poniedziałek, 15 stycznia 2018

13.01 Pasmo Czantorii na zimowo

Trasa: Jablunkov - Bahenec - Kyrkawica - Stożek Wielki - Stożek Mały - Cieślar - Soszów Wielki - Przełęcz Beskidek - Czantoria Wielka - Polana Stokłosica - Ustroń Polana

W końcu przyszedł czas na wyprawę w góry o naprawdę konkretnej długości. Mając całą sobotę wolną, postanowiłem po raz drugi w życiu przejść się pasmem od Stożka po Czantorię i zobaczyć, jak ona wygląda w warunkach zimowych. Okazało się, że jeszcze fajniej niż podczas mojego poprzedniego przejścia tym pasmem, w warunkach wiosennych (30.03.2014): wtedy całym pasmem Czantorii przewalały się tłumy turystów, natomiast w sobotę było panował tam spokój i wyciszenie, a okresami szedłem zupełnie sam przez dłuższy czas. Bardzo mi się w takich warunkach podobało :)

Tak jak niecałe cztery lata temu, rozpocząłem na stacji kolejowej w Jablunkovie. Musiałem wstać naprawdę wcześnie, żeby się tam dostać: o 5:45 miałem bus z Bielska-Białej do Cieszyna. Przyjechałem do Jablunkova pociągiem z Czeskiego Cieszyna równo dwie godziny później. Obrałem kierunek na niebieski szlak, prowadzący do osady Bahenec niedaleko granicy z Polską. Pierwsza połowa tego szlaku była, szczerze mówiąc, niezbyt ciekawa. Bardzo zabudowana, co mocno ograniczało widoki, a szło się cały czas asfaltem. Jedną rzeczą, która na tym odcinku zwróciła moją uwagę, to spora liczba przydrożnych krzyży i kapliczek - jeśli ten szlak jest reprezentacyjny pod tym względem dla Czech, a nie jakimś wyjątkiem, to można by wysunąć wniosek że u Czechów kapliczki są podobnie nieodłącznym elementem górskich szlaków co w Polsce. Zauważyłem jednak, że około 50 procent tych kapliczek posiadało napisy po polsku ;) A więc może jednak to jest cecha bardziej charakterystyczna dla terenów przy granicy z Polską, niż dla całych Czech?


Żeby jednak oddać temu odcinkowi szlaku sprawiedliwość, były też momenty z ciekawszymi widokami.


Druga połowa podejścia na Bahenec prowadziła drogą gruntową przez las, a więc była dużo bardziej dzika i odizolowana, lecz zarazem pozbawiona widoków. Około 9:30 dotarłem na Bahenec i skręciłem na czerwony szlak w kierunku północnym... no i tu się rozpoczęło ;) Za tą malutką osadą szlak rozpoczyna podejście przez obszar rozległych łąk, a z każdym kolejnym metrem wysokości rozpościerają się coraz ładniejsze widoki na obszar trzech państw - Polski, Czech i Słowacji - w okolicach Trójstyku.



Szczególnie wyróżniała się z tej panoramy Girova.



Dotychczas na szlaku ilości śniegu były wręcz symboliczne, lecz gdy opuściłem polany i wszedłem ponownie w las, znacznie go przybyło. Dotarłem do punktu, w którym szlak skręca na lewo, trawersując pasmo Czantorii od zachodu. Ja jednak w tym miejscu miałem zaplanowany krótki odcinek pozaszlakowy: skręciłem w prawo, a po chwili w lewo i idąc prosto przed siebie, nieco słabo przetartą ścieżką w śniegu, w ciągu około 20 minut dotarłem do granicy z Polską i do szlaku granicznego pomiędzy Kiczorami i Kyrkawicą - dokładnie w tym miejscu, w którym szlak idąc z Kiczor od wschodu skręca pod kątem 90 stopni i obiera kierunek na północ, prowadząc grzbietem górskim prawie w prostej linii aż na Czantorię Wielką.

Kolejne pół godziny to lekka, łatwa i przyjemna wędrówka dobrze wydeptanym szlakiem granicznym, aż o 10:45 zameldowałem się na Stożku Wielkim i mogłem sfotografować panoramę koło schroniska.


