niedziela, 30 września 2018

29.09 Żar, Kiczera i Micherda

Trasa: Żar - Kiczera - Micherda - Snoza - Porąbka

Sporo już razy byłem na Żarze, ale jeszcze nigdy nie było na nim tak ślicznie, jak wczoraj późnym popołudniem i wieczorem. Wybór, żeby właśnie tam pojechać, był znakomity i efektem była fantastyczna wycieczka - choć trzeba zaznaczyć, że było na niej trochę przygód, ale to właśnie to uczyniło ją jeszcze piękniejszą :)

Skąd wziął się pomysł, aby pojechać na Żar w to sobotnie popołudnie? Przede wszystkim stąd, że do mojej szkoły przyjechało w tym tygodniu sporo nowych nauczycieli i razem z panią dyrektor wpadliśmy na pomysł, aby zabrać ich na wycieczkę integracyjną w góry. Nie wiedząc do końca jaką mają kondycję, postanowiliśmy wybrać łatwą trasę, a Żar się do tego idealnie nadawał, ponieważ można wjechać na szczyt kolejką a potem zejść z niego na piechotę. A czemu pojechaliśmy tam dopiero po południu? Po pierwsze dlatego, że niektórzy jeszcze przed południem oglądali mieszkania, a po drugie dlatego, że w piątek mieliśmy integracyjną kolację i potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby ją odespać ;)

Nasz PKS do Międzybrodzia Żywieckiego odjechał z Bielska-Białej o 14:30. Godzinę później już szliśmy z pętli autobusowej do dolnej stacji kolejki na Żar. Decyzja, aby pojechać dopiero po południu była dobra również dlatego, że po ponurym przedpołudniu na niebie pokazało się słońce.


Wjechaliśmy kolejką na szczyt Żaru, na którym jeszcze nigdy nie byłem świadkiem tak świetnej widoczności. Wyraźnie było widać nawet najodleglejsze części Beskidu Żywieckiego na granicy z Słowacją.


Również w kierunku północnym widoki były piękne.



Posililiśmy się nieco (chociaż z zaplecza gastronomicznego na szczycie Żaru byliśmy średnio zadowoleni - o wiele smaczniejsze jedzenie, i serwowane w dużo bardziej przyjemniejszej atmosferze, jest w tradycyjnych schroniskach górskich PTTK), po czym udaliśmy się w drogę. Podejście czerwonym szlakiem na Kiczerę jest łatwe, a różnica wysokości wynosi zaledwie 70 metrów, jednak niektórzy spośród naszej dziewięcioosobowej grupy już zaczęli narzekać, że są zmęczeni. Słysząc to tym bardziej cieszyłem się, że zaplanowałem dla nich trasę, która wiązała się z wjazdem na szczyt Żaru kolejką - boję się myśleć, co by się stało jakbyśmy mieli wspiąć się tam na piechotę ;) Pomimo zmęczenia wszyscy jednak zgodnie stwierdzili, że w górach jest przepięknie.


Po drodze na Kiczerę miało miejsce ciekawe spotkanie. Minęliśmy pole, na którym stał przeuroczy koń, którym niektórzy (zwłaszcza płci żeńskiej ;) ) od razu zaczęli się zachwycać. Zaraz potem ukazał się właściciel tego konia, starszy pan wyglądający na rolnika, który spytał się nas czy moglibyśmy pomóc mu zaprząc konia do znajdującego się nieopodal wozu drabiniastego. Od razu się zgodziliśmy, jednak on wtedy oświadczył że tylko żartował i że da sobie radę sam ;) Zaproponowaliśmy, że może jednak mu pomożemy, ale on odmówił, za to ewidentnie wzbudziliśmy jego ciekawość i zaczął się nas wypytywać, dokąd idziemy i w ogóle kim jesteśmy. Rozmowa toczyła się bardzo sympatycznie aż do momentu, kiedy ujawniliśmy, że wśród nas jest kilka osób z Anglii. Wtedy rolnik natychmiast zaczął im wypominać, że zdradzili Polskę i nie pomogli jej podczas II Wojny Światowej... Nie byliśmy do końca pewni, czy mówi żartem czy serio, ale uznaliśmy że lepiej nie kontynuować rozmowy w takim tonie, więc pożegnaliśmy rolnika i udaliśmy się dalej, za wyjątkiem jednej dziewczyny która nie chciała tak prędko się żegnać z koniem i jeszcze chwilkę z nim spędziła, po czym musiała nas gonić ;)

Wyjątkowo ślicznie prezentował się widok za nami na zbiornik wodny na Żarze oświetlony stopniowo obniżającym się słońcem.



