poniedziałek, 31 sierpnia 2020

30.08 Hala Kondratowa

Trasa: Zakopane - Kuźnice - Polana Kalatówki - Hala Kondratowa - Kuźnice - Bystre - Jaszczurówka

Ostatni dzień mojego przedłużonego urodzinowego weekendu w Tatrach spędziłem po polskiej stronie gór. Jak było do przewidzenia, było tam znacznie tłoczniej niż po słowackiej stronie, nie wspominając o Magurze Spiskiej, która w piątek i sobotę (za wyjątkiem okolic "ścieżki w koronach drzew") była niemalże pusta. Ale nawet w takich warunkach wędrówka po polskich Tatrach sprawiła mi mnóstwo frajdy. Duża liczba turystów nie przeszkadza mi za bardzo, nawet miło jest powymieniać się tradycyjnym "cześć" mijając ludzi na szlaku, a polska część Tatr jest tak piękna, że wędrowanie po niej niezmiennie daje mi radość. W niedzielne przedpołudnie przeszedłem się szlakiem, który znam niemal na pamięć, pomiędzy Kuźnicami i Kalatówkami oraz Halą Kondratową, ale mimo że szedłem nim już kilkanaście razy wcześniej, kolejna wycieczka tamtędy zamiast mnie nudzić naładowała mnie pozytywną energią :)

Najpierw przeszedłem z centrum Zakopanego do Kuźnic. O tej wczesnej porze (7 rano) jeszcze było wszędzie spokojnie. Pod Wielką Krokwią ruch był znikomy:

Godzinę później już byłem na Kalatówkach. Zdaję sobie sprawę, że "hotel górski" w tym miejscu ma wielu przeciwników, ale mi z każdą wizytą na Kalatówkach coraz bardziej się ten budynek podoba, myślę że w miarę pasuje do otoczenia. A sama polana ma w sobie taką magię, że po prostu za każdym razem gdy na niej jestem - czy to w porannym słońcu jak teraz, czy w mgle i śniegu jak chociażby 21.10.2018 - zawsze mnie zachwyca.



Mam takie same odczucia jeśli chodzi o Halę Kondratową. Cudowne miejsce z pięknymi widokami i klimatycznym schroniskiem. Nigdy mi się nie znudzą wycieczki na tą halę.



Posiliwszy się ciastem piernikowym, które jest specjalnością schroniska na Hali Kondratowej, wróciłem do Kuźnic, tym razem mijając Kalatówki od dołu.



Widok na Nosal z Kuźnic:


Zacząłem wracać w stronę Zakopanego. Tyle razy szedłem tą drogą, a jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zajrzeć do położonej tuż koło niej bacówki. Tak uczyniłem tym razem i zakupiłem parę oscypków. To moje ulubione sery, a po długiej rozłące z nimi (wszak z powodu pandemii nie było mnie w Tatrach od stycznia, a oscypkopodobnych produktów w sklepach w Warszawie nie liczę) smakowały wyjątkowo wybornie :)



Każda górska wycieczka musi dla mnie zawierać jakiś "nowy" odcinek, choćby symboliczny, i tak było i tym razem. Wchodząc do Zakopanego, przeszedłem się Bulwarami Słowackiego, następnie Drogą na Bystre i Drogą do Olczy. Przy skrzyżowaniu z ulicą Broniewskiego skręciłem w prawo na mniejszą dróżkę, a wkrótce potem opuściłem zabudowania Zakopanego i wszedłem na ścieżkę, która wyprowadziła mnie na zalesiony obszar za miastem. Pierwszy raz szedłem tamtędy i liczyłem na to, że będzie chociaż trochę widoków z tego odcinka na Tatry, ale niestety zawiodłem się. No trudno się mówi. Odbiłem od ścieżki w prawo i odrobinkę pochaszczowałem, aż dotarłem do końca ulicy Jaszczurówka-Bory. Doszedłem nią do głównej drogi, gdzie skierowałem się na przystanek autobusowy - pora wracać do Warszawy... Oczekując na busa do Zakopanego przyjrzałem się okolicznej zabudowie - mam wobec niej mieszane odczucia...