Zatrzymałem się w schronisku, aby odpocząć i zjeść drugie śniadanie. Było wyjątkowo smaczne, składając się z regionalnych kiełbasek "po istebniańsku" z pieczywem oraz herbaty "podbeskidzkiej" - chyba najbardziej alkoholowej herbaty jaką kiedykolwiek piłem, były w niej naprawdę spore ilości trunku, ale smakowała wybornie ;) W schronisku panowały prawie kompletne pustki. Przypominałem sobie, jaki w marcu 2014 panował tam ścisk - zdecydowanie wolę takie warunki jak te sobotnie.

O 11:30 ruszyłem w dalszą drogę... i od razu popełniłem duży błąd. Zamiast pójść polskim czerwonym szlakiem, schodzącym po wschodnim zboczu Stożka Wielkiego, poszedłem na szczyt czeskim niebieskim szlakiem granicznym, a następnie zszedłem nim po północnym stoku tej góry. Zdecydowanie odradzam w warunkach zimowych! Było bardzo stromo i ciężko było utrzymać równowagę, a sprawę pogarszało koszmarne oblodzenie. Gdy zorientowałem się, że takie warunki będą mi towarzyszyć przez całe zejście, było niestety za późno na odwrót, gdyż byłem już nieco poniżej szczytu i powrót na niego byłoby równie trudne co dalsze schodzenie. Z duszą na ramieniu kontynuowałem więc to zejście po lodowej "ścianie", błogosławiąc w duchu moje raczki, których pomoc okazała się nieoceniona. Odetchnąłem z ulgą, gdy znalazłem się na przełęczy pomiędzy dwoma Stożkami.

Trudności przy zejściu z Stożka Wielkiego sprawiły, że byłem nieco opóźniony względem przewidzianego czasu przejścia trasy i miałem pewne obawy, czy zdążę przed zapadnięciem zmroku. Na szczęście kolejny odcinek był dużo łatwiejszy i mogłem szybko nadrobić stracony czas, choć musiałem uważać na leżące gdzieniegdzie zdradzieckie płaty lodu. Po przejściu Stożka Małego miałem przed sobą górę Cieślar (918 m n.p.m.).


Wchodząc na Cieślar, mogłem za sobą oglądać Stożek Wielki i docenić, jak bardzo on się wybija spośród pozostałych okolicznych gór. Od strony czeskiej wygląda tak niewinnie i podejście na niego jest stosunkowo łatwe, podczas gdy wchodząc na niego czy schodząc szlakiem granicznym po paśmie Czantorii trzeba pokonać sporą różnicę wysokości.



Ku mojej uciesze pogoda stawała się coraz słoneczniejsza. Dobrze było nacieszyć się promieniami słonecznymi po kilku naprawdę ponurych dniach. Miałem wybitne szczęście, ponieważ tego dnia zarówno Bielsko-Biała, jak i większość Beskidów wciąż zalegały pod chmurami, a okolice pasma Czantorii były praktycznie jedynymi, nad którymi te chmury się łaskawie rozstąpiły. Po stronie czeskiej też było dużo błękitnego nieba, natomiast patrząc na wschód, w głąb Polski, chmury uporczywie przykrywały beskidzkie szczyty przez cały dzień.


Ewidentnie miałem nosa, wybierając na sobotę tą trasę ;) Nade mną piękne niebieskie niebo, a wokół mnie niczym w baśni ślicznie oszronione drzewa.


Jednak jeszcze spory kawałek został mi do przejścia na Czantorię Wielką...


I kroku po kroczku zmniejszałem ten dystans, idąc na przemian lasami i widokowymi polanami, przez cudowną zimową krainę.



Aż wreszcie, o 14:20, udało się! Czantoria Wielka - cel osiągnięty!



Czułem się uspokojony, ponieważ nadrobiłem część zaległości czasowych, i powinienem spokojnie zdążyć do Ustronia Polany przed odjazdem autobusu do Bielska-Białej i zapadnięciem zmroku, które miały nastąpić równocześnie około 16:00. Mimo wszystko nie starczyło mi czasu, aby tym razem wejść na wieżę widokową na Czantorii Wielkiej. Zszedłem na Polanę Stokłosica odcinkiem czerwonego szlaku, który był jedynym na którym tego dnia spotkałem nieco więcej turystów. Było wśród nich kilka rodzin z dziećmi zjeżdżającymi na jabłuszkach, na których musiałem uważać, gdyż ich zjazd wyglądał na mało kontrolowany, a zderzenie z takim amatorem sportów zimowych było ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem :P

