poniedziałek, 31 grudnia 2018

16.12 Grabowa i Hala Jaworowa

Trasa: Hołcyna - Grabowa - Hala Jaworowa - Hołcyna

Przyszedł czas, abym w ostatnim dniu roku 2018 napisał relację z ostatniej górskiej wycieczki w tym roku. Był to rok absolutnie rekordowy dla mnie w górach: łącznie z tą wycieczką zaliczyłem aż 116 tras w polskich górach, a więc wychodziłem w nie średnio prawie co trzeci dzień! Oczywiście niektóre z tych wycieczek były bardzo krótkie, ale nie brakowało wśród nich również kilkunastugodzinnych "wyryp" w Tatrach (rekordowe pod tym względem były na pewno moje wojaże z 2-3 lipca). Więc suma summarum myślę że naprawdę nie mam czego się w tym roku wstydzić :) 

Moja ostatnia górska wyprawa w 2018 może nie imponowała długością, ale trzeba zwrócić uwagę że pokonywałem ją w masie śniegu i znacznie trudniejszych warunkach, niż normalnie. A trasa była naprawdę piękna, pogoda dopisała (może nie było zapowiadanego na ten dzień bezchmurnego nieba, ale przynajmniej w przeciwieństwie do poprzednich dni słońce chociaż troszeczkę się przebijało), a oprócz tego miałem podczas tej wycieczki bardzo miłe towarzystwo trójki znajomych. Oprócz tego mała ciekawostka: to była dokładnie moja setna wycieczka po Beskidzie Śląskim! Więc można powiedzieć, że sezon górski 2018 zakończyłem w bardzo dobrym stylu :)

Rozpoczęliśmy wycieczkę w Brennej-Hołcynie, na niewielkim parkingu gdzie od niebieskiego szlaku na Halę Jaworową i Kotarz odchodzi znakowana na czerwono ścieżka dydaktyczna do Chaty Grabowej, tzw. "Bajkowy Szlak Utopca". Pierwszy etap wędrówki tej ścieżki jest, szczerze mówiąc, nudny. Idzie się prostą i niemalże płaską leśną drogą przez prawie godzinę. Dopiero ostatni odcinek przed Chatą Grabową, gdy ścieżka skręca na prawo i rozpoczyna nieco stromsze podejście, staje się troszeczkę ciekawszy, a wcześniejsze "nudy" zostają wynagrodzone przez widoki przed dojściem do chaty, gdy ścieżka dydaktyczna łączy się z czarnym szlakiem.



Gdy organizowaliśmy tą wycieczkę i zaproponowałem moim towarzyszom pętlę z Hołcyny na Grabową i Halę Jaworową, zapytali się mnie czy po drodze będzie jakieś schronisko, a ja odpowiedziałem przecząco, co ich bardzo zawiodło, jednak mimo to zgodzili się na wybraną przeze mnie trasę. Zupełnie zapomniałem wtedy, że przecież znajduje się na tej trasie schronisko, co prawda nie operowane przez PTTK tylko prywatne - Chata Grabowa. Jak mogłem o tym zapomnieć? Moi znajomi byli zachwyceni, gdy zobaczyliśmy chatę przed sobą i napis zapraszający do bufetu. Od razu udaliśmy się tam, aby odpocząć i się ogrzać, a przy tym zjeść i wypić co nieco. Chata Grabowa zrobiła na nas świetne wrażenie - przytulne, klimatyczne wnętrze, sympatyczna obsługa i naprawdę dobre produkty na menu. Ja zamówiłem rogalika domowej roboty z jagodami oraz świeżo wyciskanego soku z cytrusów - i jedno, i drugie było znakomite. Po tym, jak się posililiśmy i napoiliśmy, udaliśmy się na taras chaty, aby obejrzeć widok stamtąd w kierunku pasm Równicy i Czantorii.


Nasza dalsza wędrówka, czarnym szlakiem w kierunku szczytu Grabowa (907 m n.p.m.), była dość męcząca, ale niesamowicie piękna.




Na Grabowej skręciliśmy w lewo na czerwony szlak, którym zamierzaliśmy dojść w okolice Kotarza i Hali Jaworowej. Punktów widokowych było na tym odcinku niewiele, ale jak już się pojawiały to było na co popatrzeć.





Najlepsze widoki były spod Kotarza - zarówno na pasmo Skrzycznego, jak i na Malinów.



Nie wchodziliśmy na sam Kotarz, tylko tuż przed nim skręciliśmy w lewo na niebieski szlak, którym w kilka minut doszliśmy na Halę Jaworową. Strasznie dawno mnie tam nie było (od 10.10.2014) - naprawdę wspaniale było po tylu latach tam wrócić, a także zobaczyć jak się prezentuje na zimowo.