Podróż powrotna do Warszawy trwała dość długo, ale po tych trzech dniach w Tatrach miałem tak naładowane baterie, że nie przeszkadzało mi to w ogóle. Nie wiem kiedy uda mi się tam wrócić, bo wkrótce zaczyna się rok szkolny i obowiązki z tym związane (których przybędzie w tym roku przez zasady bezpieczeństwa dla ochrony uczniów przed koronawirusem). Ale nawet jeśli do kolejnej wizyty w Tatrach znów przyjdzie mi czekać tak długo, jak od poprzedniej w styczniu do tej, to myślę że wspomnienia z tego cudownego trzydniowego tatrzańskiego weekendu starczą mi na długo :)

29.08 Ze Zdziaru do Łapsz Niżnych

Trasa: Zdziarska Przełęcz - Strednica - Ptasiowska Rówienka - Mąkowa Dolina - Zdziar - Magurka - Osturna - Łapszanka - Łapsze Niżne

W sobotę, mimo zmęczenia po megadługiej piątkowej wyprawie, chciałem ponownie skorzystać maksymalnie z okazji do wędrowania po słowackich i polskich górach. Musiałem jednak być trochę ostrożny z wyborem trasy, bo na popołudnie zapowiadano burze. Tak więc zamiast wybierać się wysoko w Tatry zaplanowałem trasę dość długą, ale niżej położoną, po obrzeżach Tatr oraz Magurze Spiskiej, która powinna być znacznie bezpieczniejsza w razie załamania pogody. Jak się okazało, ta przezorność była niepotrzebna, bo burze nadeszły dopiero późnym wieczorem.

Wyjechałem z Popradu pierwszym porannym autobusem o 5:40, a godzinę później wysiadłem na przystanku Zdiar Prislop, koło Zdziarskiej Przełęczy. Krótki spacer asfaltową drogą doprowadził mnie do zielonego szlaku Osturna-Strednica. Już podczas wędrówki asfaltem pojawiło się kilka pięknych panoram na Tatry Bielskie, ale najlepszy widok był z zielonego szlaku, gdy zacząłem schodzić do Strednicy. Podziwiałem ten widok przedtem podczas wycieczki z 17.08.2018, ale wtedy chmury trochę przysłoniły szczyty Tatr Bielskich. Tym razem mogłem oglądać je bez żadnych ograniczeń.

Mimo że ten obszar znajduje się na niewielkiej jak na Tatry wysokości, ledwo powyżej 1000 m n.p.m., uważam że panorama z niego jest jedną z najlepszych. Towarzyszyła mi przez dość długi czas, gdy schodziłem zielonym szlakiem do Strednicy oraz dalej do Ptasiowskiej Rówienki. Następnie skręciłem na czerwony szlak przez Mąkową Dolinę do centrum Zdziaru, który prowadzi głównie lasem, ale także na tym odcinku są częste prześwity z widokami na Tatry Bielskie, jak chociażby poniższy, do którego również załapał się klimatyczny domek:

Z centrum Zdziaru miałem kontynuować wędrówkę czerwonym szlakiem na Magurkę. Na chwilę totalnie straciłem orientację, ponieważ na krótkim odcinku po przekroczeniu głównej szosy szlak przecina jakiś plac budowy. Jest w tym miejscu fatalnie oznakowany i nie miałem pojęcia, jak ten plac budowy obejść. Błądząc na chybił trafił jakoś go ominąłem, a dalej na szczęście nie było już żadnych problemów z oznakowaniem szlaku. Pierwsza połowa podejścia na Magurkę prowadzi przez łąki, druga lasem. Na tej pierwszej części zaserwowano mi kolejną porcję fantastycznych widoków z Tatrami Bielskimi w roli głównej.