Na Polanie Stokłosica zamurowało mnie, gdy ledwie tam dotarłem, a tuż obok mojej głowy przeleciał ogromny sokół. Okazało się, że znajduje się tam sokolarnia, w której można się przyjrzeć drapieżnym ptakom, a nawet zrobić sobie zdjęcie trzymając takiego. Ja z tej opcji nie skorzystałem, tylko kontynuowałem wędrówkę do Ustronia. Wcześniej rozważałem opcję zjazdu stamtąd kolejką krzesełkową, jednak mając jeszcze trochę ponad godzinę uznałem że powinienem zdążyć zejść na piechotę. A zdecydowanie wolałem tą opcję, gdyż szczerze nienawidzę kolejek krzesełkowych, o czym pewnie już czytaliście na moim blogu, chociażby w opisie tatrzańskiej trasy z poprzedniej soboty :P Okazało się jednak, że piesze zejście z Polany Stokłosica kosztowało mnie równie wiele nerwów...

Nieświadomy tego, co mnie czeka, zatrzymałem się na chwilę aby przyjrzeć się panoramie na pasmo Równicy. Byłoby ją lepiej widać, gdyby nie naśnieżano akurat trasy narciarskiej, przez co wzbijające się w powietrze tumany śniegu nieco zasłaniały ładne widoki.


Nieco niżej armatki śnieżne już nie wchodziły w drogę i lepiej było widać Równicę. Szlak schodził przez las skrajem stoku narciarskiego, miejscami idąc jego skrajem, więc takich widokowych punktów nie brakowało.


Niestety podczas tego zejścia niekoniecznie mogłem zwrócić na te widoki należytą uwagę, gdyż warunki na tym odcinku okazały się nieprzyjemne. Stało się jasne, że zdecydowana większość turystów wybierających się z Ustronia Polany na Wielką Czantorię wjeżdża na Polanę Stokłosica kolejką i dopiero dalszy odcinek pokonuje pieszo. Czerwony szlak biegnący równolegle do kolejki - mimo, że należy do bardzo przecież popularnego Głównego Szlaku Beskidzkiego - był słabo przetarty, bardzo stromy i strasznie oblodzony. Miałem "powtórkę z rozrywki" z zejścia czeskim szlakiem granicznym z Stożka Wielkiego... Musiałem schodzić powolutku, no i znowu powróciły obawy, czy zdążę przed ciemnościami i na autobus. Na całe szczęście ostatnie kilkanaście minut zejścia do Ustronia Polany było łagodniejsze i udało mi się wyrobić. A to ostatnie zdjęcie z tej wycieczki, tuż przed jej zakończeniem:


Podsumowując, pasmo Czantorii w okresie zimowym sprawiło na mnie lepsze wrażenie niż poprzednio: było spokojnie i bardzo malowniczo. Trasa jest popularna więc zimą nie powinno być żadnych problemów z jej dostępnością, oczywiście poza zejściem czeskim szlakiem z Stożka Wielkiego (zimą wybierajcie polski szlak graniczny! dobre bo polskie :D ) oraz ostatnim odcinkiem na zejściu z Polany Stokłosica (jeśli nie macie fobii na punkcie kolejek krzesełkowych jak ja to lepiej zjedźcie kolejką). Na zimową wędrówkę bardzo polecam!

czwartek, 11 stycznia 2018

09.01 Kozia Góra

Trasa: Mikuszowice Błonia - Przełęcz Sipa - Kozia Góra - Mikuszowice Błonia

Mój grafik w pracy w miniony wtorek: 7:30-9:00 i 13:00-20:00. Da się przy takich godzinach pracy wyjść w góry? Ależ oczywiście! Jeśli mieszkasz w Bielsku-Białej jest to jak najbardziej realne. Oczywiście w żadne wyższe partie Beskidów nie zdążysz pójść, ale jak najbardziej możesz się wyrobić z wycieczką na Kozią Górę (686 m n.p.m.). Przyznam się, że bardzo dawno na tym szczycie nie gościłem, i w ogóle byłem na nim tylko dwa razy (16.12.2013 i 29.11.2014). Jakoś średnio mnie pociągały wycieczki tam - bo to tak blisko, tak nisko i wręcz za łatwo. Chyba trochę niesłusznie tak tą górę oceniałem. Bo na takie rozprostowanie nóg i nacieszenie się świeżym górskim powietrzem w piękny słoneczny dzień (tak jak ten wtorek) pomiędzy poranną i popołudniową zmianą w pracy, Kozia Góra nadaje się idealnie.