Kolejne zachwyty u moich towarzyszy wzbudził widok z Kiczery, uczyniony jeszcze piękniejszym przez charakterystyczne dla wieczornej pory światło słoneczne. Już gratulowałem sobie, że chyba doprawdy nie mogłem wybrać lepszej pory i trasy na pierwsze zetknięcie moich nowych współpracowników z polskimi górami...


Pycha kroczy przed upadkiem, jak mówi przysłowie. Potem niestety zaczęły się schody. Na trasę zejściową wybrałem nowy szlak koloru żółtego z Kiczery do Porąbki przez Micherdę. Myślałem sobie naiwnie, że będzie łatwy, a tymczasem wcale tak nie było... Pierwsze odcinek zejścia z Kiczery był strasznie stromy, a na dalszej części szlaku były jeszcze dwa odcinki o niewiele mniejszym nachyleniu. Schodziło się nam fatalnie, ponieważ było nie tylko stromo lecz również i ślisko, a do tego niektórzy nie mieli na sobie górskich butów, więc musieli się ratować podpierając się pierwszymi lepszymi leżącymi przy ścieżce gałęziami. Przykładowo pani na poniższym zdjęciu, której ekwipunek ewidentnie nie był adekwatny na tą wycieczkę (zwracam uwagę również na siatkę z Biedronki), lecz zdawała sobie z tego w pełni sprawę i miała na tyle dystansu do siebie, aby zapozować do zdjęcia ;)


Te wszystkie utrudnienia bardzo spowolniły nasz marsz i sprawiły, że byliśmy jeszcze daleko od Porąbki gdy zaszło słońce...



Szybkie zapadanie zmroku wzbudzało atmosferę lekkiej grozy, którą spotęgowało minięcie przez nas opuszczonego, zrujnowanego budynku oraz tablic z nazwami "ulic-widmo", prowadzących donikąd - naprawdę poza tą jedną ruiną nie było w okolicy żadnych domów, więc co robiły tam te tablice?



Odcinek szlaku przez okolice Snozy (568 m n.p.m.) był malowniczy, ale światło w tym momencie było już tak słabe, że nie mogliśmy w pełni podziwiać tych widoków.



Ostatnia część szlaku przed Porąbką prowadzi w dół przez las. Wśród gęsto rosnących na około drzew było już całkowicie ciemno. A my nie wzięliśmy z sobą czołówek, bowiem myśleliśmy że o tej porze będziemy już w Porąbce... Ależ sobie wyrzucałem tą naiwność, oraz to że w ogóle zachciało mi się eksperymentować z nowym szlakiem podczas pierwszej wycieczki tych ludzi w Beskidy... Już oczyma wyobraźni widziałem, jak ktoś w ciemnościach ulega wypadkowi i musimy wzywać GOPR. Chyba reszta grupy by mnie zabiła za to, że wpakowałem ich w takie kłopoty... Ale na całe szczęście doszliśmy do obrzeży Porąbki bez żadnych incydentów, a wszyscy byli wobec mnie zaskakująco tolerancyjni i wyrozumiali. Nikt nie miał pretensji (a przynajmniej nie wyraził ich głośno), a podczas całego tego zejścia wszyscy wesoło rozmawiali, żartowali i sprawiali wrażenie, jak gdyby się bawili przednie. Chyba jednak, mimo przeszkód, wycieczka w góry im się spodobała!

Po zejściu do Porąbki mieliśmy trochę czasu do odjazdu naszego autobusu do Bielska-Białej, więc udaliśmy się na pizzę, którą popiliśmy grzańcem. Potrzebowaliśmy ciepłego jedzenia i picia dość pilnie, ponieważ po zachodzie słońca zrobiło się okropnie zimno. Przy stole w pizzerii wszyscy zgodnie stwierdzili, że to była wspaniała wycieczka na integrację. I chyba naprawdę spędzenie czasu w ten sposób zbliżyło nas do siebie, a przygody po drodze tylko w tym pomogły. Jest to bardzo dobry prognostyk przed nadchodzącym rokiem pracowania wspólnie i cieszę się bardzo, że ta wycieczka w ten sposób spełniła swoją rolę :) Mam nadzieję, że niebawem dojdzie do kolejnych!

