruszać w drodze do Bielska-Białej.

Dwukrotnie (14 grudnia 2013 i 1 maja 2015) przeszedłem całą długość Pasma Pewelskiego, a tym razem miałem przejść w jego poprzek, przecinając je w jego najwyższym punkcie: Czeretniku (766 m n.p.m). Bardzo stosownie na wycieczkę na Pasmo Pewelskie, miałem przejść z jednej Pewli (Wielkiej) do drugiej (Ślemieńskiej). Z tej pierwszej ochoczo ruszyłem drogą na Czeretnik, którą podąża szlak rowerowy. Jak się okazało, przebiegał nią asfalt i była wręcz banalnie łatwa. Po moich epickich wojażach po Tatrach kilka dni wcześniej, wejście asfaltem na Pasmo Pewelskie było bułką z masłem. Szybko zyskałem wysokość, a za mną zaczęły się ukazywać pierwsze malownicze panoramy w kierunku Pasma Laskowskiego.


Wkrótce potem za mną wyłoniła się panorama Pasma Jałowieckiego.


Już po 25 minutach od rozpoczęcia wycieczki byłem na jej najwyższym punkcie. Dosłownie na parę minut dołączyłem do żółtego szlaku pieszego biegnącego grzbietem Pasma Pewelskiego, by potem odbić z niego kolejnym szlakiem rowerowym przez las w stronę Przełęczy Ślemieńskiej. Jeszcze tylko kolejnych kilka minut i ponownie wyszedłem z lasu, tym razem na północne stoki Pasma Pewelskiego, na obszar rozległych łąk. W pięknym wieczornym świetle porośnięta bujną zielenią okolica prezentowała się wręcz rajsko. Z radością chłonąłem świeże, pachnące kwieciem powietrze i rozglądałem się na wszystkie strony, podziwiając widoki takie jak poniższy w stronę Beskidu Żywieckiego:


Jeszcze bliżej miałem pasmo Beskidu Małego:


Schodząc w stronę Przełęczy Ślemieńskiej (571 m n.p.m), Pasmo Pewelskie miałem już za sobą:


Oczywiście wycieczka po Beskidach nie byłaby wycieczką po Beskidach, jakbym nie sfotografował na niej co najmniej jednej urokliwej kapliczki :)


Na kolejną kapliczkę natrafiłem już pod sam koniec wycieczki, gdy asfaltową drogą schodziłem z Przełęczy Ślemieńskiej do krańcowego przystanku autobusowego w Pewli Ślemieńskiej.


Tak zakończyłem wycieczkę bardzo krótką, trwającą zaledwie godzinę, lecz dającą mi mnóstwo radości. Teraz, gdy mieszkam za granicą, każda godzina spędzona w polskich górach jest na wagę złota dla mnie. A zwłaszcza w tak śliczny wieczór jak w ten późnowakacyjny wtorek na Paśmie Pewelskim.

27.08 Tatry Bielskie

Trasa: Zdziar – Mąkowa Dolina – Szeroka Przełęcz – Szalony Przechód – Przełęcz Pod Kopą – Dolina Zadnich Koperszadów – Dolina Jaworowa – Jaworzyna Tatrzańska – Łysa Polana – Palenica Białczańska

No to zaczynam relację z trzeciego, ostatniego dnia niezwykle intensywnego pobytu w Tatrach pod koniec sierpnia, który akurat trafił na dni z najsłoneczniejszą pogodą z całych tegorocznych wakacji :) Ale najsłoneczniejszą niekoniecznie znaczy najlepszą – było okropnie gorąco, co poprzedniego dnia częściowo przyczyniło się do mojej rezygnacji z zdobywania Krywania. Jednak i tak dużo lepsze to od deszczu. Wychodząc w Tatry Bielskie owego ostatniego dnia, sam sobie zawiniłem, wstając bardzo późno i zaczynając wędrówkę dopiero około 10 rano – a więc celując w najgorętszą część dnia na sam środek wyprawy. Musiałem jednak to zrobić, gdyż po poprzednich dwóch szalonych dniach byłem tak zmęczony i tak bardzo potrzebowałem snu, że fizycznie nie dałbym rady wstać wcześnie rano i wyjść w góry o chłodniejszej porze.