O 9:20 już siedziałem w samochodzie mojej koleżanki Jagody, a o 9:30 ruszyliśmy na szlak z parkingu przy Błoniach w Mikuszowicach. Cieszyłem się bardzo, że Jagoda dała się namówić na ten spontaniczny wypad. Dawno z nią w górach nie byłem, a przecież w 2014 i 2015 odbyliśmy kilka naprawdę epickich wypraw po Beskidach i Tatrach. Tym razem wycieczka swoją skalą w ogóle nie miała do tamtych porównania, ale była równie przyjemna :) Przeszliśmy na skróty przez Cygański Las do żółtego szlaku i rozpoczęliśmy podejście nim na zachód od Koziej Góry. Dobrze się stało, że odkąd ostatni raz szedłem tym szlakiem miesiąc temu uprzątnięto większość tych okropnie wyglądających wiatrołomów, które powstały tam dosłownie na kilkanaście godzin przed moją wędrówką. Jednak kilka z nich wciąż tam leżało, na smutną pamiątkę tego niszczycielskiego halnego.


Na skrzyżowaniu z niebieskim szlakiem, prowadzącym prosto na Kozią Górę, namówiłem Jagodę abyśmy nie szli tamtędy i jeszcze troszeczkę przedłużyli trasę. Tradycyjnie, jak podczas każdej wyprawy, chciałem przejść przez przynajmniej jakiś krótki odcinek, którym jeszcze nigdy nie szedłem. Tak więc udaliśmy się dalej żółtym szlakiem w kierunku Szyndzielni, zeszliśmy na Przełęcz Sipą (608 m n.p.m.), a następnie skręciliśmy w lewo na niewielką ścieżkę podchodzącą na Kozią Górę. No i tu zaczęły się "atrakcje", przez które Jagoda miała pełne prawo mnie zakatrupić za wyciągnięcie jej na tą ścieżkę i chwała jej, że tego nie zrobiła. Nawet na tak krótkiej i niewinnie wyglądającej trasie nie mogło się obyć bez przygód ;) Bo o ile na szlakach powalone drzewa zostały uprzątnięte, o tyle na ścieżkach pozaszlakowych nikt się tą sprawą jeszcze nie zajął. Efekt był następujący:




Makabra! Dzięki Bogu, że "odcinek ekstremalny" nie był zbyt długi, trwał tylko przez pierwszą połowę podejścia na Kozią Górę. Druga połowa była już łatwa i przyjemna, tak więc wkrótce znaleźliśmy się na szczycie Koziej Góry, tuż powyżej schroniska. Miło było znów po tylu latach ujrzeć panoramę z tego miejsca na moje miasto w pełnej okazałości.


Kawałeczek dalej w stronę schroniska minęliśmy drugi punkt widokowy, tym razem z panoramą na Magurę i Klimczok.


W schronisku wypiliśmy herbatkę (do której dano nam po jednym Ptasim Mleczku o smaku kawowym gratis!), po czym zaczęliśmy się szykować do zejścia do samochodu zielonym szlakiem. Szybko się okazało, że to nie będzie takie proste. Pierwsze kilkaset metrów zielony szlak schodzi schroniskową drogą dojazdową, po czym odbija na prawo niewielką ścieżką. Wystarczyło raz rzucić okiem na tą ścieżkę aby zrozumieć, że nie ma szans na przejście nią. Ścieżka była tak totalnie zatarasowana wiatrołomami, że pójście nią było całkowicie niemożliwe. Aż dziwne, że w miesiąc po halnym, sprawcy tego wszystkiego, jeszcze tych powalonych drzew nie uprzątnięto... Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że leśnicy w okolicy Koziej Góry na pewno mają mnóstwo pracy z usuwaniem powalonych drzew po halnym. Skutki tej wichury na tej górze są naprawdę dramatyczne. Nawet podczas tej wędrówki kilkakrotnie minęliśmy leśników ciężko pracujących przy wiatrołomach. Nie jest to wdzięczna robota...