28.09 Groniczki

Trasa: Lipnik Dolny - Groniczki - Czupel - Straconka

Tak się zabawnie złożyło, że w miniony weekend byłem na Groniczku, a kolejną górską wycieczkę odbyłem na… Groniczki :) Jest to góra położona w Beskidzie Małym, w pobliżu Bielska-Białej, na czerwonym szlaku pomiędzy Gaikami i Straconką. Według mojej mapy można się na Groniczki dostać ścieżką prowadzącą z przedłużenia ulicy Żeleńskiego w Lipniku Dolnym, ale tak naprawdę ta ścieżka to fikcja, o czym przekonałem się podczas tej wycieczki - nie polecam wchodzenia na Groniczki tamtędy, zdecydowanie lepiej po prostu przejść przez nie po czerwonym szlaku, który w ostatnich latach po wycince drzew stał się naprawdę widokowy.

Nieświadomy tego, że czeka mnie dość ekstremalna wspinaczka, pojechałem autobusem MZK do Lipnika Dolnego i udałem się ulicą Żeleńskiego w stronę gór. Choć ulica ta znajduje się wewnątrz granic administracyjnych miasta Bielska-Białej, panuje na niej atmosfera bardziej jak na wsi, z przydrożnymi polami i łąkami.


Doszedłem do skraju lasu, skąd według mapy ścieżka miała mnie poprowadzić mnie w górę, na Groniczki. Ścieżkę tą jednak nie było łatwo odnaleźć. Przecinało ją parę szerszych leśnych dróg trawersujących zbocza Groniczków, lecz chcąc pójść w górę musiałem iść bardzo wąską ścieżką, niekiedy przedzierając się przez chaszcze, po stoku o bardzo dużym nachyleniu. Gdybym nie miał z sobą kijków to pewnie bym musiał się wycofać, bo czasami "ściana" przede mną była tak stroma, że bez wsparcia kijków nie wszedłbym po niej. Masakra! Nikomu nie polecam przejścia tą trasą!

Jedna rzecz rekompensowała wszystkie te trudy: widoki, które czasami się pojawiają w prześwitach pomiędzy drzewami.



Zmęczony zarówno fizycznie, jak i psychicznie wgramoliłem się wreszcie na Groniczki. Od tego momentu reszta mojej wędrówki to był po prostu luksus: zejście czerwonym szlakiem po szerokiej, wygodnej leśnej drodze.


W ostatnich latach częściowa wycinka drzew na Groniczkach i Czuplu została kontynuowana, czego skutkiem jest obecność kilku punktów z bardzo rozległą panoramą Bielska-Białej.



Oraz - czego nie zauważyłem idąc tym szlakiem poprzednio, w latach 2013-2014 - są również piękne widoki na Beskid Śląski, m.in. Klimczok i Skrzyczne.



Podsumowując więc, niegdyś gęsto zalesiony Beskid Mały staje się coraz bardziej widokowy. Ale biorąc pod uwagę przyczyny tego zjawiska, czy to dobrze czy źle? Moja wiedza na temat gospodarki leśnej i sytuacji lasów w Beskidzie Małym jest zbyt niewielka, aby na to pytanie odpowiedzieć...

środa, 26 września 2018

22.09 Groniczek

Trasa: Wisła Głębce - Groniczek - Nowa Osada

W sobotę miałem raczej nie-górskie plany - wizyta u koleżanki w Nowej Osadzie oraz spotkanie z moim Tatą, który był na konferencji w Ustroniu - jednak jadąc w te górzyste rejony Beskidu Śląskiego nie mogłem się oprzeć pokusie, aby chociaż w niewielkim stopniu sobie po nich połazić. Dlatego postanowiłem, że nie pojadę do Nowej Osady bezpośrednio komunikacją publiczną, tylko pojadę do Głębiec, a stamtąd przejdę do Nowej Osady przez znajdującą się pomiędzy nimi górę Groniczek (608 m n.p.m.).

Trasa była króciutka, ale urocza. Wysiadłem na przystanku autobusowym Wisła Głębce Kałuża (ciekawe, skąd wzięła się ta nazwa w ogóle - bo znajduje się tam duża kałuża? :P ), i przeszedłem do ulicy Kasztanowej, którą połączone szlaki żółty z czarnym wyprowadziły mnie na Groniczek. Tam zmieniłem kolor szlaku na zielony i przeszedłem grzbietem Groniczka w kierunku północnym, a następnie zszedłem ulicą Na Groń do domu koleżanki, która mieszka akurat przy szlaku.