Za każdym razem gdy odwracałem głowę do tyłu miałem za sobą ten przecudowny widok. Musiałem się z nim pożegnać dopiero gdy wszedłem do lasu.

Po niecałej godzinie od opuszczenia Zdziaru dotarłem na Magurkę (1196 m n.p.m.). Następnie w planach miałem zejście do Osturni żółtym szlakiem. Absolutnie nigdzie w internecie nie byłem w stanie znaleźć żadnej relacji z niego - chyba jest niezbyt popularny. No to muszę Wam powiedzieć, że to wielka szkoda, ponieważ mi naprawdę się spodobał. Zwłaszcza ciekawe jest kilka pierwszych kilometrów za Magurką, kiedy szlak prowadzi po grzbiecie górskim, który niegdyś był zalesiony, ale las został w większości wycięty. Widok wykarczowanych pni jest trochę smutny, ale las się prędko odradza, a widoki dookoła są piękne i rozległe: zarówno w stronę słowackich Tatr, jak i polskich Pienin oraz Gorców.



Zejście do Osturni jest trochę mniej ciekawe, bo gęsto zalesione i pozbawione ciekawszych widoków, ale ten odcinek też mi się podobał, bo las był tak dziki i daleki od cywilizacji. Ścieżka miejscami była trochę zarośnięta, ale szlak był w miarę dobrze oznakowany i nie zgubiłem go. Wreszcie wyszedłem z lasu i zobaczyłem przed sobą pierwsze zabudowania Osturni.


Kwitnąca jarzębina: znak, że (choć aura tego dnia była upalna, duszna i typowa dla lata) jednak jesień nadchodzi...


Na krótko przed Osturną szlak sprowadził mnie na małą asfaltową dróżkę, a następnie skręciłem w lewo na główną drogę prowadzącą do centrum wsi, która była prawie bez ruchu w tym terminie (sobota była świętem narodowym na Słowacji). Przez kolejne pół godziny szedłem przez Osturnię. Podczas wcześniej wspomnianej wycieczki w sierpniu 2018 przeszedłem dość szybko przez jej obrzeża, ale tym razem miałem przejść przez jej środek na nieco większym luzie, dzięki czemu mogłem bliżej się jej przyjrzeć. Naprawdę ma klimat ta miejscowość. Położona totalnie na końcu świata, większość jej zabudowań to tradycyjne drewniane domki. Przed niektórymi z nich siedziały typowe "babuszki" i opalały się. Często domki otaczały piękne, bujnie ukwiecone ogrody. Poniżej zdjęcie typowego osturniańskiego domu:


Cerkiew greckokatolicka w Osturni:


Intrygująca rzeźba:


Od Osturni kontynuowałem wędrówkę żółtym szlakiem po asfaltowej drodze, która przekracza granicę z Polską i doprowadza do Łapszanki. Ten odcinek już znałem z wycieczki sprzed dwóch lat. W tamtej relacji komentowałem opłakany stan asfaltu na tej drodze, ale na szczęście w międzyczasie musiał zostać wyremontowany, bo teraz jest o niebo lepszy. Widoki dookoła były rozległe i malownicze.




Łapszanka, podobnie jak Osturna, jest położona trochę na końcu świata, ale odnoszę wrażenie że staje się coraz popularniejsza wśród turystów ze względu na absolutnie hitową panoramę Tatr z tej miejscowości. Zobaczcie sami!



Cały czas trzymając się żółtego szlaku, obrałem kierunek na Łapsze Niżne, gdzie miałem zakończyć moją wędrówkę. Ta ostatnia część mojej trasy zajęła mi lekko ponad dwie godziny. Pierwszy odcinek za Łapszanką prowadził przez łąki i obfitował w sielankowe pejzaże.