W obliczu niemożliwości przejścia zielonym szlakiem poszliśmy dalej drogą dojazdową, która schodzi zygzakami do Cygańskiego Lasu, łącząc się na chwilę na przemian z żółtym i zielonym szlakiem. My poszliśmy nią tylko po pierwszym zygzaku - gdy dotarliśmy ponownie do zielonego szlaku stało się jasne, że z przejściem jego dolnego odcinku nie będzie najmniejszych problemów, że wiatrołomy leżą tylko na jego górnym odcinku. Pozostawiliśmy więc resztę drogi dojazdowej na inną okazję i zeszliśmy szybko i sprawnie zielonym szlaku po byłym torze saneczkowym. Mimo przymusowego przedłużenia trasy zejście z schroniska do parkingu na Błoniach zajęło nam jedynie pół godziny! O 11:40 już byliśmy w aucie i miałem jeszcze pełno czasu, by wrócić do domu, wziąć prysznic i na spokojnie pójść na kolejne zajęcia. Jagoda powiedziała mi, że mój pomysł z tym wypadem na Kozią Górę był naprawdę świetny - nieskromnie powiem, że miała rację ;)

08.01 Pierwsza beskidzka trasa w 2018

Trasa: Brenna - Pod Las - Brenna

Po wejściu w rok 2018 mocnym górskim akcentem w Tatrach, moja pierwsza w tym roku wyprawa w Beskidy była nieco mniej efektowna. Miało być inaczej, ponieważ mając w poniedziałek sporo czasu przed południem chciałem rozpocząć 2018 rok w Beskidach jakąś całkiem długą i interesującą trasą, jednak plany pokrzyżowała mi pogoda. Fatalne prognozy sprawdziły się w stu procentach: od rana lał deszcz, było zimno i bardzo ponuro, a widoczność była tragiczna. W takiej sytuacji nie było sensu wybierać się na dłuższą trasę, jednak zarazem nie chciałem rezygnować z wyjścia w góry całkowicie. Tak więc wybrałem sobie trasę krótką, wręcz symboliczną, trwającą tylko lekko ponad godzinę, dobrze się nadającą na takie warunki: po górach w okolicach Brennej.

Wysiadłem z busa o 10:05 na przystanku Brenna Hołcyna. To stąd swego czasu (10.10.2014) poszedłem niebieskim szlakiem na Halę Jaworową i Kotarz w przepiękny dzień złotej jesieni. Tym razem, w zupełnie odmiennych warunkach, poszedłem w odwrotną stronę, cofając się kawałek w kierunku centrum Brennej ulicą Wyzwolenia. Skręciłem w prawo na mniejszą uliczkę przy tym ładnym okazie regionalnej architektury:


Po kilku minutach doszedłem do małego cmentarza, przy którym skręciłem ponownie w prawo i udałem się niewielką asfaltową drogą do góry. Wkrótce asfalt przeszedł w betonowe płyty, a wspinaczka stała się dość stroma. Płyty kończą się przy jednym z gospodarstw, jednak na lewo odbija od nich niewielka ścieżka. Nie biegnie nią żaden szlak, lecz według mojej mapy idąc nią mogłem dojść do zielonego szlaku z Brennej na Błatnią. I o dziwo, przy odbiciu od drogi z płyt nawet zastałem swego rodzaju "szlakowskaz".


Kolejne kilkanaście minut to wspinaczka po dość stromym zboczu, przez łąki, po bardzo nierywaźnej ścieżce. Widoków tyle co kot napłakał. Klimat jednak był, a jeszcze bardziej po wejściu do owianego mgłą lasu - niczym w jakimś horrorze.


Ciekawostką jest duży maszt, przy którym ścieżka wychodzi na nieco większą drogę gruntową.


Od masztu przez jakieś 10 minut szedłem prostą jak strzała leśną drogą aż do punktu, w którym od lewej dociera zielony szlak z centrum Brennej. Idąc dalej tą prostą drogą mógłbym dotrzeć na Błatnią, tak jak to zrobiłem na wycieczce 14.04.2015. Jednak przy tej pogodzie niespecjalnie miałem na to ochotę. Skręciłem więc na zielony szlak i rozpocząłem łagodne, lecz błotniste zejście. Po 15 minutach wyszedłem z lasu w pobliżu kilku porozrzucanych domów, należących do osady o nazwie Pod Las. To tu Matka Natura postanowiła wynagrodzić mnie jedynymi tego dnia ciekawszymi widokami. Na chwilę przestało padać, pułap chmur nieco podniósł się i mogłem przed sobą częściowo ujrzeć Równicę.