Groniczek, chociaż niepozorny, obfituje w ładne widoki. Poniżej dowody:







Odświeżony po takim krótkim lecz malowniczym spacerku udałem się na wizytę do koleżanki, a potem przeszedłem zabudowanym odcinkiem zielonego szlaku przez Nową Osadę do przystanku autobusowego, skąd miałem połączenie prosto do Zawodzia, czyli uzdrowiskowej części Ustronia. Tam spędziłem wraz z Tatą bardzo sympatyczne popołudnie spacerując, korzystając z pijalni wód mineralnych oraz pływając na basenach solankowych. Aby pokazać Tacie najpiękniejsze rejony Beskidu Śląskiego, późnym popołudniem zabrałem go do Bielska-Białej nie bezpośrednim autobusem przez Skoczów, tylko dłuższą lecz bardzo widokową trasą przez Wisłę, Przełęcz Salmopolską i Szczyrk. Połączenie autobusowe tą trasą funkcjonuje tylko od 1 kwietnia do 31 października, lecz stanowi świetny sposób na dojazd na szlaki Beskidu Śląskiego - tak jak chociażby na zielony szlak z Nowej Osady na Groniczek, który przeszedłem podczas tej wycieczki i który mogę bardzo polecić :)

piątek, 21 września 2018

16.09 Krzyżne

Trasa: Palenica Białczańska - Wodogrzmoty Mickiewicza - Dolina Roztoki - Dolina Pięciu Stawów - Krzyżne - Dolina Pańszczyca - Hala Gąsienicowa - Psia Trawka - Brzeziny

Już prawie cztery lata minęły, odkąd ostatnio (11.11.2014) byłem w najpiękniejszej, najcudowniejszej i w ogóle najnajnajnajnaj Dolinie Pięciu Stawów. Nadeszła najwyższa pora, aby stan rzeczy zmienić. I tak oto w niedzielę odwiedziłem bardzo przeze mnie lubiane, a dawno nie odwiedzane rejony Tatr Wysokich. Najpierw wśród tłumów po asfalcie z Palenicy Białczańskiej do Wodogrzmotów Mickiewicza; potem w niewiele mniejszym tłumie przez Dolinę Roztoki do Doliny Pięciu Stawów; a następnie w diametralnie odmiennych okolicznościach, prawie że samemu, przez Krzyżne do schroniska Murowaniec i przez Dolinę Suchej Wody do Brzezin.

Od skrzyżowania szlaków w Dolinie Roztoki poszedłem w górę czarnym szlakiem, prosto do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Z pewnym wzruszeniem oglądałem panoramy z tego szlaku, przypominając sobie między innymi moją wycieczkę w te rejony 8 czerwca 2014 roku, na samym początku moich tatrzańskich przygód.




I nadszedł ten moment, kiedy mogłem oglądać niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju panoramy w Dolinie Pięciu Stawów:



Podchodząc żółtym szlakiem na Krzyżne przypomniałem sobie, jak poprzednim razem szedłem tym szlakiem, schodząc z Krzyżnego, 4 września 2014 roku. Wtedy tak się bałem tego zejścia, że prawie w ogóle nie robiłem podczas niego zdjęć. Tym razem, po kolejnych czterech latach nabywania doświadczenia w Tatrach, ten szlak stawiał mi wyzwania jedynie kondycyjne, natomiast psychologicznej bariery nie odczuwałem żadnej. Dzięki temu mogłem do woli robić sobie zdjęcia widoków na Dolinę Roztoki oraz Dolinę Pięciu Stawów.



Daleko w dole huczała potężna Siklawa:



Na krótko przed osiągnięciem przeze mnie przełęczy miała miejsce dziwna sytuacja. Schodząca z góry kilkuosobowa grupa turystów spytała się mnie, czy widziałem... spadający plecak. Okazało się, że komuś z Krzyżnego spadł plecak w skalisty teren po południowej stronie przełęczy. Nic takiego nie zauważyłem, jednak było mi bardzo żal osoby, które to się stało... Kto wie, jakie cenne rzeczy zostały utracone w ten sposób, a zejście z szlaku w poszukiwaniu zguby byłoby zbyt ryzykowne...

Osoba, którą spotkał ten przykry incydent, pewnie już zeszła z przełęczy gdy tam dotarłem, ponieważ wszyscy siedzący tam turyści byli w znakomitych humorach. Usiadłem tam i ja, aby zjeść kanapkę i wypić piwko, i nacieszyć oczy panoramą, którą uważam za absolutnie jedną z najlepszych w całych Tatrach.