Po takich widokach naprawdę nie mam prawa narzekać na to, że kolejny odcinek naszej wędrówki - zejście niebieskim szlakiem do Hołcyny - był dość monotonny, bo ciągle zalesiony, a na kolejny i zarazem ostatni tego dnia ciekawszy widok musieliśmy poczekać aż dotarliśmy do obrzeży Brennej, skąd do samochodu mieliśmy rzut beretem. Ładnie było stamtąd widać pasmo Starego Gronia:


Ostatnie zdjęcie z tej bardzo udanej wycieczki prezentuje kapliczkę w Hołcynie. Chociaż nie prezentuje żadnego górskiego krajobrazu, myślę że bardzo dobrze się nadaje na ostatnie zdjęcie na tym blogu w 2018 roku. Po pierwsze dlatego, że przedstawia Matkę Bożą, której jestem wdzięczny za opiekę nade mną podczas wędrówek po górskich szlakach w tym roku, a po drugie dlatego, że widać na nim flagi Polski, czyli kraju, w którym się urodziłem i którego jeszcze bardziej pokochałem dzięki tegorocznym górskim wędrówkom.


Przyszła więc pora, aby podsumować moje górskie wycieczki w tym roku. Jak wspomniałem na początku, przebyłem podczas niego 116 tras, z czego 37 w Tatrach i 79 w Beskidach. Z beskidzkich wycieczek to chyba najbardziej zapamiętam cztery: 9 września (wyjątkowa dla mnie wycieczka śladami ostatniej górskiej wyprawy Jana Pawła II w jej równo czterdziestą rocznicę); 29 września (wspaniała integracyjna wycieczka z nowymi współpracownikami na Żar, przecudowny jesienny wieczór i trochę przygód po drodze); 5 listopada (niby niepozorna, króciutka wycieczka wchodząc po raz n-ty na Kozią Górę, a jednak wyjątkowa z powodu fantastycznych jesiennych kolorów, morza mgieł nad Podbeskidziem i wprost fenomenalnej widoczności z wyraźnymi jak nigdy Tatrami); oraz 11 listopada, czyli powrót po latach na Pilsko i zdobycie go w równo setną rocznicę odzyskania przez Polski niepodległości. Natomiast w Tatrach największe osiągnięcia dla mnie to bez wątpienia zdobycie Rysów (13 października) i Giewontu (10 listopada), a oprócz tego dwie szczególnie atrakcyjne trasy których na pewno nigdy nie zapomnę to megadługa wyrypa na Gładką Przełęcz i Wyżnią Koprową Przełęcz (2 lipca) oraz na Otargańce i Wołowiec (27 sierpnia).

Czy nadchodzący rok 2019 może mi przynieść równie ekscytujące przeżycia? Szczerze mówiąc, nie mam wobec niego wielkich oczekiwań. Nie spodziewam się, abym miał możliwość spędzenia tylu dni w górach ze względu na dochodzące nowe obowiązki zawodowe i edukacyjne, istnieje także możliwość że latem wyprowadzę się z Podbeskidzia (chociaż nic nie wiadomo, bo już parę razy w 2015 roku żegnałem się z tym regionem a potem jednak przyciągał mnie z powrotem ;) ). Będzie bardzo ciężko przebić rok 2018, ale mimo wszystko mam nadzieję że 2019 przyniesie mi jeszcze niejeden przepiękny dzień na szlakach Beskidów i Tatr. Życzyłbym sobie, a także Wam, drodzy czytelnicy, bezpiecznych górskich wędrówek w roku 2019, i ogólnie szczęśliwego Nowego Roku!

15.12 Z Godziszki na Klimczok

Trasa: Godziszka - Wilkowska Górka - Przełęcz Siodło - Szczyrk - Podmagórskie - Siodło Pod Klimczokiem - Klimczok - Szyndzielnia

Trzeci dzień pod rząd w baśniowym, zimowym górskim krajobrazie spędziłem w sobotę 15 grudnia, udając się na doskonale mi znaną - a jednak do tej pory tylko parę razy pokonaną w warunkach zimowych - trasę z Szczyrku na Klimczok i Szyndzielnię. To było "danie główne" tej soboty, natomiast jako "przystawkę" wybrałem się jeszcze na szlak pomiędzy Godziszką a Szczyrkiem przez Przełęcz Siodło. Jak się okazało, przystawka swoją atrakcyjnością przebiła danie główne, ponieważ w okolicach Klimczoka niskie chmury całkowicie przesłoniły widoki, natomiast na szlaku przez Przełęcz Siodło nie brakowało cudownych zimowych panoram.

Rozpocząłem w Godziszce, gdzie z centrum wsi poszedłem ulicą Górską, którą przebiega ścieżka dydaktyczna o kolorze niebieskim, mając przed sobą widok na górę Skalite.