Potem czekał mnie bardzo długi odcinek przez las, podczas którego szlak stopniowo tracił na wysokości. A ostatni odcinek przed Łapszami Niżnymi to znów wędrówka wśród łąk. Dochodząc do skraju Pienin, miałem przed sobą rozległe widoki na to pasmo górskie, w którym szczególnie wyróżniał się skalny masyw Trzech Koron.




Fotorelację z wędrówki kończę zdjęciem kapliczki w Łapszach Niżnych:


Ale to wcale nie był koniec atrakcji na ten dzień, bo potem jeszcze pojechałem nad zaporę w Niedzicy, by nacieszyć się widokami na Jezioro Sromowce po jednej stronie oraz Jezioro Czorsztyńskie i niedzicki zamek po drugiej. Cudowne zakończenie dnia!



28.08 Dolina Bachledzka i Dolina Kieżmarskiej Białej Wody

Trasa: Kacwin - Wielka Frankowa - Frankówka - Furmanec - Dolina Bachledzka - Tatrzańska Kotlina - Dolina Huczawy - Siedem Źródeł - Rakuska Polana - Biały Staw - Dolina Kieżmarskiej Białej Wody

W ostatnich dniach sierpnia udało mi się ponownie zrobić wypad w góry, nie tylko po polskiej stronie granicy ale także na Słowacji. Jechałem odrobinkę z duszą na ramieniu, ponieważ akurat w dniach poprzedzających mój wyjazd doszło do bardzo dużego wzrostu zachorowań na koronawirusa w Małopolsce. Ale uspokajałem się, że nie ma się czego bać, bo przecież jadę sam, nie zamierzam dużo czasu spędzać z innymi ludźmi, a znaczna część mojego pobytu będzie na terenie Słowacji, gdzie walka z koronawirusem jest póki co dość skuteczna. Pojechałem i wróciłem w znakomitym stanie fizycznym (o stanie psychicznym nie wspominając - góry zawsze mi go poprawiają), tak więc chyba wszystko się dobrze skończyło ;) A okazja do tego wyjazdu była szczególna, bo skoro kończę początkiem września 30 lat to chyba wypadałoby poświętować w górach ;)

W piątkowy poranek zerwałem się wkrótce po 4 rano z łóżka w kwaterze w Krakowie, by pospieszyć na dworzec autobusowy, a wkrótce potem pomykałem autobusem do Nowego Targu wśród gór, nad którymi wschodziło słońce. Widoki z "zakopianki" były wyjątkowo malownicze, bo o ile niebo było bezchmurne, o tyle w górskich dolinkach dryfowały mgły, zapowiedź jesieni. Gdy wysiadłem z autobusu w Nowym Targu też czuć było w powietrzu - pierwszy raz w tym roku - ostry, jesienny chłód. Niecałą godzinę, którą musiałem oczekiwać na busa do Kacwina, spędziłem dogrzewając się w poczekalni. Sprawdzając dworcowy rozkład jazdy zastałem takie byki językowe, że aż kłuły w oczy...

O 7:10 nadjechał busik i kontynuowałem podróż do Kacwina przez urokliwe podhalańskie wsie, z wspaniałymi panoramami na Tatry... Wysiadłem na przedostatnim przystanku, na północnych obrzeżach Kacwina, bo zachciało mi się trochę przejść się przez tą wieś zanim ruszę na szlak. Tak aby trochę wczuć się w ten podhalański klimat. Już po kilku minutach wędrówki przez Kacwin czułem ten klimat w pełni: składały się na niego nie tylko malownicze widoki na okoliczne pagórki, ale również takie rzeczy jak tradycyjne kapliczki, czy krowy poganiane środkiem drogi...





Po przejściu przez Kacwin ulicą Jana Pawła II, na południowych obrzeżach wsi wszedłem na czerwony szlak, którym miałem przejść przez granicę z Słowacją. Dalsze plany były bardzo ambitne: przejście do Doliny Bachledzkiej, mijając słynną "ścieżkę w koronach drzew", a potem przejście do Tatrzańskiej Kotliny i wejście w głąb Tatrzańskiego Parku Narodowego, aż do Rakuskiej Polany i Białego Stawu u podnóży Tatr Bielskich. Kawał drogi jak na jeden dzień, ale byłem zdeterminowany wykorzystać piękną pogodę tego piątku w pełni!