W poprzednim wpisie wspomniałem, że noc z piątku na sobotę spędziłem w Zdziarze. Napiszę małe co nieco o moim zakwaterowaniu, które bardzo mi się podobało :) Przenocowałem w hostelu Ginger Monkey, który dość przypadkowo znalazłem na portalu Hostelworld, kompletnie nie spodziewając się że będą tam oferować noclegi w Tatrach poza Zakopanem. Tymczasem okazało się, że w tej małej, typowo słowackiej wiosce pełnej drewnianych chałup, sprawiającej wrażenie jakby była na końcu świata, od dobrych kilku lat funkcjonuje hostel prowadzony przez obcokrajowców i wycelowany przede wszystkim do turystów z zagranicy, zwłaszcza młodych.

Gdy dotarłem do Ginger Monkey Hostel o 23 w piątek przywitała mnie przesympatyczna angielsko-australijsko-amerykańska obsługa, a ja jako pół-Polak byłem chyba najbardziej „miejscowym” z wszystkich gości, którymi byli głównie młodzi ludzie z krajów anglojęzycznych, Niemcy i Skandynawowie. W salonie trwała w najlepsze impreza, podczas której z jedzeniem i piciem (zwłaszcza tym drugim ;) ) przedstawiciele różnych narodowości i kultur się wzajemnie integrowali. Niestety będąc wykończony po 13-godzinnej wędrówce nie miałem siły wziąć udziału w imprezie. Za to nazajutrz przy śniadaniu byłem w dużo lepszej formie od niektórych ;) i z wielką przyjemnością się wówczas pointegrowałem z innymi. Śniadanie było smaczne, obfite i dodało mi energii przed czekającą mnie wędrówką. Obsługa hostelu świetnie znała trasę w Tatry Bielskie i udzieliła mi szczegółowych informacji na jej temat, co utwierdziło mnie w przekonaniu że dobrze wybrałem, udając się ostatniego dnia pobytu w Tatrach w te strony. Okazało się też, że niektórzy z gości też wybierają się w Tatry Bielskie i miałem okazję część trasy przejść w ich towarzystwie.

Ogólnie więc opuściłem Ginger Monkey Hostel w sobotnie przedpołudnie z bardzo dobrymi wrażeniami – było tam wesoło i kolorowo, a obsługa bardzo dbała o gości. Poniżej zdjęcie tej międzynarodowej „enklawy” w środku sennej słowackiej wsi:


Na początek trasy wyruszyłem samodzielnie, gdyż pozostali goście wybierający się w Tatry Bielskie jeszcze się zbierali i wracali do siebie po nocnym imprezowaniu, podczas gdy mi zależało na tym, żeby wyruszyć, gdyż było już wystarczająco późno. Powiedzieli, że mnie dogonią i tak też się stało, spotkaliśmy się ponownie na szlaku. A tymczasem jeszcze zanim spotkałem się ponownie z moimi towarzyszami z hostelu udało mi się na szlaku nawiązać kolejne znajomości. Stało się to podczas wędrówki Mąkową Doliną na obrzeżach Zdziaru, z której już można dostrzec pierwsze widoki Tatr Bielskich.


A więc szedłem dość żwawo ścieżką i widziałem przed sobą mężczyznę i kobietę mniej więcej w moim wieku, idących z przeuroczym psem. Dogoniłem ich i mijałem ich, gdy pies zaszczekał na mnie, a oni od razu uspokoili go i zaczęli mnie przepraszać. Powiedziałem im że nic się nie stało, oni zagadnęli mnie dokąd idę, i w ten sposób zaczęła się rozmowa...no i skończyło się tak, że przeszliśmy razem cały odcinek czerwonego szlaku z Mąkowej Doliny do Przełęczy pod Kopą. Rzadko kiedy rozmawiam z nieznajomymi ludźmi na szlaku poza pozdrowieniem ich, a jednak tym razem jakoś tak łatwo udało mi się nawiązać kontakt z tą parą Słowaków, że z przyjemnością pokonaliśmy razem część trasy. Matuš i Karolina byli przesympatyczni (oczywiście ich słodki piesek też ;) ) i wędrówka w ich towarzystwie była dużą frajdą. Na miłej rozmowie z nimi szybko zleciała pierwsza część trasy, która w zasadzie specjalnie widokowa nie jest (poza występującymi tu i ówdzie ciekawymi formacjami skalnymi, jak poniższa), gdyż biegnie przez las.


