poniedziałek, 29 kwietnia 2019

27.04 Dwie Jaworzyny i Krawców Wierch

Trasa: Przełęcz Glinka - Magura - Solisko - Smereków Mały - Jaworzyna - Smereków Wielki - Polana Głochówka - Jaworzyna - Krawców Wierch - Jaworzyna - Novot - Przełęcz Glinka

Po piątkowych przygodach znalazłem się w takiej sytuacji, że w sobotni poranek zamiast w domu byłem w Rajczy, a więc tuż u stóp Beskidu Żywieckiego. Grzechem by było nie skorzystać z takiej okazji i nie wybrać się na jeszcze jedną wycieczkę w góry! Prognozy na ten dzień były dużo gorsze od piątkowych, ale stwierdziłem że trudno, niech się dzieje co chce, ja i tak pójdę na szlak. I dobrze, że nie przejąłem się niekorzystnymi prognozami, ponieważ ostatecznie wcale nie było tak źle - choć słońca było niewiele, to jednak popadało tylko przez chwilę. Więc pogoda wypaliła, ale za to inne aspekty wycieczki nie do końca - i drugi dzień z rzędu miałem trochę przygód...

Wpadłem na pomysł, aby zadzwonić do taksówkarza, który uratował mnie poprzedniego wieczoru, i spytać się ile by kosztował dowóz z Rajczy na Przełęcz Glinka, normalnie nieosiągalną komunikacją publiczną. Podał cenę 40zł - a więc nie tak źle... stwierdziłem, że warto skorzystać. Tak więc po raz kolejny spotkałem się z sympatycznym taksówkarzem i spędziłem podróż na Przełęcz Glinka na miłej rozmowie z nim. Jaki był mój dalszy plan? Taki, żeby ruszyć na odkrywanie szlaku granicznego w kierunku Hali Rycerzowej, a więc chyba najdzikszego szlaku w całym Beskidzie Żywieckim. Nie miałem zamiaru pokonywać go w całości, ponieważ słyszałem że jest praktycznie bez widoków i zawiera całą masę stromych podejść i zejść, więc przejście całej trasy mogłoby być zarówno nudne, jak i trudne. Ale chciałem chociaż trochę poczuć klimat tego szlaku i wpadłem na pomysł, aby przejść mniej więcej jedną trzecią jego długości, na górę Kaniówka, skąd według mojej mapy leśna droga sprowadza na stronę słowacką do wsi Novot. Stamtąd chciałem jeszcze wejść na Krawców Wierch i zejść do autobusu w Glince bądź Złatnej. Taki był mój zamiar, jednak rzeczywistość okazała się inna...

Pierwszy kawałeczek szlaku granicznego za Przełęczą Glinka znałem już z wycieczki z 22 kwietnia ubiegłego roku. Potem jednak to była wędrówka w nieznane. Tak jak przypuszczałem, szlak przebiegał przez absolutne odludzie i dookoła miałem same lasy. Panowała na nim wręcz przejmująca cisza. A jednak nawet na takim "końcu świata" zastałem w jednym miejscu, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, ławeczkę. Rozejrzałem się i chyba znalazłem powód, dla którego ona się tam znalazła: naprzeciwko niej była maleńka "kapliczka", jeśli można to tak nazwać, w dziupli.



Zdawało się, jakbym wędrował w nieskończoność taką właśnie leśną ścieżką, jak na poniższych zdjęciach...



Mniej więcej od góry Solisko, gdy wszedłem na wysokość powyżej 1000 metrów nad poziomem morza, wędrowałem w mgle. I nie wiem, czy za to, co się stało później, obwiniać mgłę czy też fatalne oznakowanie tego szlaku...