Od strony Doliny Pańszczyca niebo przykryły chmury, więc początkowo schodziłem tamtędy w "mleku". Chyba wypicie piwa nie było jednak najlepszym pomysłem, ponieważ poza tą jedną kanapką i szarlotką w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów nie jadłem nic od śniadania, a była już 13:30. Zrobiło mi się trochę lekko w głowie, a przez to musiałem schodzić wolniej i ostrożniej, niż normalnie. Jednak nawet w takich okolicznościach nie mogłem nie być pod wrażeniem, gdy chmury znalazły się nade mną a przed sobą miałem takie krajobrazy, jak na poniższym zdjęciu.


Czerwony Staw w Dolinie Pańszczyca:



Odcinkiem żółtego szlaku z Doliny Pańszczyca do Murowańca szedłem po raz pierwszy. Zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, co dokumentuję następującymi zdjęciami:






Na tym szlaku było bardzo spokojnie, mijały mnie tylko nieliczne osoby. Jedną z nich była mała dziewczynka która wędrowała z swoim tatusiem i na chwilę się od niego odłączyła. Gdy mnie zobaczyła od razu pozdrowiła mnie i spytała bez najmniejszej nieśmiałości, dokąd idę. Gdy powiedziałem, że w stronę Murowańca, natychmiast zaczęła szczegółowo opisywać swój pobyt tam poprzedniej nocy. Po takiej krótkiej rozmowie, a raczej monologu, dogonił dziewczynkę jej tatuś i udzielił jej reprymendy, że zawraca głowę mijanym turystom. Mi jednak jej otwartość bardzo się spodobała :)

O nudnawym zejściu z Murowańca do Brzezin przez Dolinę Suchej Wody nie ma za bardzo co pisać. Inna sprawa to mój powrót z Zakopanego do Bielska-Białej. Przychodząc na zakopiański dworzec autobusowy o 18:00 w życiu bym nie przypuszczał, że nie dojadę do domu tego samego wieczoru. Przecież skoro ostatni autobus z Krakowa do Bielska-Białej odjeżdża o 22:05, a rozkładowy czas przejazdu z Zakopanego do Krakowa to dwie godziny, to nawet biorąc pod uwagę prawdopodobne korki na "zakopiance" raczej powinienem zdążyć, no nie? Nic z tych rzeczy! Już na przystanku okazało się, że oczekujący tam ludzie nie są wpuszczani do autobusów do Krakowa, ponieważ... wszystkie miejsca zostały wyprzedane dla pasażerów, którzy wcześniej kupili bilety online. Nie było szans na wydostanie się autobusem z Zakopanego w najbliższym czasie! Pociągów żadnych tego wieczoru nie było, poza jednym do Nowego Targu. Pomyślałem sobie, że może nie będzie wcale takim złym pomysłem, jeśli złapię go, ponieważ w ten sposób ominę najgorsze korki w Poroninie i Białym Dunajcu, a z Nowego Targu może być więcej autobusów do Krakowa (np. kursy z Bukowiny Tatrzańskiej).

O 19:30 byłem już na dworcu autobusowym w Nowym Targu. Długa kolejka pasażerów oczekiwała przy stanowisku na Kraków. Dołączyłem do tej kolejki i czekaliśmy, długo czekaliśmy, lecz nic nie nadjeżdżało. W końcu przyjechał... minibus do Krakowa. No jakiś żart po prostu. Nie ma mowy o tym, aby wszyscy się do niego zmieścili. I niestety znalazłem się zbyt daleko z tyłu kolejki, aby się do niego dostać. Minibus odjechał, pozostawiając jakieś 40 osób wciąż oczekujących na stanowisku...

Co chwila estakadą przy dworcu autobusowym przejeżdżały wypełnione po brzegi autokary firm Szwagropol, Maxbus i Majer-bus z Zakopanego, lecz żaden z nich nawet nie wjechał do Nowego Targu... Wszyscy stawaliśmy się coraz bardziej zaniepokojeni. Wdałem się w rozmowę z trójką studentów z Krakowa, którzy wracali z Pienin i martwili się o to, jak dojadą do domu. W końcu postanowiłem zadzwonić do przewoźników obsługujących trasę Zakopane-Kraków. Od całej trójki dowiedziałem się, że wszystkie miejsca na ich autokary są wyprzedane i żaden już tego dnia nie wjedzie do Nowego Targu. Od jednego pana usłyszałem, że ja oraz pozostała czterdziestka oczekujących sami jesteśmy sobie winni, że nie kupiliśmy wcześniej biletów przez internet, a inna pani z kolei oświadczyła, że to wina pogody, bo gdyby było brzydko i padało to na pewno byłoby w tych autobusach pełno miejsc :D Co za jaja! Czy przewoźnicy naprawdę nie są przygotowani na to, że w niedzielę może być ładna pogoda i że w związku z tym więcej turystów będzie wracać z Zakopanego? Przecież to jest nienormalne, aby przez to z tak dużego miasta, jakim jest Nowy Targ, nie dało się wydostać!