Jest też jeden odcinek z łańcuchem, ale jest bardzo łatwy i co najważniejsze nie występuje tam ekspozycja. Może odrobinkę trudniej byłoby nim zejść, ale i tak jest spokojnie do pokonania. W ogóle moim zdaniem ten szlak lepiej nadaje się do wchodzenia, tak jak czyniłem ja z moimi towarzyszami, niż do schodzenia, ze względu na jego umiarkowaną stromość. Uważam że zejście nim mogłoby nieźle dać w kość, trochę jak zejście z Trzydniowiańskiego Wierchu do Polany Trzydniówki którym szedłem dwa dni wcześniej.


Wspinaczka była łatwa, lecz mozolna. Przy takich warunkach oraz piekącym słońcu dużo przyjemniej było iść w towarzystwie niż samemu. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się aby odpocząć i napić się wody, i na jednym z takich postojów dogonili nas niektórzy moi towarzysze z hostelu. A jednocześnie zupełnie niespodziewanie Matuš i Karolina napotkali swoich znajomych na szlaku. Było nas więc całkiem sporo :) I w ogóle na szlaku panował duży ruch, co było dla mnie zaskoczeniem. Myślałem, że słowacka część Tatr jest na ogół spokojna i mało w niej turystów, i o czerwonym szlaku przez Tatry Bielskie słyszałem takie właśnie opinie. Chyba jednak tego dnia ruch turystyczny był dużo większy po pierwsze ze względu na słoneczną pogodę, a po drugie ze względu na długi weekend na Słowacji (poniedziałek 29 sierpnia był tam świętem). Więc moich doznań na tej trasie w ogóle nie da się porównać chociażby z wyludnioną Cichą Doliną Liptowską poprzedniego dnia czy całkowicie pozbawionej żywej duszy Doliny Bystrej jeszcze poprzedniego.

A tymczasem krok po kroku mozolnie zdobywaliśmy wysokość i otrzymywaliśmy wynagrodzenie w postaci coraz rozleglejszych widoków do tyłu na Zdziar i Magurę Spiską.


Widzicie ludzi na poniższym zdjęciu? Przedstawia ono stoki Płaczliwej Skały, na którą nie wiedzie żaden szlak i wstęp jest bezwzględnie wzbroniony. A tymczasem w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że kilka ludzi wspina się przez ten właśnie teren. Musieli w którymś miejscu odbić od szlaku. Na początek pomyśleliśmy, że może zabłądzili – ale nie, to byłoby niemożliwe, przecież szlak jest bardzo wyraźnie oznakowany i nie ma żadnej innej ścieżki odbijającej od niego. Chyba więc musieli pójść tam celowo. Myśl ta bardzo nas oburzyła, i ewidentnie innych turystów na szlaku też, gdyż inni ludzie przed nami i za nami pokazywali w ich stronę palcami i kręcili głowami z dezaprobatą. Co gorsza, dźwięk w górach bardzo się niesie, więc słyszeliśmy rozmowy owych łamiących przepisy parku narodowego ludzi – i okazało się, że mówią po polsku. Cóż, mogłem się tylko wstydzić za moich rodaków...


Żeby nie było, nie uważam się absolutnie za świętego i sam przyznałem się do tego w poprzednim poście, że na kilka minut zszedłem z szlaku na Kasprowym Wierchu. Ale co innego zrobić to na króciutkim odcinku który i tak został zadeptany przez turystów „kolejkowych”, a co innego zejść z szlaku i brnąć głęboko w obszar który jest pod ścisłą ochroną i w którym nie powinna stanąć ludzka noga.

W każdym bądź razie współczułem też trochę owym Polakom, gdyż musiało się iść okropnie ciężko taką trasą pozaszlakową. A tymczasem czerwony szlak nareszcie zaczął nieco łagodnieć i bez większych problemów dotarliśmy na Szeroką Przełęcz. Jest to punkt z wspaniałymi panoramami na wszystkie strony, na takim „siodełku” pomiędzy Szalonym Wierchem (na pierwszym zdjęciu) oraz Płaczliwą Skałą i Hawraniem (na drugim).



Tu widok na przebytą przez nas drogę. Zdziar znajduje się tak daleko w dole, pokonaliśmy naprawdę znaczną różnicę wysokości.


A przed nami to co najlepsze, czyli wspaniała panorama Jagnięcego Szczytu:


A także zapierający dech w piersiach widok na Tatry Wysokie po stronie polskiej, za Doliną Zadnich Koperszadów.