Zgodnie z planem osiągnąłem górę Jaworzyna (1052 m n.p.m.), pierwszą z dwóch gór o tej samej nazwie, która znajdowała się na mojej trasie (druga Jaworzyna jest na podejściu na Krawców Wierch). W tym miejscu szlak graniczny skręca dość ostro w lewo i schodzi na Kaniówkę, skąd miałem opuścić szlak i zejść na Słowację. I zdawało mi się, że tak uczyniłem - zszedłem z Jaworzyny, osiągnąłem jakieś niewielkie wzniesienie na leśnej drodze i uznałem, że to musi być Kaniówka... ale nie widziałem żadnej ścieżki sprowadzającą w dół po mojej lewej stronie, czyli (jak mnie się zdawało) na Słowację. W końcu postanowiłem po prostu zejść na lewo "na czuja". Według mojej mapy po stronie Słowackiej było sporo leśnych dróg poniżej Kaniówki, więc byłem przekonany że niebawem trafię na jedną z nich.

Patrząc na to z perspektywy, powinienem był już wcześniej zdać sobie sprawę, że coś jest nie tak. Po pierwsze dlatego, że od Jaworzyny leśna ścieżka nagle zamieniła się w szeroką "autostradę" porozjeżdżaną przez ciężki sprzęt - a takie zjawiska są bardziej typowe dla Beskidów po stronie polskiej, niż po słowackiej. A po drugie dlatego, że od Jaworzyny nagle zniknęły słupki graniczne, które towarzyszyły mi cały czas wcześniej. Czemu nie włączyło to u mnie sygnałów ostrzegawczych? Tak, drodzy czytelnicy, może już domyśleliście się, jaki popełniłem błąd. Zamiast zejść z Jaworzyny na Kaniówkę, jakimś cudem zszedłem na stronę polską, w kierunku Soblówki.

Pierwszy raz zdałem sobie sprawę z tego, co się stało, gdy po dłuższym czasie od opuszczenia szlaku wciąż nie natrafiłem na żadną większą leśną drogę. Potem zszedłem poniżej pułapu chmur i mogłem nareszcie trochę zorientować się w terenie. Układ gór dookoła jakoś nie był taki, jak powinien... Jak się okazało, zamiast patrzeć w kierunku północnym na Magurę, patrzyłem w kierunku południowym na Oszus. Kontynuowałem zejście, ale czułem z każdym krokiem coraz większą pewność, że jestem nie na Słowacji, a w Polsce. Te przypuszczenia potwierdziły się, gdy zszedłem na dno doliny, na której znalazłem asfaltową drogę, a przy niej napis po polsku: "droga pożarowa nr XXX" (nie pamiętam dokładnego numeru).

No masz ci los! Wspinać się z powrotem na granicę absolutnie nie miałem ochoty - stanowczo zbyt stromo. Popatrzyłem trochę na mapę i obmyśliłem nowy plan działania. Moja zmieniona trasa wyglądała następująco: kontynuowałem wędrówkę asfaltem w kierunku Soblówki, doliną potoku o nazwie Urwisko, po czym skręciłem w prawo na ścieżkę do osady Smereków Wielki (tą samą, którą szedłem w Soblówki 6 września ubiegłego roku). Potem skręciłem na ścieżkę, trawersującą góry na paśmie granicznym od południa (tą ścieżką z kolei szedłem 13 czerwca ubiegłego roku). Zamiast jednak schodzić do Glinki tak jak wtedy, kontynuowałem trawers, na krótki odcinku idąc również szlakiem "nordic walking", omijając od wschodu osady Żebrakówk i Worniczki oraz Polanę Głochówkę. Wreszcie dotarłem do szosy nieco poniżej Przełęczy Glinka. Przekroczyłem ją i wszedłem na szeroką leśną drogę (oznakowaną jako "szlak chatkowy" do bacówki na Krawcowym Wierchu), by po mniej więcej kilometrze opuścić ją i wspiąć się "na dziko" na drugą tego dnia Jaworzynę, znajdującą się na niebieskim szlaku, skąd miałem już blisko na Krawców Wierch.

Wiem, że ten opis brzmi trochę skomplikowanie, i rzeczywiście może trochę dziwaczna była ta trasa, którą wymyśliłem. Muszę jednak powiedzieć, że na odcinku z Smerekowa Wielkiego do szosy szło się bardzo przyjemnie i nie musiałem obawiać się, że się zgubię, ponieważ szedłem cały czas bardzo szeroką leśną drogą, która wyraźnie prowadziła w pożądanym przeze mnie kierunku. Na jednym odcinku - tam gdzie po prawej miałem Solisko, a po lewej Worniczki - była też całkiem widokowa, z panoramami m.in. w kierunku Muńcuła.