Niedoszli pasażerowie zaczęli się rozchodzić - niektórzy wracali do domów, mając nadzieję że uda im się wyjechać nazajutrz rano, a inni w desperacji łapali taksówki. Wolałem nie myśleć, ile taki przejazd taksówką do Krakowa może kosztować... Zadzwoniłem do mojej mamy chrzestnej, mieszkającej w Krakowie, która ma domek letniskowy w Gorcach, w nadziei że może akurat wraz z rodziną będzie stamtąd wracać i wpadnie do Nowego Targu, by mnie zabrać. Nic z tego, nie byli tego dnia w Gorcach - ale przynajmniej otrzymałem zapewnienie, że jak w końcu dojadę do Krakowa to będę mógł u nich przenocować. Coraz bardziej realne stawało się, że nie zdążę na ten autobus w Krakowie o 22:05 i faktycznie będę musiał skorzystać z tej oferty noclegu. A już nazajutrz o 9:00 musiałem być w pracy w Bielsku-Białej...

W tym momencie nadjechał mały busik do Rabki-Zdroju. Impulsywnie zadecydowałem: jadę! w końcu to jest ten właściwy kierunek - może w Rabce coś się wymyśli... Powiedziałem o tym zamiarze tej trójce studentów wracającej z Pienin. Jedna z dziewczyn odparła, że woli zaczekać w Nowym Targu w nadziei że jednak coś przyjedzie, ale druga dziewczyna oraz chłopak natychmiast przystali na moją propozycję. Ucieszyłem się, bo zawsze łatwiej coś wymyśleć wspólnie niż samemu :) Szybko wsiedliśmy do busa. W środku kilku sympatycznych pasażerów od razu zainteresowało się naszym losem. Poinformowali nas, że o tej wieczornej porze na pewno nie ma szans na złapanie jakiegokolwiek transportu publicznego z Rabki do Krakowa, ale za to podali nam dokładne instrukcje, gdzie wysiąść i jak trafić do dogodnie położonej stacji benzynowej w Chabówce, przy skrzyżowaniu "zakopianki" i międzynarodowej drogi E77 z Słowacji przez Chyżne. Tam, zapewniali nas, na bank dużo samochodów będzie się zatrzymywać i ktoś nas zabierze.

Mieli rację. Gdy ja i moi sympatyczni towarzysze, Marta i Maciek (dla których nie był to pierwszy autostop tego dnia, swoją drogą - musieli to robić również rano pomiędzy Nowym Targiem a Pieninami) dotarliśmy na stację benzynową, zaczęliśmy zagadywać kierowców tankujących tam swoje auta. Już po kilku minutach zapytana przez nas młoda kobieta odpowiedziała, że bardzo chętnie nas podwiezie do Krakowa. Władowaliśmy się więc do jej samochodu. Nasza pani kierowca, Ela, powiedziała nam że naprawdę jesteśmy darem losu dla niej, ponieważ jest na nogach już od 2 rano i ma za sobą ogromną wyprawę taternicką w Tatrach Słowackich, przez co już zasypia. Miała dzwonić do koleżanki, aby ją zagadywała przez całą drogę powrotną do Krakowa i powstrzymywała ją od zaśnięcia za kółkiem. Ale teraz ma nas do rozmowy, więc może być spokojna o to, że nie zaśnie w trakcie jazdy ;) 

Rozmawialiśmy z Elą przez całą drogę do Krakowa, nie tylko z przymusu żeby ją rozbudzić ale przede wszystkim dlatego, że była przesympatyczną osobą. W ogóle z całej tej sytuacji wyniknął ogromny pozytyw, że los skrzyżował moją drogę z drogami trzech naprawdę miłych i ciekawych ludzi. Wspaniale było ich poznać i wspólnie z nimi dzielić tą przygodę. Powiem, że choć uważam sytuację z transportem - czy raczej jego brakiem - z Zakopanego do Krakowa w ten niedzielny wieczór za skandaliczną, to jednak nawet całkiem się cieszę że do niej doszło, ponieważ dzięki niej spotkałem Martę, Maćka i Elę :)