Trzeba przyznać, że ten szlak – jedyny przecinający pasmo Tatr Bielskich – jest na tym odcinku naprawdę wspaniały. Idąc dalej na Szalony Przechód, cały czas naokoło mieliśmy te fantastyczne pejzaże. Hawrań prezentował się wyjątkowo okazale:


Odsłoniła się też kolejna rozległa panorama: w kierunku wschodnim, na Jatki oraz Dolinę Przednich Koperszadów.



Jagnięcy Szczyt w całej okazałości:


A w dole czekała na mnie Dolina Zadnich Koperszadów, którą miałem zejść i wrócić do Polski. Moi towarzysze mieli zamiar udać się w przeciwną stronę, nad Biały Staw oraz Zielony Staw Kieżmarski.


Po „festiwalu górskich kozic” w czwartek w Tatrach Zachodnich, w piątek nie zauważyłem ani jednej, natomiast w sobotę właśnie jedna przywędrowała w okolice Szalonego Przechodu. Ponieważ uwielbiam te zwierzęta, musiałem zrobić jej fotosesję :)



Jeszcze raz Jagnięcy Szczyt. Fotogeniczna ta góra :)


Na Przełęczy pod Kopą musiałem z żalem pożegnać moich miłych towarzyszy, a zwłaszcza Matuša i Karolinę. Życzyłbym sobie więcej takich sympatycznych, spontanicznych spotkań w górach.


Odtąd wydawało się że wszystko będzie jak po maśle: zejście łagodnym i banalnie łatwym niebieskim szlakiem przez Dolinę Zadnich Koperszadów do Jaworzyny Tatrzańskiej, a następnie tylko kawałeczek wzdłuż szosy do Polski.


A jednak wyobrażacie sobie, że w tym miejscu dostałem ataku paniki? Choć ten odcinek szlaku naprawdę jest banalny, jest kilka punktów w których kiedyś przeszły lawiny kamienne i drobne kamyki zasypały ścieżkę, przez co grunt jest tam trochę mniej stabilny. A ja się naprawdę przeraziłem, że się w tym miejscu przewrócę i zlecę po tym naprawdę nie takim stromym stoku. Nie wiem czemu coś takiego we mnie wstąpiło... w każdym bądź razie na kilka minut „zablokowałem się” tam i całe szczęście, że przechodzący tamtędy starszy Słowak wziął mnie za rękę i przeprowadził mnie na drugą stronę lawiniska, skąd mogłem zrobić to zdjęcie na ponurą pamiątkę.


Po takiej „przygodzie” z ulgą zszedłem do Doliny Zadnich Koperszadów. Na tym odcinku szlaku nadal najbardziej wyróżnia się Jagnięcy Szczyt.


W dolinie natrafiłem na krzyż upamiętniający walki spiskich pasterzy w XVI wieku:


Krzyż z Jagnięcym Szczytem w tle:


Z dna doliny mogłem ponownie oglądać Hawrań, tym razem z zupełnie innej perspektywy.


Dalsza część Doliny Zadnich Koperszadów jest zalesiona i mało widokowa, aż do Polany pod Muraniem, na której łączy się z większą od niej Doliną Jaworową. Na tej polanie tego upalnego sobotniego popołudnia panowała błoga idylla, w powietrzu unosiła się woń polnych kwiatów, a za sobą mogłem po raz ostatni spojrzeć na pasmo słowackich Tatr.


W Dolinie Jaworowej wszedłem na asfalt, którym szybko i wygodnie doszedłem do Jaworzyny Tatrzańskiej. Nie było żadnych autobusów stamtąd do Polski o tej porze, więc poszedłem do granicy piechotą, wzdłuż szosy. Nie było z tym wcale tak źle; wprawdzie ruch na drodze był spory, lecz mogłem przejść dość wygodnie wyłożonym betonem rowem wzdłuż drogi, nie musząc obawiać się mijających mnie samochodów. Droga głównie prowadzi lasem, pomijając pierwszy odcinek za Jaworzyną Tatrzańską, gdzie z przydrożnych łąk można jeszcze nacieszyć oczy widokami okolicznych gór.