Podejście na Jaworzynę od południowego zachodu była dużo cięższe, ponieważ ścieżki tam są słabo widoczne, a sporą część czasu musiałem przedzierać się przez chaszcze. Nie polecam nikomu wyboru takiej trasy! Chociaż z drugiej strony trzeba przyznać, że... pod względem widokowym było nieporównywalnie ciekawiej, niż na zalesionym szlaku granicznym z Przełęczy Glinka na Krawców Wierch. Na szlaku o jakichkolwiek panoramach można tylko pomarzyć, a tymczasem poza nim las jest rzadszy i mogłem zobaczyć naprawdę wiele szczytów Beskidu Żywieckiego.




Gdy wszedłem na szlak graniczny skończyło się chaszczowanie, ale za to rozpoczął się istny tor przeszkód po wiatrołomach, których była na tym odcinku masa. Miałem już tak dosyć tych różnych przeciwieństw losu, że nawet nie wchodziłem na sam szczyt Krawcowego Wierchu, tylko od razu przeszedłem najkrótszą drogą z możliwych przez halę do bacówki. Po ponad sześciu godzinach samotnej wędrówki po bardzo mało cywilizowanych okolicach, perspektywa odpoczynku i posiłku w bacówce była na tą chwilę szczytem moich marzeń.


Kolejną godzinę spędziłem w taki właśnie przyjemny sposób, jak opisałem wyżej. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia od razu poczułem się raźniej. Zastanowiłem się, co dalej. Było po 15:00, a planowo o tej porze miałem już być w drodze powrotnej do Bielska-Białej, i tak by się stało gdyby nie to feralne zabłądzenie... O tej porze nie było za bardzo czym wrócić ani z Glinki, ani z Złatnej. Postanowiłem więc, że jeszcze raz zadzwonię do taksówkarza z Rajczy i poproszę go, aby przyjechał po mnie na Przełęcz Glinka, a przejdę na nią podobną trasą do tej z 8 grudnia, czyli zahaczając o Novot po stronie słowackiej.

Skoro mowa o tym 8 grudnia... Znalazłem w księdze pamiątkowej bacówki wpis moich zagranicznych towarzyszy z tamtej wycieczki. Przypuszczam, że chyba zbyt wielu wpisów po angielsku tam nie ma ;)


Opuściłem gościnne progi bacówki i wróciłem na Jaworzynę, na przemian przeskakując przez powalone drzewa i przeczołgując się pod nimi. Za Jaworzyną zszedłem dobrze mi znaną ścieżką na Słowację i po znacznie łatwiejszej wędrówce przez las wyszedłem z niego na polach na obrzeżach Novotu. Od razu skręciłem w prawo na pole i zszedłem przez nie na przełaj do szosy, robiąc ostatnie zdjęcia tego dnia.



Tak samo jak podczas grudniowej wycieczki, przeszedłem z Novotu na Przełęcz Glinka nie szosą, a równoległą do niej leśną dróżką, na której było dużo spokojniej - oprócz jednego mijającego mnie motocrossowca nie było żadnego ruchu. Na przełęcz doszedłem akurat na kilka minut przez godziną, na którą byłem umówiony z taksówkarzem. Jednak ku mojemu zaskoczeniu zamiast niego przyjechała po mnie pani w czerwonym aucie, która przedstawiła się jako jego córka. Wróciłem do Rajczy w jej bardzo miłym towarzystwie - kobieta naprawdę była przesympatyczna i bardzo rozmowna. A na koniec nawet obniżyła mi cenę przejazdu o połowę ;) Chyba skoro trzeci raz w ciągu doby korzystałem z usług tej firmy doszli do wniosku, że staję się ich stałym klientem ;) 

