sobota, 30 listopada 2019

29.11 Wokół Sopotni Wielkiej

Trasa: Sopotnia Wielka - Do Moraniuków - Polana Sietkowa - Pod Kotarnem

Miało być tak, że rano uroczyście idę do urzędu odebrać polskie obywatelstwo, a następnie idę świętować w Beskidzie Żywieckim, ale postanowiłem zmienić plany: najpierw góry, a obywatelstwo dopiero na drugim miejscu ;) Powodem tej zmiany były przede wszystkim prognozy pogody, które były tragiczne na większą część dnia, i tylko rano była szanse na przejaśnienia i słabszy deszcz. Jeszcze przed południem miało zacząć zdrowo lać. Tak też się stało i cieszę się bardzo, że podjąłem decyzję o jak najwcześniejszym wyjściu w góry. Dzięki temu nawet załapałem się na odrobinę słońca :)

Kombinowałem, w jakie miejsce w Beskidzie Żywieckim się wybrać, ale ostatecznie padło na Sopotnię Wielką. Jakoś nieczęsto tam bywałem, a warto skorzystać z tego, że jest dzień powszedni i dzięki temu transport tam jest nieporównywalnie lepszy (w soboty prawie nic tam nie jeździ, a w niedziele dosłownie nic). Mój bus z Żywca o 7:30 rano okazał się pełnowymiarowym autobusem, który już w Sopotni Małej zaczął się szybko zapełniać, a w Sopotni Wielkiej niespodziewanie skręcił w prawo, opuszczając szosę, i zaczął przeciskać się wąskimi uliczkami pomiędzy gospodarstwami w osadzie Do Liparów, co chwila zatrzymując się aby zgarniać kolejnych pasażerów, którzy czekali u bram swoich domostw, ewidentnie przyzwyczajeni do tego, że autobus o tej porze zabiera każdego chętnego do podróży z dowolnego punktu na tej drodze. Skorzystałem z tego niespodziewanego objazdu, aby przejść się przez dotychczas nieznane mi zakątki Sopotni Wielkiej. Wysiadłem nieopodal kościoła i zacząłem iść przez osadę Do Moraniuków boczną drogą, która miała po niedługim czasie skrzyżować się z czarnym szlakiem. Szedłem wśród sporadycznych kropel urywającego się deszczyku, ale przede wszystkim w ślicznym słońcu, które kapitalnie podświetlało i ozłacało ostatnie jesienne kolory.


Jakże mi brakowało tego widoku beskidzkich kapliczek. W Warszawie miejsca kultu religijnego imponują przepychem, dekoracjami wykonanymi z różnych materiałów, ale jednak do mnie chyba jeszcze mocniej trafia ta prostota, a zarazem niesamowita barwność tych kapliczek wykonanych rękami beskidzkich górali.


Po kilkunastu minutach byłem na czarnym szlaku. Docelowo można nim dojść na Kotarnicę, a stamtąd niebieskim szlakiem na Romankę i Rysiankę, co byłoby czymś absolutnie cudownym, ale niestety nie miałem na to czasu. Mogłem wykonać tylko symboliczną trasę: w górę szlakiem do Polany Sietkowej, a następnie wyraźnie oznaczoną na mojej mapie leśną drogą, która miała trawersować Kotarnicę od wschodu, a następnie sprowadzić w dół do szosy nieco poniżej Sopotni Wielkiej Kolonii. Raczej nie czytałem w internecie żadnych relacji z przejścia taką trasą - ale teraz, po tej wycieczce, naprawdę mogę ją polecić. Nie sposób na niej zabłądzić, a widoki są urocze. Nawet przy tak szybko psującej się pogodzie, jak wczorajsza, robiły na mnie wrażenie.

Podejście czarnym szlakiem aż tak ciekawe nie było. Ale wszystko zmieniło się, gdy skręciłem w lewo na bardzo szeroki leśny dukt. Droga ta jest ewidentnie wykorzystywana w trakcie prac leśnych. Jej trawers po wschodnich stokach Kotarnicy obfitował nie tylko w widoki na pobliskie szczyty Uszczawne Niżne i Uszczawne Wyżne, ale nawet na odleglejsze Pasmo Pewelskie i Beskid Mały.



Za dużym zakrętem ukazała się mi przykryta chmurami Romanka, a pod nią mnóstwo późnojesiennego brązu i rudości. W rzeczywistości te kolory wyglądały znacznie lepiej, niż na zdjęciu.


Droga skręca w kierunku wschodnim i przechodzi w asfalt. Cały czas miałem mnóstwo widoków na obszary poniżej Pilska, ale niestety w tym czasie zgodnie z prognozami rozpadało się, więc moje zdjęcia wyszły tak sobie.