Już wkrótce po opuszczeniu Kacwina ukazały się mi pierwsze panoramy Tatr Bielskich, które miały dużo mi towarzyszyć zarówno tego dnia, jak i następnego:


Wkrótce potem napotkałem na drodze przeszkodę... Pokonywanie strumienia w bród o tej letniej porze roku było nawet całkiem przyjemne, ale boję się myśleć, co by się stało, jakbym próbował przejść tym odcinkiem zimą...


Niedługo po przejściu przez potok zastałem przy szlaku taki napis (dla uczestników biegu "Ultra Janosik", którzy tego weekendu mieli pokonywać tą trasę w przeciwną stronę). Szkoda że nie postawiono takiego ostrzeżenia również od strony Kacwina, przydałoby się!


Jednak kolejne kilometry szlaku, przez granicę do wsi Wielka Frankowa, były bardzo łatwe i przyjemne. W Wielkiej Frankowej zastałem kilka bardzo ozdobnych ogrodów, jak chociażby ten:


A oprócz tego również natrafiłem na biznes kręcony przez mojego imiennika ;)


Dalej czerwony szlak prowadził asfaltową drogą aż do obrzeży Frankówki, gdzie zaczyna się żółty szlak do Doliny Bachledzkiej. Tu muszę zamieścić ostrzeżenie dla wędrowców podążających tą trasą: w punkcie, gdzie zaczyna się żółty szlak, absolutnie nie sugerujcie się szlakowskazem, który sugeruje jakby szlak miał odbić na lewo zarośniętą drogą przeciętą przez elektryczny płot! Szlak NIE prowadzi tamtędy, a jak spróbujecie tam przejść ryzykujecie porażeniem! Trzeba jeszcze pójść kawałeczek asfaltem, przez most nad strumykiem, i dopiero potem skręcić w lewo. Tam ścieżka jest dużo wyraźniejsza i od tego momentu oznaczeniu szlaku jest już bez zarzutu. Wpsina się łagodnie do góry, a niedługo potem z tyłu pojawiają się coraz rozleglejsze panoramy w stronę Polski. Na horyzoncie rysuje się pasmo Gorców.


Dalej szedłem nieco bardziej płaską ścieżką przez las. Panowała cisza, którą mącił tylko jeden dźwięk, ale taki naprawdę przyjemny: odgłosy jakiejś ludowej melodii, dobiegające z doliny w której znajduje się Frankówka. Kierowałem się dalej na południe, a w prześwitach między drzewami było widać coraz bliższe Tatry Bielskie...


Tymczasowo wychodząc z lasu, przeciąłem długi stok narciarski, a w powietrzu rozlegał się coraz donośniejszy dźwięk, trochę podobny do bzyczenia... Ale to nie były żadne owady, tylko odgłosy setek głosów ludzkich. Tak, właśnie zbliżałem się do "ścieżki w koronach drzew", którą założono w tym miejscu niecałe dwa lata temu i która przyciąga rzesze turystów. Także tego dnia całę mnóstwo ich spacerowało po tej ścieżce, a hałas dobiegający stamtąd był naprawdę duży. Absolutnie nie miałem zamiaru dołączać do tych tłumów, więc jedynie przyjrzałem się im z dołu. A niektórzy z nich przyglądali się mnie, pewnie zastanawiając się co to za samotny wędrowiec podąża dołem. Kilku z nich nawet do mnie pomachało :)



Cieszyłem się, gdy mogłem pozostawić cały ten zgiełk za sobą i znów miałem dookoła ciszę. Kontynuowałem wędrówkę żółtym szlakiem, schodząc dość stromą ścieżką do Doliny Bachledzkiej. Większość czasu miałem wokół siebie las, ale zdarzały się też miejsca z naprawdę efektownymi panoramami:


Niebawem dotarłem do końca asfaltowej drogi w Dolinie Bachledzkiej. Początkowo jeszcze na drodze był spokój, ale wiedziałem że im dalej w dół doliny tym będzie tam tłoczniej. Po kilku minutach schodzenia w dół asfaltem, do moich uczu zaczął odbiegać odgłos lekko irytującej piosenki śpiewanej jakimś dziecięcym głosem. Okazało się, że z głośnika puszcza ją... pojazd sprzedający pieczywo. Zatrzymałem się przy nim, aby kupić bułeczkę i ciastko. Jakość tych produktów całkowicie rekompensowała puszczaną na okrągło wnerwiającą melodyjkę: były przepyszne!


Jeszcze kawałeczek i dotarłem do okolic dolnej stacji kolejki linowej, którą turyści dojeżdżają do "ścieżki w koronach drzew". Tam była komercja na całego, a dookoła przewalały się tłumy. Czym prędzej uciekłem stamtąd, kierując się do skrzyżowania z szosą Poprad-Zakopane. Trochę nieprzyjemnie się szło tym odcinkiem asfaltu, bo co chwila mijały mnie samochody, i obawiałem się że dalsza część mojej wędrówki będzie jeszcze gorsza: miałem przez mniej więcej godzinę wędrować wzdłuż szosy, do Tatrzańskiej Kotliny. Ale na całe szczęście przypadkowo natrafiłem na alternatywną trasę. Już zbliżałem się do szosy, gdy zauważyłem że równolegle do niej, po drugiej stronie potoku, przejeżdżają rowerzyści. Czyli zapewne przebiega tamtędy jakaś ścieżka rowerowa. Szybko obmyśliłem nową trasę: zamiast skręcać w lewo w stronę Tatrzańskiej Kotliny, poszedłem szosą kawałeczek na prawo w stronę Zdziaru, a potem skręciłem na pierwszy mostek nad potokiem. Jeśli ktoś z Was będzie próbować iść moimi śladami to raczej nie przegapi tego skrętu, zwłaszcza ze względu na znajdujący się przy nim napis ;)


Po drugiej stronie Bielskiego Potoku natrafiłem na ścieżkę rowerową, która prowadzi akurat do Tatrzańskiej Kotliny. Idealnie! Tak więc przez kolejną godzinę, zanim iść poboczem ruchliwej szosy, szedłem wygodną trasą rowerową, tylko od czasu do czasu mijany przez rowerzystów. Bardzo polecam taką opcję przejścia tego odcinka! Ścieżka rowerowa jest poprowadzona nieco wyżej od szosy, dzięki czemu oferuje trochę więcej ładnych widoków.



W Tatrzańskiej Kotlinie przywitał mnie taki oto "góral":


Kościół w Tatrzańskiej Kotlinie:


Równo o 14:00 wkroczyłem na szlak w Dolinie Huczawy. Teraz miała się rozpocząć najciekawsza część mojej wycieczki, we właściwych Tatrach, do której dotychczasowa część była tylko rozgrzewką. Początkowo jeszcze było mało widokowo, ale wiedziałem że to tylko kwestia czasu aż zrobi się naprawdę spektakularnie. Pół godziny szedłem Doliną Huczawy, a następnie przez kolejną godzinę zielonym szlakiem do Schroniska pod Szarotką. Szlak prowadził wąską ścieżką przez las, w któym o tej gorącej porze był przyjemny cień. Pomiędzy drzewami od czasu do czasu majaczyły szczyty Tatr Wysokich:


O dziwo, na jednym odrobinkę bardziej skalistym odcinku przez Schroniskiem pod Szarotką pojawiły się łańcuchy. Mogą pomóc gdy skała jest śliska po deszczu, ale w ten suchy, słoneczny dzień były całkowicie zbędne.