I w sumie kto wie, czy nie będę ich klientem ponownie w przyszłości. Biorąc pod uwagę, jak słabo jest z busami dojeżdżającymi w okolice tzw. Worka Raczańskiego i granicy polsko-słowackiej, opcja dojazdu do Rajczy pociągiem i następnie dojazdu na szlak taksówką wcale nie jest takim złym pomysłem, a w przypadku przejazdu 3-osobową albo 4-osobową grupą naprawdę się opłaca. Polecam każdej takiej grupie, chcącej dojechać w mniej dostępne części Beskidu Żywieckiego, aby skontaktowali się z panem Sylwestrem z Rajczy (tak się nazywa ów taksówkarz). Pan Sylwester oraz jego córka oferują swoje usługi w sposób bardzo profesjonalny, są pomocni i sympatyczni, a do tego nie każą sobie płacić zbyt słono. Podaję numer: 691-548-003.

Tak więc krótka, popołudniowa wycieczka na Halę Rysiankę w piątek zamieniła się w dwudniową wyrypę po Beskidzie Żywieckim. Momentami było ciężko, zwłaszcza podczas częstego chaszczowania poza szlakiem w sobotę, nie wspominając o próbach wydostania się z Złatnej w piątek po zmroku. A jednak, mimo tych wszystkich niedogodności, góry po raz kolejny pokazały mi swoje piękno, pokochałem je jeszcze bardziej i nie mogłem z nich wyjeżdżać w sobotni wieczór nie czując lekkiego żalu...

26.04 Hala Rysianka z krokusami

Trasa: Sopotnia Wielka - Hala Rysianka - Hala Lipowska - Polana Cerchla - Złatna

Właściwie tytuł tego posta powinien był brzmieć "Hala Rysianka z krokusami i przygodami". Wybierając się w piątkowe popołudnie na krokusy na Hali Rysianka, nigdy bym nie przypuszczał, że nie wrócę na noc do domu...

Ostatnio doszły mnie informacje, że Hala Rysianka to jedno z najlepszych miejsc do oglądania krokusów w Beskidach. Śledząc informacje o aktualnych warunkach na Facebooku dowiedziałem się, że po ciepłej i słonecznej Wielkanocy akurat przyszedł ten moment, kiedy krokusy wygrzebały się spod śniegu i zaczęły rozkwitać. I wyglądało na to, że ich rozkwit miał niestety trwać niezmiernie krótko. Od soboty miało codziennie lać i być zimno, więc zrozumiałem że choć krokusy ledwo co się pojawiły to piątek - ostatni dzień z zapowiadanym słońcem - to praktycznie ostatni dzwonek na obejrzenie ich.

Ze względu na liczne obowiązki w pracy mogłem wyjechać w góry dopiero późnym popołudniem, ale byłem przekonany, że wystarczy mi czasu aby wejść na Halę Rysianka i zejść z niej. I tak rzeczywiście było. Dojechałem do Sopotni Wielkiej o 15:45 i ruszyłem w górę niebieskim szlakiem. Podejście niestety nie należało do najprzyjemniejszych. Musiałem przedostać się przez sporą liczbę powalonych drzew (podczas przechodzenia przez jedno z nich boleśnie skaleczyłem się w dłoń), a w wyższych częściach szlaku leżało sporo śniegu.


Ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, że te niedogodności się opłacą. Uwielbiam Halę Rysianka i byłem przeszczęśliwy, gdy dotarłem na nią i po raz pierwszy od prawie roku mogłem podziwiać piękne panoramy z niej.



Oczywiście jak najprędzej udałem się na poszukiwanie krokusów, które zastałem w południowo-zachodniej części hali, przy szlaku na Halę Lipowską. Chyba przyszedłem odrobineczkę za późno, aby podziwiać je w pełnej krasie, i mam tu na myśli zarówno dzień, jak i jego porę. Ciepły wiatr halny wiejący od środy do piątku trochę "sponiewierał" biedne kwiatuszki, a godzina (po 17:30) była trochę zbyt późna, by były one w pełni rozwinięte. Ale i tak dywan fioletowych kwiatów wyglądał ślicznie i warto było przyjść, aby go zobaczyć.