Deszcz sprawił, że musiałem w szybkim tempie zejść do przystanku autobusowego (drugi przystanek na trasie z Sopotni Wielkiej Kolonii do Żywca). Mimo pogorszenia warunków atmosferycznych byłem przeszczęśliwy, że mogłem ten poranek spędzić w górach. Podobnie jak dzień wcześniej, nie spotkałem na trasie żywej duszy. Na te parę godzin mogłem poczuć, jakby Beskidy były moje i tylko moje :) Oj bardzo była mi potrzebna taka regeneracja w górach. I fizycznie (bo naprawdę zaniedbałem kondycję odkąd opuściłem Podbeskidzie), i psychicznie. 

Wróciłem przez Żywiec do Bielska-Białej w znakomitym humorze, który oczywiście jeszcze bardziej mi się poprawił, gdy niedługo potem udałem się do urzędu i odebrałem akt nadania obywatelstwa polskiego. Następnie spotkałem się z koleżanką, aby świętować ten dzień, w którym przestałem być tylko Anglikiem i zostałem również Polakiem... i jak na ironię, uczyniłem to delektując się specjałami kuchni angielskiej, które ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zastałem w Cafe 4 Jaśki na Placu Wojska Polskiego. Tzw. "cream tea", czyli "scones" z dżemem truskawkowym i śmietaną, są fenomenalne - kto nie próbował (a obstawiam, że to dotyczy z wielu z Was, czytelników) niech wyszuka sobie przepis albo uda się do wyżej wspomnianej kawiarni ;) (Najlepiej przedtem się upewnić telefonicznie, czy je serwują, bo nie wiem czy to jest stały punkt ich menu czy tylko sezonowy specjał.)


Tym kulinarnym akcentem kończę relację z tego krótkiego, ale jakże wyjątkowego dla mnie, dwudniowego powrotu na beskidzką ziemię. Przypuszczam, że takich wpisów w najbliższych miesiącach, a może nawet i latach, nie będzie zbyt wiele, ale mimo wszystko postaram się raz na jakiś czas wpadać w polskie góry - więc pewnie coś się z czasem znów na tym blogu pojawi, nie wiem tylko kiedy :)

28.11 Potrójna

Trasa: Bolęcina - Kowale - Potrójna - Przełęcz Skaliste - Targanice Nowa Wieś

Myślałem, że w tym roku już nie zasiądę do pisania tego bloga... a jednak życie lubi sprawiać niespodzianki ;) Trochę dziwnie się pisze już nie jako mieszkaniec Bielska-Białej, a jako warszawiak. Od września nowa praca w stolicy pochłaniała mi tyle czasu i kosztowała mnie tyle energii, że o wypadach w góry na południe Polski nie mogło być mowy. Nawet w wyjątkowo pięknym październiku, który w tym roku niemalże w całości upłynął pod znakiem babiego lata. A moje doświadczenia z wszystkich poprzednich lat zamieszkiwania na Podbeskidziu - 2013, 2014, 2017 i 2018 - wskazywały, że ten miesiąc jest absolutnie najpiękniejszy na południu Polski. Lecz niestety, tym razem musiałem się zadowalać codziennym oglądaniem kamerek z Tatr i Beskidów, a moje obcowanie z przyrodą ograniczało się do spacerów po warszawskich parkach. Muszę jednak przyznać, że te parki są wyjątkowo piękne, więc jakaś rekompensata na pewno była :)

Dochodził już końca również całkiem ładny listopad i wciąż planów na wyjazdy na południe Polski nie miałem w głowie, gdy pojawił się niespodziewany zwrot akcji: telefon z Urzędu Wojewódzkiego w Bielsku-Białej z informacją, że nareszcie przyznano mi obywatelstwo polskie, o które złożyłem aplikację już prawie dwa lata temu. Cudowna wiadomość! Skoro urodziłem się w Polsce i spędziłem tu sporo lat mojego życia, to już stawało się śmieszne, że wciąż nie posiadałem polskiego obywatelstwa. Teraz nareszcie dopiąłem swego :) No i okazało się, że muszę pojechać do Bielska-Białej osobiście, aby podpisać i odebrać odpowiednie dokumenty. Skoro to w tamtejszym urzędzie złożyłem aplikację, to tam również muszę dopełnić procedury. Gdybym miał standardowy tydzień pracy od poniedziałku do piątku to pewnie miałbym niemałe kłopoty, żeby tą sprawę załatwić. Wszak w soboty i niedziele urzędy są nieczynne. Ale tak się składa, że w nowej pracy prowadzę zajęcia od... soboty do środy, a mój weekend to czwartek+piątek. Więc od razu w pierwszy możliwy "weekend" udałem się na dobrze mi znane Podbeskidzie, aby oficjalnie zostać Polakiem :)