Na pobliskim skrzyżowaniu szlaków, zamiast iść czarnym do samego centrum Brennej (którym podchodziłem podczas wspomnianej wyprawy w 2015), poszedłem na wprost szlakiem zielonym. To było dla mnie pierwsze "zaliczenie" tego odcinku. Schodzi się nim bardzo łatwo i przyjemnie, choć bez szczególnych widoków (aczkolwiek nie wiem, czy przy innej pogodzie nie byłoby ich więcej). Natrafiłem tylko na jeden punkt z widokami na drugą stronę doliny Brennicy - nieco ograniczonymi, jednak mając niewątpliwy urok z "tańczącymi" mgłami.


I tak oto o 11:15 doszedłem do szosy przy przystanku autobusowym Brenna Ośrodek Zdrowia. Czy było mi żal, że wycieczka trwała tylko godzinę z hakiem? Niespecjalnie. Przy deszczowej pogodzie nie lubię iść na długie wyprawy, ale takie króciutkie w deszczowo-mglistych warunkach to ja uwielbiam :) Człowiek nie zdąży przemoknąć za bardzo, a doświadczy gór od nieco innej strony niż zazwyczaj, w swoistej atmosferze mistyczności - no i raczej nie natrafi na innych turystów i będzie miał czas sam dla siebie. Dobrze jest czasami odbyć taką "specyficzną" wyprawę :)

07.01 Dolina Lejowa

Trasa: Siwa Polana - Polana Huciska - Kominiarska Przełęcz - Niżnia Kominiarska Polana - Dolina Lejowa - Polana Biały Potok - Kiry

W drugim dniu pierwszego w Nowym Roku weekendu w Tatrach poszedłem na trasę niżej położonej od sobotniej, lecz dłuższej i w pewnym sensie bardziej wymagającej. Niewątpliwymi pozytywami tej wyprawy były: pogoda (o niebo lepsza od zapowiadanej) oraz przecudowna atmosfera spokoju i absolutnej izolacji, panującej w strefie reglowej zachodniej części Tatr w takim pozasezonowym terminie. W warunkach letnich moja trasa z niedzieli pewnie byłaby spacerkiem, lecz w warunkach zimowych okazała się niezłą wyrypą ;)

O 8:30 rano wystartowałem z Siwej Polany i udałem się drogą w głąb Doliny Chochołowskiej. Atmosfera, panująca na tej trasie tego poranka, była zupełnie odmienna od tej, do której byłem tam normalnie przyzwyczajony. Zamiast licznych turystów na drodze były pustki - poza paroma powozami konnymi, które mnie minęły, nie było widać żywej duszy.



Taka pozbawiona ludzi panorama nie jest na Siwej Polanie częstym zjawiskiem :)


Mijałem kolejne bacówki, przy których w sezonie często kręcą się górale. Tym razem tylko przy jednej z nich siedziała starsza pani sprzedająca oscypki. Była wyjątkowo sympatyczna - kupując od niej parę oscypków (były przepyszne!) nawiązaliśmy bardzo miłą rozmowę. Poszedłem dalej asfaltową drogą i wkrótce znalazłem się w lesie. Rozpoczynając wycieczkę nieco obawiałem się warunków na drodze, przypuszczając że będzie bardzo mocno oblodzona. Tak też było, jednak w samym środku drogi był wąski pas roztopionego śniegu, na którym oblodzenie było dużo mniejsze. Idąc tym środkowym pasem naprawdę nie było tak źle, szło się dużo łatwiej niż myślałem. A były też miejsca, gdzie śnieg roztopił się w całości i lodu nie było w ogóle.

Mimo to nie posuwałem się do przodu tak szybko jak zazwyczaj, woląc dmuchać na zimne i być ostrożnym. Ale taka wolniejsza wędrówka miała niewątpliwe zalety. Miałem więcej czasu, aby nacieszyć się ciszą i pięknem doliny, oraz aby zauważyć interesujące szczegóły przy drodze, na które przy wcześniejszych, szybszych przejściach Doliną Chochołowską nie zwracałem uwagi. Jak chociażby ciekawe skałki:


Pierwszy raz szedłem Doliną Chochołowską w warunkach zimowych i pierwszy raz podchodziłem nią zamiast schodzić. Dzięki temu po raz pierwszy zauważyłem, że idąc w tym kierunku są punkty z naprawdę niezłymi widokami na grań Tatr Zachodnich.


Taki punkt znajduje się również na Polanie Huciska, co jakoś wcześniej zupełnie umknęło mojej uwadze.