Następnie przeszedłem zaskakująco mocno zaśnieżonym odcinkiem szlaku na Halę Lipowską, gdzie bohaterką kolejnej fotosesji była Femi - przesłodki pies schroniskowy.




Na trasę zejściową wybrałem niebieski szlak z Hali Lipowskiej do Złatnej. Walory widokowe tego szlaku odkryłem podczas wycieczki z 13.04.2014. Teraz moja druga wizyta na tym szlaku utwierdziła mnie w przekonaniu, że choć jest to jedno z najmniej znanych tras dojściowych na Halę Rysiankę, to jednak zdecydowanie jest jednym z najpiękniejszych.





Na końcowym odcinku trasy zrobiłem sobie małą improwizację. Za Polaną Cerchla, zamiast kontynuować niebieskim szlakiem do centrum Złatnej, skręciłem w lewo na jedną z kilku w Gminie Ujsoły ścieżek do "nordic walking". Względnie dobrze oznakowana trasa prowadzi kawałek trawersem w kierunku wschodnim, po czym skręca na południe i schodzi do pętli autobusowej Złatna Kuflówka. Na tej trasie widoki są stopniowo coraz bardziej ograniczane przez gęstniejący las, lecz i tak ładne.



O 20:00 dotarłem na przystanek autobusowy. Pora była idealna, ponieważ akurat zaczęło się ściemniać, a bus do Żywca miał odjechać o 20:22. Przynajmniej takie było założenie, ale... chyba powinienem był już doskonale zdawać sobie sprawę, że nie należy ufać firmie Thermo-Car, obsługującej tą trasę? (Przypominam o moich przygodach opisanych w relacji z 1 lutego 2014, kiedy to również w Złatnej, na przystanku Złatna Huta, ta firma zrobiła mnie w konia.) Jak widać czas, który minął od tamtych wydarzeń, uśpił moją czujność i nie włączyły się u mnie żadne sygnały ostrzegawcze, gdy zaplanowałem piątkową trasę tak, aby zakończyć na odludnym przystanku Złatna Kuflówka o zmroku i polegać na tylko jednym, ostatnim tego dnia połączeniu do Żywca. No i niestety doszło do powtórki z rozrywki :( Bus nie przyjechał...

Początkowo jeszcze łudziłem się, że bus jedynie złapał opóźnienie w drodze z Żywca i że wkrótce nadjedzie. Ale nic z tego. Doszła 20:45 i zrozumiałem, że chyba bus jednak się nie pojawi. Wpadłem w lekką panikę. Dookoła tylko las i ani żywej duszy (o jakimkolwiek ruchu na drodze o tej późnej porze też można było zapomnieć), coraz to większe ciemności... Jak ja wrócę do domu? Na tym pustkowiu nawet nie miałem zasięgu na telefonie, aby sprawdzić w internecie czy jest dostępny numer do jakiejś lokalnej taksówki. Jedynym sensownym rozwiązaniem było, aby ruszyć w dół asfaltem do centrum Złatnej. Szedłem niecałe 10 minut w kompletnych ciemnościach, aż z ulgą ujrzałem w oddali światło pierwszego budynku przy drodze. 

Okazało się, że jest to Zakład Pielęgnacyjno-Opiekuńczy "Medicus", zajmujący się opieką nad osobami z chorobą Alzheimera. Ucieszyłem się, bo pomyślałem że w takim ośrodku na pewno pomogą mi uzyskać numer jakiegoś lokalnego taksówkarza, a może nawet mnie przenocują. Zadzwoniłem do drzwi, ale niestety pani, która odebrała, mimo dobrych chęci nie była w stanie podać mi jakichkolwiek informacji. Wykonała parę telefonów do znajomych w Złatnej, ale ci również nie znali numerów do żadnych taksówkarzy. Nie wiedziała również o żadnych lokalnych pokojach gościnnych, gdy się o to spytałem. Poprosiłem ją więc, czy nie mógłbym przenocować w jej ośrodku, ale spotkałem się z odmową. Na szczęście dosłownie na parę minut wrócił mi zasięg w telefonie i udało mi się znaleźć numer do taksówkarza z Rajczy. Okazało się, że akurat w tym czasie znajdował się dość daleko stamtąd, w Istebnej, i dojedzie najwcześniej za godzinę. Ale dał mi numer do innego taksówkarza i ten powiedział, że może od razu przyjechać. Ufff… Dojazd z Rajczy zajął mu jakieś 20 minut i po tym czasie nareszcie mogłem opuścić tą nieszczęsną Złatną.