Do Krakowa dojechaliśmy o 23:00. Cała ta podróż z Zakopanego trwała pięć godzin(!), a kto wie ile by trwała gdybym dalej czekał na autobus. Możliwe, że bym dojechał do Krakowa dopiero następnego dnia. Od razu udałem się do mamy chrzestnej i jej rodziny, trochę sobie pogadaliśmy ale tylko krótko ze względu na późną porę, po czym położyliśmy się spać. Następnego dnia wyszedłem po cichutku, żeby ich nie budzić, i złapałem pierwszy autobus do Bielska-Białej o 6:00. Tylu przygód podczas jednej, zdawałoby się, prostej podróży nie miałem jeszcze nigdy. Piszę to na przestrogę wszystkim tym, którzy w słoneczne niedzielne wieczory chcą dojechać z Zakopanego do Krakowa - jedźcie pociągiem albo kupujcie bilet na autobus wcześniej przez internet, jeśli nie chcecie skończyć tak jak ja!

15.09 Dolina Jamnicka i Wołowiec

Trasa: Podbanske - Polana Hradek - Dolina Wąska - Dolina Jamnicka - Jamnicka Przełęcz - Wołowiec - Polana Chochołowska - Dolina Chochołowska - Siwa Polana - Biały Potok

Kolejny megaudany weekend w Tatrach za mną :) Tutaj opiszę w sobotę, podczas której przemierzyłem kolejną już "międzynarodową" trasę w Tatrach Zachodnich, rozpoczynając na Słowacji i przekraczając ich główną grań by zakończyć po stronie polskiej. Tak samo jak podczas poprzednich takich tras (25.08.2016, 10.09.2017, 26.09.2017, 21.10.2017, 16.06.2018, 15.07.2018 i 27.08.2018) wędrówka była wyjątkowo długa, trwając powyżej 10 godzin. Po tych wszystkich wymienionych wyżej trasach oraz tej z minionej soboty coraz bardziej kurczy mi się lista szlaków do zaliczenia w Tatrach Zachodnich - zdecydowaną ich większość mam już "obłażonych" ;)

Ponieważ według prognoz pogoda w sobotnie przedpołudnie miała być nieciekawa, a dopiero po południu miało się przejaśnić, odłożyłem moment przekraczania głównej grani Tatr Zachodnich na Wołowcu - czyli to, co miało być punktem kulminacyjnym tej wycieczki - jak najpóźniej. Przenocowałem w Cieszynie, rano pojechałem pociągiem z Czeskiego Cieszyna do Liptowskiego Mikulasza, a potem złapałem autobus, który wysadził mnie w miejscowości Podbanske. Postanowiłem przedpołudnie z gorszą pogodą wykorzystać na zaliczenie nieco mniej spektakularnej trasy u podnóży Tatr Zachodnich, czyli Drogi nad Łąkami, a w głąb Tatr ruszyć dopiero koło południa, by późnym popołudniem (czyli wtedy, kiedy miała być największa szansa na przejaśnienia) zameldować się powyżej wysokości 2000 m n.p.m.

Razem ze mną z autobusu wysiadły dwie Chinki. Ciekawe, skąd takie "egzotyczne" turystyki trafiły w tak odludny zakątek Tatr Słowackich ;) Początkowo szły przede mną i sprawiały wrażenie nieco zagubionych. Spytałem się ich, czy mogę im pomóc. Okazało się, że chcą iść niebieskim szlakiem przez Dolinę Kamienistą na Błyszcz i dalej na Bystrą, ale miały problemy z znalezieniem szlaku. Pokierowałem je w właściwą stronę, po czym udałem się w drogę czerwonym szlakiem w kierunku zachodnim. Początkowo było bardzo mglisto i mokro:


Jednak z czasem na niebie zaczęły się ukazywać pierwsze drobne, nieśmiałe przejaśnienia.


Ścieżce nad Łąkami trochę brakuje do zapierających dech w piersiach tatrzańskich grani, jednak trzeba przyznać że jest i tak naprawdę malownicza. Wędrówka nią była czystą przyjemnością.




Momentami spod chmur po stronie południowej nawet odsłaniały się Niżne Tatry.


Idąc wygodną, prawie płaską ścieżką doszedłem po upływie około dwóch i pół godzin do wylotu Doliny Wąskiej i zapuściłem się w jej głąb. Dotarłszy do Niżnej Łąki, gdzie trzy szlaki rozchodzą się w kierunku północnym, skierowałem się na jedyny szlak z tej trójki, którym jeszcze nie szedłem: niebieski przez Dolinę Jamnicką. Kolejne dwie godziny spędziłem maszerując dziką, odizolowaną doliną, nie spotykając na szlaku żywej duszy. To jest właśnie to, co w słowackiej części Tatr Zachodnich lubię najbardziej!