Za Polaną Huciska rozpoczęła się wycieczka w nieznane: Ścieżką nad Reglami w kierunku Doliny Lejowej. Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji zawędrować w te rejony. Gdy poprzednio mieszkałem w Bielsku-Białej, szlaki w tej okolicy były zamknięte przez aż dwa lata po katastrofalnym halnym w Boże Narodzenie 2013. Gdy je otwarto ponownie, już mieszkałem w Hiszpanii... A teraz nareszcie nadarzyła się okazja do ich odkrycia. Byłem bardzo ciekaw, co mnie na nich zastanie. W internecie pisze się o nich na ogół mało, a jeśli już że to są mało interesujące szlaki... Od razu dementuję te informacje, to są bzdury. Ścieżka nad Reglami od Doliny Chochołowskiej jest naprawdę piękna. Może nie ma na niej co chwila nieprawdopodobnych panoram, jest sporo odcinków leśnych, jednak ładnych widoków nie brakuje. A najlepsze oczekują na turystów już po kilkunastu minutach podejścia z Doliny Chochołowskiej, na Polanie Jamy. Cudowne miejsce. Rozległe panoramy na Bobrowiec i Wołowiec, a to wszystko w miejscu ustronnym, w absolutnej ciszy, bez śladu obecności człowieka.



Nie, powyższe dwa zdjęcia to jeszcze nie panoramy z Polany Jamy, tylko widoki na Bobrowiec z podejścia na nią. Teraz przedstawię to, co najlepsze:




Prawda, że tam ślicznie? Tu jeszcze ostatni rzut okiem na Polanę Jamy przed ponownym wejściem do lasu. Aż nie do wiary, że w styczniu w Tatrach mogą być tak pokaźne obszary bez śniegu. Idąc przez tą polanę w pełnym słońcu naprawdę mogłem poczuć powiewy wiosny.


Za Polaną Jamy rozpoczął się prawdziwy lodowy hardkor. Już podczas podejścia z Doliny Chochołowskiej nie było łatwo, gdyż kamienie na szlaku były mocno oblodzone i omijałem je idąc w śniegu na skraju ścieżki. Teraz jednak nie było sposobu ich ominąć, gdyż szlak wchodzi w tzw. Kamienny Żleb, gdzie po jednej stronie wznosi się stroma skarpa, a po drugiej opada urwisko. Nie było innego wyjścia, jak iść po masakrycznie oblodzonych kamieniach na wąskiej ścieżce, wiedząc że w razie poślizgnięcia istnieje ryzyko upadku, niezbyt długiego ale jednak potencjalnie bolesnego. Nie ukrywam, że ten odcinek był dla mnie trudny, i fizycznie i psychicznie. Jakąś ulgę dawały mi kolejne piękne widoki, lecz nie do końca byłem w stanie w pełni je docenić w takich okolicznościach.



Byłem ogromnie uradowany, gdy ten okropny Kamienny Żleb się skończył i wszedłem na szeroką leśną drogę, już bez tego opadającego po lewej stronie urwiska. Jednocześnie skończyły się traumatyczne przeżycia z lodem, gdyż na tej nieco większej wysokości przeszedł on w twardy, lecz mimo wszystko znacznie mniej śliski śnieg. Mogłem w końcu pójść nieco szybciej i spróbować nadrobić stracony czas, gdyż odcinek przez Kamienny Żleb przebyłem w niemal ślimaczym tempie, tak bardzo musiałem tam uważać. Teraz szybko i raźnie doszedłem na Kominiarską Przełęcz, najwyższy punkt tej trasy. Niestety od tej strony postępowało załamanie pogody i było dużo mniej widać.


Teraz czekało mnie zejście - początkowo jeszcze łatwe, w śniegu, lecz potem wraz z utratą wysokości powróciło lodowisko. Na szczęście nie aż tak straszne, jak podczas podejścia z Doliny Chochołowskiej na Kominiarską Przełęcz, i już nie przy urwiskach po których mógłbym po poślizgnięciu się stoczyć się w dół. Tym razem co najwyżej bym upadł na tyłek ;) I na szczęście tak się nie stało, dzięki zbawiennym raczkom i kijkom. Z nimi udało mi się jakimś cudem przejść całą trasę bez ani jednego upadku.