Pozostawało jednak pytanie, co robić dalej. Żadnego transportu z Rajczy ani z Żywca o tej porze już nie było, a powrót taksówką do Bielska-Białej kosztowałby mnie 200 złotych. Myśl o takim wydatku z powodu niekompetencji busiarza, który wbrew rozkładowi nie przyjechał, napawała mnie wściekłością... Spytałem się kierowcy taksówki, czy wie coś o jakichś noclegach w Rajczy. Powiedział, że owszem, ma znajomych którzy prowadzą pokoje gościnne przy drodze na Nickulinę. Przedzwonił do nich i potwierdził, że mogą udzielić mi noclegu i to za jedynie 30 złotych!

Taki wydatek to był już znacznie mniejszy problem. Od razu z wdzięcznością przystałem na jego propozycję i po kilkunastu minutach już byłem zameldowany w pokoju. W takim pozasezonowym terminie byłem jedyną nocującą tam osobą, więc warunki miałem iście komfortowe :) Nie było to zupełnie zamierzone, ale w taki oto sposób noc z piątku na sobotę spędziłem nie w własnym łóżku, a w Rajczy. Za tą przyjemność mogę podziękować firmie Thermo-Car ;)

środa, 24 kwietnia 2019

23.04 Z Brennej do Ustronia

Trasa: Leśnica - Stary Groń - Malina - Brenna - Przełęcz Beskidek - Ustroń Polana

Wczoraj wybrałem się na poświąteczne spalanie kalorii w bardzo dawno nie odwiedzanej przeze mnie części Beskidu Śląskiego. Na Starym Groniu nie było mnie od... 13.10.2014, a w okolicach Orłowej byłem zaledwie raz i to jeszcze dawniej temu. Powrót w te okolice był strzałem w dziesiątkę, ponieważ mogłem po latach przypomnieć sobie, jak tam jest pięknie, a do tego odkryć kilka nowych dla mnie szlaków, z których szczególne wrażenie zrobił na mnie zielony z Orłowej do Ustronia Polany.

Wycieczkę rozpocząłem o 9:00 przy szkole w Brennej Leśnicy, do której transportem publicznym da się dojechać tylko w dni powszednie. Stamtąd mogłem dość szybko wejść na Stary Groń za pomocą żółtego szlaku. Jest to szlak umiarkowanie stromy, ale z gatunku bardzo wygodnych do przejścia, po szerokiej (na początku nawet bardzo szerokiej) drodze gruntowej. Pod względem widoków też jest niezły. Na początkowym odcinku mogłem po prawej stronie oglądać pasmo Równicy, na które miałem wejść w dalszej części trasy.


Część trasy jest zalesiona. Uderzyło mnie, jak szybko się zazieleniło w górach w ciągu tygodnia mojej nieobecności w nich. Nadejście wysokich wiosennych temperatur zrobiło swoje...


Nieco poniżej Starego Gronia szlak przechodzi przez rozległą polanę z paroma zabudowaniami oraz panoramą w stronę Trzech Kopców Wiślańskich.


Dotarłem do szlaku biegnącego pasmem Starego Gronia na skrzyżowaniu przy ładnej kapliczce.


Skręciłem w lewo i rozpocząłem wędrówkę w kierunku Brennej, połączonymi szlakami: czarnym i zielonym. Kolejne pół godziny marszu obfitowało w piękne widoki.





Przed Brenną czarny i zielony szlak rozchodzą się. Dotychczas dwukrotnie szedłem zielonym szlakiem na tym odcinku, ale jeszcze nigdy czarnym, więc teraz skręciłem nim w lewo i rozpocząłem zejście do zachodniej części Brennej. Ten odcinek okazał się szczególnie malowniczy. Częściowo jest zalesiony, ale miejscami mija też rozległe hale z widokami w kierunku zarówno Równicy, jak i pasma Błatniej.