Klimatyczna bacówka, którą minąłem po drodze:


W górnej części doliny moja trasa na krótko pokrywała się z tą z 15 lipca, po czym odbiłem na lewo szlakiem prowadzącym na Jamnicką Przełęcz. Przybieranie przez drzewa pierwszych jesiennych barw sprawiło, że okolica prezentowała się wyjątkowo pięknie.




Podczas gdy wspinałem się w stronę Jamnickich Stawów niebo po raz pierwszy tego dnia się rozpogodziło w większym stopniu. Było to tylko krótkie rozpogodzenie, jednak przy błękicie nieba moje otoczenie od razu nabrało innego wyglądu.



Przy takiej walce słońca i chmur zbliżałem się coraz bardziej do Jamnickich Stawów...



Od Jamnickich Stawów rozpoczęła się zdecydowanie najpiękniejsza część tej wycieczki. To, co zobaczyłem nad nimi oraz podczas podejścia na Jamnicką Przełęcz, na pewno pozostanie w mojej pamięci.







Na Jamnickiej Przełęczy działy się cuda...







Takie spektakularne widoki towarzyszyły mi podczas podejścia z Jamnickiej Przełęczy na Wołowiec: na Rohacze, na Rohackie Stawy i ich otoczenie, na Otargańce…






Wołowiec - tak samo jak podczas mojej poprzedniej wizyty na tej górze zaledwie trzy tygodnie wcześniej - został przykryty przez chmury. Tym razem na szczęście ich powłoka była mniej szczelna, dzięki temu mogłem chociaż w jakimś stopniu zobaczyć panoramy z tego szczytu.





Chętnie bym pozostał dłużej na Wołowcu, aby zaczekać na jakieś większe przejaśnienie, jednak wiedziałem że jeśli nie ruszę wkrótce w drogę będę ryzykować zastaniem mnie w górach przez zmrok. Udałem się więc w dół, tą samą trasą co trzy tygodnie wcześniej, czyli niebieskim szlakiem a potem zielonym bezpośrednio do Polany Chochołowskiej. Jak na złość akurat podczas mojego schodzenia zielonym szlakiem niebo się w większym stopniu rozpogodziło.



Widok z Doliny Wyżniej Chochołowskiej na Łopatę:


Miałem ochotę na znakomitą szarlotkę z jagodami w schronisku na Polanie Chochołowskiej, ale gdy dotarłem tam okazało się, że akurat trwa 20-minutowa przerwa w serwowaniu posiłków. Nie mogłem sobie pozwolić na to, aby tyle zaczekać, ponieważ była już prawie 18:30 i pozostało zaledwie pół godziny do zachodu słońca. Wróciłem więc szybko na szlak, idąc najkrótszą trasą czyli zielonym szlakiem w dół doliny. Kominiarski Wierch - jak zawsze - prezentował się na tle szałasów na Polanie Chochołowskiej bardzo fotogenicznie.


Zmrok zapadł, gdy jeszcze byłem na asfaltowej drodze w Dolinie Chochołowskiej. Nie bałem się  jednak, ponieważ oprócz mnie tamtędy szli również inni turyści, a do tego droga była wygodna i prawie płaska, więc wędrówka nią w ciemnościach nie sprawiała większych problemów. O tak późnej porze nie miałem co liczyć na busy na Siwej Polanie, więc poszedłem dalej, do głównej szosy przy polanie Biały Potok, gdzie zatrzymują się busy z Czarnego Dunajca do Zakopanego. Przyszedłem na przystanek, gdzie przez kolejne kilkanaście minut z nadzieją wypatrywałem nadjeżdżających busów, lecz daremnie... Na szczęście jedno z przejeżdżających aut zatrzymało się na przystanku. W środku siedziało kilka młodych kobiet - jak się później okazało, z Warszawy. Zobaczywszy mnie na przystanku, zlitowały się nade mną i zaproponowały, że podwiozą mnie do Kościeliska, gdzie mają swój nocleg. Ochoczo z tej propozycji skorzystałem i niedługo potem wylądowałem w Kościelisku, skąd odjeżdżało znacznie więcej busów do Zakopanego. Nie musiałem długo czekać, nim jeden z nich nadjechał i zabrał mnie prosto do centrum. Zmęczony po długiej wyprawie, nie miałem już na nic siły, tylko dowlokłem się do hostelu młodzieżowego gdzie miałem rezerwację i od razu położyłem się spać, aby wypocząć przed czekającymi mnie nazajutrz kolejnymi wyzwaniami...