No i chyba wypadałoby przy tej okazji wybrać się w góry, no nie? Na szybko (bo bilety kolejowe kupowałem w środę wieczorem) wykombinowałem plan na te dwa wolne dni. W czwartek raniutko odwiedzę mój ukochany Kraków, a potem, w drodze do Bielska-Białej, wstąpię do Beskidu Małego. A nazajutrz, oprócz obowiązkowej wizyty w urzędzie, przed powrotem do Warszawy wybiorę się do Beskidu Żywieckiego - który, na podstawie wieloletnich doświadczeń, chyba muszę uznać jako moje ulubione beskidzkie pasmo :)

Historyczna chwila nastąpiła w czwartek o 12:15, gdy wysiadłem z autobusu MZK Andrychów (linia nr 6) na przedostatnim przystanku w Bolęcinie. Oto znów stoję na beskidzkiej ziemi! Gdzie miałem zamiar się udać? Ano na Potrójną. A dlaczego na Potrójną? Ponieważ w Beskidzie Małym mam zaliczony naprawdę każdy odcinek szlaku (poza kilkoma "cywilizowanymi", zabudowanymi odcinkami w Krzeszowie i okolicach), za wyjątkiem jednego, tak króciutkiego że na wielu mapach wręcz go nie widać: zielonego szlaku łącznikowego do chatki na Potrójnej. Chyba nareszcie wypadałoby go zaliczyć. A Potrójna to wyjątkowo urokliwa góra, więc zdecydowanie miało to sens, aby właśnie ten szczyt wybrać jako pierwszy do zdobycia podczas tego powrotu w Beskidy.

Rozpocząłem podejście ulicą Stromą, do przysiółka Kowale. Według mojej mapy przedłużeniem tej ulicy była ścieżka, którym mógłbym dojść do żółtego szlaku pod Jawornicą. To właśnie Jawornica była na pierwszym planie mojego pierwszego widoku na ukochane góry :)


Podczas podejścia ciekawe widoki pojawiły się też za moimi plecami, gdzie doskonale było widać Leskowiec. Panorama całkiem ładna, jak to w Beskidach bywa - ale dla mnie w tym momencie, po rozłące z górami, zdawała się wprost fenomenalna :D



Kowale to maleńki przysiółek na skraju lasu z kilkoma domkami, który sprawiały wrażenie kompletnie opuszczonych - być może są zamieszkiwane tylko w sezonie letnim. Przypuszczam że wtedy, gdy drzewa są okryte liśćmi, z okien tych domków nie ma żadnych dalszych widoków. Teraz, przy niewielkiej ilości liści, co nieco było widać w stronę przedgórzy Beskidu Małego, zajmujących obszar pomiędzy górami a Wadowicami i Andrychowem.



Za Kowalami ścieżka stała się znacznie stromsza, ale wciąż była dość szeroka i dobrze widoczna, więc mowy nie mogło być o zabłądzeniu. Po ponad dwóch miesiącach przerwy nie tylko od gór, ale w ogóle od jakiejkolwiek formy aktywności fizycznej (wstyd mi to przyznać, ale w Warszawie poza wspomnianymi spacerkami po parkach naprawdę brakowało mi czasu i energii do jakiegokolwiek innego poważniejszego ruchu) miałem obawy o swoją kondycję - jednak ku mojej uldze nie było wcale tak źle, chociaż troszeczkę się zmęczyłem. Musiałem nawet zdjąć kurtkę, aby za bardzo się nie spocić, co było dla mnie lekkim szokiem zważywszy na porę roku. Na południu Polski jednak zauważalnie jest trochę inny klimat - o ile w Warszawie przez poprzedni tydzień musiałem chodzić w zimowej kurtce, o tyle tu zalegało naprawdę ciepłe powietrze. Czapka też była zbędna. Nic, tylko się cieszyć takimi ostatnimi podrygami babiego lata! No i widokami, które były troszkę ograniczone, ale przynajmniej jakieś były.



Na krótko przed osiągnięciem grzbietu Jawornicy leśna dróżka ku mojemu zaskoczeniu skręciła w prawo i zaczęła nawet lekko opadać w dół - a więc zupełnie nie w tym kierunku, którym zamierzałem iść. Dlatego postanowiłem pójść na wprost "na dziko". Odrobineczkę pochaszczowałem, ale o tej porze roku, przy braku wegetacji, sprawiało mi to dużo mniej problemów niż w porze letniej. Wystarczyło tylko kilka minut takiego brnięcia przez zarośla, aby dotrzeć do żółtego szlaku. Poszedłem nim w stronę Potrójnej reflektując, ile to czasu nie szedłem tym szlakiem. Poprzednim razem 12 stycznia 2014... tyle lat temu, że zdawałoby się jakby w innym życiu. Nie zapamiętałem za bardzo odcinka Jawornica-Potrójna z tamtej wycieczki, i teraz mogłem zrozumieć dlaczego: ponieważ ten odcinek jest po prostu monotonny. Prawie płaski, zalesiony, bez widoków, niemalże prosty jak strzała. W innych okolicznościach powiedziałbym, że szło się nudnawo. Ale tym razem tak się cieszyłem z powrotu w góry, że o nudach nie mogło być mowy. No i ujmowała mnie ta cisza w górach. W czwartkowe popołudnie pod koniec listopada naprawdę mało kto wybiera się w góry... tak więc miałem je dla siebie i byłem tym faktem zachwycony.