Polska nie przywitała mnie zbyt przyjemnie. Jeszcze przed przekroczeniem granicy na Łysej Polanie uderzyła mnie duża liczba samochodów zaparkowana przy drodze po stronie słowackiej, a po stronie polskiej to co się działo przechodziło wszelkie pojęcie. Na każdym skrwawku pobocza były zaparkowane auta jedne za drugimi, zarówno w stronę Morskiego Oka jak i Zakopanego. Sytuacja ta zapewne miała miejsce ze względu na remont parkingu na Palenicy Białczańskiej. A jezdnia w stronę Zakopanego to był jeden wielki korek. W obliczu tej sytuacji postanowiłem jeszcze odrobinę nadłożyć drogi i nie czekać na busa na Łysej Polanie, tylko przejść na Palenicę Białczańską i złapać go na początkowym przystanku. Wiedziałem, że jeśli wsiądę na Łysej Polanie będę mógł uzyskać tylko miejsce stojące, a będąc naprawdę zmęczonym po trzech dniach intensywnego łażenia po górach absolutnie nie miałem ochoty spędzić długiego czasu stojąc w przepełnionym busie w korku – już wolałem przejść dodatkowe 20 minut, by potem uzyskać miejsce siedzące.

I tak też zrobiłem, idąc w stronę Palenicy Białczańskiej wzdłuż szosy, klucząc pomiędzy gęsto zaparkowanymi autami. Na Palenicy Białczańskiej kłębiły się dzikie tłumy, a droga do Morskiego Oka wyglądała jakby szła nią procesja. Dzięki Bogu, że na ten pobyt w Tatrach wybrałem trasy spokojniejsze, z dala od tych oblegających Morskie Oko tłumów. Nie sądzę, aby wędrówka nad Morskie Oko w takich warunkach była zbyt przyjemna. Szkoda trochę, że tylu turystów w wakacje na ślepo wali nad Morskie Oko, kiedy jest tyle innych pięknych i znacznie mniej zatłoczonych tras. Skarżyłem się wcześniej w tym poście na niespodziewanie dużą ilość turystów tego dnia w Tatrach Bielskich, ale z tym co się działo wówczas na Palenicy Białczańskiej i trasie do Morskie Oka to w ogóle nie ma porównania.

Jak najprędzej wsiadłem do busa, by uciec stamtąd, i zająłem upragnione miejsce siedzące. Podróż do Zakopanego trochę się dłużyła przez korek, lecz ten na szczęście zdążył się nieco rozładować w czasie jak szedłem z Łysej Polany na Palenicę Białczańską. Dzięki temu i tak dojechałem do Zakopanego szybciej niż się spodziewałem, i miałem czas by zjeść tam kolację oraz udać się do hostelu po bagaż, który zostawiłem tam poprzedniego dnia rano. Całe szczęście, że obsługa hostelu zgodziła się, abym pozostawił tam większość swoich rzeczy u nich na te twa dni. Wspomniałem w wpisie o czwartkowej wycieczce, jak się namęczyłem z powodu ciężkiego plecaka, i nie wyobrażałem sobie wówczas aby przez kolejne dwa dni iść na bardzo długie trasy po górach z takim bagażem. Wymeldowując się więc w piątek rano w hostelu poprosiłem obsługę, abym przechowali część moich rzeczy do sobotniego wieczora, i ku mojej uldze wyrazili na to zgodę, dzięki czemu podczas kolejnych dwóch dni wędrówek po Tatrach było mi nieporównywalnie lżej. Gdyby nie to nie wiem czy bym te trasy ukończył, zwłaszcza mega-długą piątkową.

Tym postem żegnam się z Tatrami na kolejny rok. Tego samego wieczora pojechałem z Zakopanego do Krakowa, a następnie na dwa dni do Lwowa. Wróciłem na kolejne trzy dni do południowej Polski, lecz już nie w Tatry tylko w Beskidy (relacje z tych wycieczek w kolejnych postach), a potem zakończyły się moje wakacje w Polsce. Wróciłem na kolejny rok szkolny do pracy w Hiszpanii, skąd teraz piszę tą zaległą relację z wspaniałego pobytu w Tatrach. Przyznam się, że niełatwo mi było opuścić Polskę po takich pięknych doświadczeniach, które rozpaliły moją miłość do polskich gór na nowo. Jedno jest pewne: niezależne od tego ile czasu spędzę w Hiszpanii, na pewno odwiedzę ponownie Tatry w kolejne wakacje!