Po prawie 8 godzinach na szlaku byłem już dość zmęczony, więc w Schronisku pod Szarotką zrobiłem sobie dłuższą przerwę na obiad. Zajadając się, podziwiałem widok w dół Doliny do Siedmiu Źródeł, w głąb słowackiego Spiszu.


Tak jak się spodziewałem, kolejny odcinek mojej trasy - zielonym szlakiem przez Rakuską Polanę do Białego Stawu - był hitem tej wycieczki. Ten szlak jest doskonałym przykładem na to, jak można nacieszyć się w Tatrach rewelacyjnymi widokami bez wchodzenia na jakieś ogromne wysokości. Kolejną zaletą tego szlaku jest mały ruch na nim i duży spokój. Spokój tak duży, że jedna z nielicznych mijających mnie turystek aż się przestraszyła, gdy pozdrowiłem ją idąc z naprzeciwka ;) Od Rakuskiej Polany widoki zrobiły się wyjątkowo śliczne, a o tej porze roku okolice były dodatkowo upiększone przez bujnie kwitnącą wierzbówkę kiprzycę.




Za Rakuską Polaną szedłem przez jakiś czas wśród kosodrzewiny, a potem wszedłem na kolejną łąkę, z której pojawiły się panoramy zarówno na Tatry Bielskie, jak i na Tatry Wysokie, włącznie z potężną Łomnicą (na ostatnim zdjęciu):





I znów do akcji wkroczyła wierzbówka kiprzyca:



Biały Staw (1613 m n.p.m.) był najwyższym punktem mojej trasy, a widoki koło niego wyjątkowo śliczne. Podziwiając je, wspomniałem moją absolutnie epicką wyprawę z 14.09.2017, gdy byłem tam poprzednim razem. Wtedy Biały Staw był tylko wstępem do przygód w Tatrach Wysokich, tym razem głównym punktem mojej wyprawy. Ale jako cel wycieczki sam w sobie zdecydowanie jest warty wybrania się do niego. Zwłaszcza wieczorową porą, tak jak ja zrobiłem - o tej porze, wkrótce po 18:00, cisza dookoła była niemalże absolutna.




Najchętniej bym został w tym pięknym miejscu do końca dnia... no ale przecież musiałem zejść z gór przed zachodem słońca. A zostało do niego naprawdę niewiele czasu, tylko godzina z kawałkiem, podczas gdy według mojej mapy czas zejścia do parkingu przy wylocie Doliny Kieżmarskiej Białej Wody to 2 godziny 20 minut... Nie miałem wyjścia, musiałem schodzić. Byłem wyposażony w czołówkę, ale jak się okazało nawet nie musiałem jej użyć. Na zejściu dostałem takiego "powera", że dotarłem do wylotu doliny w czasie 1h40 i praktycznie do samego końca było jasno. O ile początkowo od Białego Stawu schodziłem po trochę niewygodnych kamieniach, o tyle przez resztę doliny szedłem wygodną drogą gruntową, której pokonanie poszło jak po maśle. 

I tak oto przed 20:00 osiągnąłem koniec mojej bardzo długiej trasy. Tak bardzo brakowało mi tego uczucia jednoczesnego zmęczenia i satysfakcji po wielogodzinnej tatrzańskiej "wyrypie"! Ostatnio taką wyprawę miałem prawie cały rok temu, gdy 11.09.2019 wybrałem się na Lodową Przełęcz. Muszę dopilnować, żeby teraz robić to częściej :) Ale trzeba przyznać, że po takim całym dniu marszu człowiek jest zdolny właściwie tylko do tego, żeby dojechać na kwaterę i położyć się spać. I tak zrobiłem: złapałem ostatni autobus do Popradu, dowlokłem się z dworca autobusowego do hotelu, zrobiłem wieczorną toaletę i natychmiast się położyłem, żeby wyspać się przed wczesną pobudką i kolejną długą trasą nazajutrz...