Na szczycie Potrójnej mój zachwyt sięgnął zenitu. Tak, wiem, że nie są to najbardziej spektakularne widoki na świecie, ale w tej sytuacji czułem się tak jakby one naprawdę takie były :)



I nawet "Królowa Beskidów" pokazała mi swoje oblicze!


Niebawem dotarłem do początku tego mitycznego zielonego szlaku. Ciekawe, czy dla mnie będzie dostępna herbata bądź kawa w takim dniu i o takiej porze, gdy góry są całkowicie opustoszałe?


Po kilku minutach znalazłem się przed chatką i wszedłem do środka. Okazało się, że jej lokatorzy są dość zajęci - gospodarze pracami remontowymi, a ich dzieci zabawą - jednak herbata, która na tej wysokości smakowała wyjątkowo, jak najbardziej się dla mnie znalazła :)


Po herbatce musiałem żwawo ruszyć w dalszą drogę - wszak zbliżała się 15:00, a za godzinę już będzie się robić ciemno. Mimo wszystko musiałem od czasu do czasu się zatrzymywać, aby robić zdjęcia. Ten kawałek zielonego szlaku na południe od chatki jest chyba naprawdę najbardziej panoramicznym odcinkiem szlaku na Potrójnej. Naprawdę się cieszę, że nareszcie miałem okazję go poznać.




Dotarłem do skrzyżowania z Małym Szlakiem Beskidzkim, z którego wykonałem ostatnie zdjęcie przed opuszczeniem Potrójnej, z panoramą Leskowca:


A potem musiałem schodzić bardzo szybko, bo czasu do zmroku zostało naprawdę niewiele. Schodziłem czerwonym szlakiem w kierunku zachodnim, ale przy pierwszej okazji (w okolicach Przełęczy Skaliste) skręciłem w prawo na leśną ścieżkę, która zaczęła mnie sprowadzać w kierunku Targanic. Ponieważ ścieżka schodziła doliną, ciężko było z niej zboczyć i nie musiałem obawiać się zabłądzenia, ale za to powody do niepokoju miałem inne: robiło się coraz ciemniej, a tymczasem ścieżka była cała przysypana jesiennymi liśćmi i w takiej sytuacji było wręcz niemożliwe zobaczyć, jak głęboko pod nimi jest grunt. Wędrówka przez takie "zaspy" liści jest niebezpieczna, ponieważ jest bardzo łatwo źle postawić nogę i ją skręcić. W takich okolicznościach należałoby schodzić powolutku, a tymczasem z powodu raptownie zapadającego zmroku byłem zmuszony schodzić szybko. Może poniższe zdjęcie moich nóg głęboko przysypanych liśćmi jest trochę śmieszne, ale wcale nie było mi do śmiechu. Na szczęście dotarłem do Targanic bez żadnej kontuzji.


Jakże było moje zaskoczenie, gdy byłem już na skraju lasu, zdawałoby się wciąż na odludziu (po prawej stronie miałem co prawda kilka domków letniskowych, ale poza tym nie było śladu cywilizacji) a tu nagle w mroku ukazał się mi diodowy wyświetlacz autobusu. Okazuje się, że pętla Targanice Nowe Wieś, do której dojeżdża linia MZK Andrychów nr 4, jest położona naprawdę na samym końcu cywilizacji, praktycznie w lesie. Całe szczęście dla mnie, ponieważ dzięki temu moja wędrówka po ciemku była skrócona. Autobus odjechał do Andrychowa natychmiast po tym, jak do niego wsiadłem, i dzięki temu ostatecznie dojechałem do Bielska-Białej nawet szybciej, niż się spodziewałem. Wieczór tam upłynął mi przesympatycznie na spotkaniach z starymi znajomymi. Stęskniłem się trochę za nimi... muszę przyznać, że ten wieczór spędzony z nimi oraz ponowne ujrzenie Beskidów i miasta, w którym poprzednio mieszkałem - to wszystko sprawiło, że naprawdę poczułem tęsknotę. Chyba jednak kiedy przeniosłem się z Bielska-Białej do Warszawy, kawałeczek mojej duszy pozostał na Podbeskidziu...