Oczywiście taki szlak byłby niczym specjalnym gdyby nie było na nim co najmniej jednej kapliczki ;)


Zabudowania Brennej coraz bliżej...


Ale "cywilizowany" odcinek przez Brenną był bardzo krótki. Zszedłem do asfaltowej drogi, którą poszedłem kawałek w kierunku Leśnicy, a potem skręciłem na zachód zielonym szlakiem, prowadzącym docelowo na Równicę. Niedługo miałem zabudowania za sobą. Również za sobą miałem kolejne piękne widoki w stronę pasma Błatniej.



Gdy jednak szlak zagłębił się w las, rozpoczął się dłuższy okres "nudów". Przez całą resztę podejścia aż do połączenia z niebieskim szlakiem, na około miałem tylko drzewa i drzewa. Również gdy skręciłem na niebieski szlak i zacząłem schodzić do Przełęczy Beskidek, nie było ani po jednej, ani po drugiej stronie żadnych ciekawych widoków. Lubię wędrówki przez las, ale tym razem jakoś ten odcinek mnie zanudził. Trwało to trochę ponad godzinę - ale potem znów zrobiło się bardzo ciekawie. Wyszedłem z lasu tuż przy górze Beskidek (693 m n.p.m.) i od razu zobaczyłem przed sobą Czantorię Wielką.


Zboczyłem na chwilę z szlaku, aby wejść na szczyt Beskidka, z którego w dalszym ciągu wybija się panorama wyżej wspomnianej góry.


Za Przełęczą Beskidek (tak na marginesie, jakoś podejrzanie dużo w Beskidach przełęczy o takiej nazwie) szlak rozpoczyna dość żmudne podejście na Orłową. Ja jednak musiałem pokonać tylko krótki odcinek tego podejścia, aż do skrzyżowania z zielonym szlakiem. Tam pozostawiłem kilku innych podchodzących z mozołem turystów i rozpocząłem lekkie, przyjemne zejście do Ustronia. Szedłem tym szlakiem pierwszy raz i nie spodziewałem się po nim niczego wielkiego... a jednak mnie oczarował. Już po 10 minutach wędrówki ukazała się przede mną śliczna polanka z panoramą Palenicy bezpośrednio przede mną, a także Równicy na dalszym planie.



Czantoria Wielka również przypomina o sobie:


Pozostawiłem to urokliwe miejsce za sobą i kontynuowałem wędrówkę, mijając Palenicę od południa. Cały czas jednak na szlaku było ślicznie. Już sporo drzew zostało okrytych wiosennymi pąkami:


Ach, jak zielono!



Na ostatnim odcinku zejścia do Ustronia Polany ad krajobrazem dominuje panorama pasma Czantorii.




U podnóży gór w Ustroniu trwało sielankowe wiosenne popołudnie w pełni.


Wycieczkę zakończyłem kilka minut przed 15:00, skąd z powrotem do Bielska-Białej zawiózł mnie wygodny bezpośredni autobus (szkoda tylko, że kierowca chyba zapomniał wyłączyć ogrzewanie po zimie... ale przynajmniej dzięki temu łatwiej mi było zdrzemnąć się podczas podróży ;) ). To była pod każdym względem udana wyprawa, a warunki na szlaku były wręcz perfekcyjne: żadnego śniegu, po kilku suchych dniach również żadnego błota, a temperatura powietrza w sam raz - ani za wysoka, ani za niska. Takimi idealnymi warunkami w moim odczuciu charakteryzują się zwłaszcza kwiecień i październik, czasami też maj i wrzesień - o innych porach roku różnie bywa, bo zwłaszcza w okresie czerwiec-sierpień chodzenie po górach może być bardzo męczące z powodu wysokich temperatur, no a zimą to wiadomo że chodzi się ciężej po górach w śniegu. Wniosek jest taki, że muszę korzystać z tegorocznego pięknego kwietnia, ile tylko się da!