Po ponad dwóch godzinach wędrówki - a więc po znacznie dłuższym czasie, niż przewidywała moja mapa, szacując czas przejścia na 1:35 (w letnich warunkach myślę że poszłoby jeszcze szybciej) - dotarłem na Niżnią Kominiarską Polanę.


Jeszcze kilka minut wędrówki i znalazłem się na skrzyżowaniu z żółtym szlakiem przez Dolinę Lejową. W tym punkcie po raz pierwszy odkąd opuściłem Dolinę Chochołowską zobaczyłem innych ludzi. Wahałem się przez chwilę, którędy zejść do Kir: przez Dolinę Lejową czy kontynuując Ścieżką nad Reglami. Ta druga opcja wyglądała na krótszą, lecz obawiałem się że może wiązać się z pokonywaniem kolejnych oblodzonych kamieni. A tego przy zejściu absolutnie nie chciałem doświadczyć, byłoby to jeszcze gorsze niż przy podchodzeniu a już miałem wystarczająco traumy. Skierowałem się więc w Dolinę Lejową, pomimo negatywnych uwag mijających mnie turystów, którzy powiedzieli że ten szlak wygląda fatalnie z powodu mnóstwa powalonych drzew przy nim.

Decyzja, by tamtędy zejść, była bardzo dobra. Doliną schodziło się szybko i łatwo, ponieważ lodu było znacznie mniej i bez problemu można było go ominąć idąc po śniegu. Dlatego - ze względu na spokój psychiczny, nareszcie! - zejście Doliną Lejową wspominam bardzo miło. Chociaż trochę racji mieli ci turyści, że szlak wygląda nie najlepiej. Liczne powalone drzewa na okolicznych stokach, niektóre zbocza wręcz w całości ogołocone z lasu (i to wszystko spowodowane przez ten wspomniany przeze mnie wcześniej bożonarodzeniowy halny w 2013) robią trochę smutne wrażenie.





Zaskoczyła mnie ilość turystów w Dolinie Lejowej, których było więcej niż w Dolinie Chochołowskiej. Może wpływ na to miała późniejsza pora dnia. O 12:45 doszedłem do wylotu Doliny Lejowej, na Polanie Biały Potok. Ostatnie pół godziny mojej wędrówki przebiegało zielonym szlakiem, należącym do Drogi pod Reglami: najpierw skrajem polany, z której był ładny, choć nieco ograniczony przez chmury widok w kierunku Pasma Gubałowskiego (na poniższym zdjęciu), a potem wąską leśną ścieżką biegnącą równolegle do szosy Chochołów-Zakopane.


Tuż przed wejściem do lasu minąłem bardzo aktywny - pomimo dość mocno wiosennej aury tego dnia - ośrodek narciarski.


Docierając do Kir ostatnie kilkaset metrów przeszedłem po chodniku przy szosie, mijając kaplicę Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej.


W Kirach byłem o 13:15, a o 13:55 miałem autobus z Zakopanego z powrotem do Bielska-Białej. Chyba powinienem zdążyć bez problemów, prawda? A jednak nie, ze względu na głupi system stosowany przez tatrzańskich busiarzy, ktorzy zamiast jechać według rozkładu odjeżdżają tylko wtedy, gdy bus się zapełni (co poza sezonem może trwać całe wieki). Wyżaliłem się na ten temat wystarczająco w opisie trasy z 14 września, więc tutaj nie będę już tak narzekać, a kierowca i tak wykazał się zrozumieniem, zgadzając się odjechać około 13:40 mimo, że w busie jeszcze było sporo wolnych miejsc. (Choć gdyby czekał jeszcze dłużej mógłby się narazić na lincz od tracących cierpliwość innych pasażerów oczekujących od dłuższego czasu w busie.)

Niestety to nie wystarczyło, dojechaliśmy na zakopiański dworzec już po odjeździe autobusu do Bielska-Białej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - przynajmniej dzięki temu miałem okazję zjeść kolejny solidny, przepyszny zakopiański obiad (a apetyt miałem naprawdę duży po tej całkiem długiej wyprawie), by o 15:47 odjechać pociągiem osobowym do Suchej Beskidzkiej, gdzie akurat miałem dogodne połączenie na ostatniego busa do Bielska-Białej. Dojechałem zmęczony, ale szczęśliwy - Tatry zimą są przepiękne i już mnie ciągnie, aby tam wrócić w takich warunkach. Choć w miarę możliwości wolałbym uniknąć takiego lodowiska, jakie tam było w ubiegły weekend ;)