Niebieska ścieżka dydaktyczna doprowadza wśród zabudowań do końca ulicy Górskiej, po czym po zaledwie kilkuset metrach wędrówki małą leśną ścieżką doprowadza do czerwonego szlaku. Tym szlakiem, najpierw kolejną wąziutką ścieżką a następnie nieco szerszą dróżką, pomaszerowałem przez gęsty, ośnieżony las, w którym kilkakrotnie niewielkie prześwity pomiędzy drzewami ukazywały panoramę Kotliny Żywieckiej.


Przełęcz Siodło wyglądała wspaniale w zimowej szacie.



Potem, już bez specjalnych widoków, zszedłem do Szczyrku - najpierw kawałeczek pozaszlakową leśną drogą, a następnie zielonym szlakiem. Nie zatrzymywałem się w Szczyrku, tylko od razu skierowałem się na doskonale mi znany niebieski szlak, prowadzący ulicą Wrzosową do Sanktuarium "Na Górce". Tyle razy fotografowałem podczas górskich wycieczek ten piękny kościół, ale jeszcze nigdy w warunkach zimowych - więc wrzucam kolejne zdjęcie tej świątyni:


Podczas wędrówki niebieskim szlakiem przez osiedle Podmagórskie coraz niżej opadające chmury pozwoliły mi na obejrzenie jedynie widoku na Beskidek, na którego stokach wybudowano infrastrukturę narciarską Beskid Sport Arena.


A na zielonym szlaku (tak jak zawsze ostatni odcinek podejścia do schroniska pod Klimczokiem pokonałem po zielonym szlaku, nie niebieskim) zimowe widoki były piękne, ale na pewno nie tak rozległe, jak być powinny:


Otulone mgłami i szronem schronisko pod Klimczokiem:


Mgła zgęstniała tak bardzo, że na szczycie Klimczoka było widać tylko tyle:



Wędrówka w takich zimowych warunkach była przepiękna - co prawda brakowało rozległych panoram, którymi charakteryzuje się Klimczok, ale za to jak nie kochać takiej przeuroczej zimy? Z drugiej strony pokonywanie tej trasy w śniegu wiązało się z podwójnym wysiłkiem, a wspinaczka po stromym stoku Klimczoka prawie mnie wykończyła. Nie miałem już specjalnie ochoty schodzić do Bielska-Białej na piechotę, więc postanowiłem pójść na łatwiznę i zjechać z Szyndzielni kolejką. Brnąc przez śnieżne zaspy, poszedłem przez las na Szyndzielnię, mijając po drodze tylko nielicznych turystów, wśród których znalazło się dwóch szaleńców taszczących z sobą przez śnieg rower! Nie wiem, skąd wpadł im do głowy pomysł zabrania z sobą w góry roweru w warunkach ewidentnie nie nadających się do jazdy nim, ale można im przynajmniej pogratulować poczucia humoru ;) Dotarłem do stacji kolejki na Szyndzielni i jako jedyny pasażer wsiadłem do niej, by zjechać do miasta i czym prędzej udać się na autobus do centrum, gdzie w moim mieszkaniu mogłem ogrzać się i - myślę, że zasłużenie, pomimo hańbiącego czynu zjazdu z Szyndzielni kolejką zamiast zejścia na nogach - porządnie odpocząć :)

14.12 Wokół Zwardonia

Trasa: Piekło - Wołowiec - Węglarze - Myto - Przełęcz Przysłop - Serafinov - Orawcowa - Zwardoń 

Zachęcony pięknymi doświadczeniami w zimowych górach poprzedniego dnia oraz zapowiadanym na piątek 14 grudnia "okienkiem pogodowym", postanowiłem skorzystać z tego, że wyjątkowo miałem tego dnia wolne popołudnie, i wybrałem się na górską wycieczkę na pograniczu polsko-słowackim. Chciałem w ten sposób też nieco odstresować się po naprawdę wyczerpującym tygodniu. Nic innego nie działa na mnie tak dobrze w takich sytuacjach, jak właśnie góry :) I tym razem ponownie wykonały swoją rolę - wróciłem z Beskidów czując się zupełnie odmienionym, w takim stopniu że nie byłem ani trochę zawiedziony faktem, iż "okienko pogodowe" zupełnie nie wypaliło.

Do tej pory ilekroć jechałem do Zwardonia zawsze jechałem pociągiem, ale tym razem postanowiłem po raz pierwszy skorzystać z busa jadącego z Żywca do tej miejscowości. Miało to dodatkową zaletę, że zamiast rozpoczynać wycieczkę na dworcu kolejowym mogłem uczynić to w bardziej odległym zakątku Zwardonia. I tak oto wysiadłem z busa w osadzie Piekło, położonej tuż przy drodze ekspresowej S1, przy niewielkiej asfaltowej drodze prowadzącej do osady Wołowiec (proszę nie mylić z słynnym Wołowcem w Tatrach ;) ). Jest to rejon który sprawia wrażenie bycia naprawdę na końcu świata, bo po pobliskiej ekspresówce prawie nikt nie jeździ, a oprócz niej dookoła są tylko nieliczne zabudowania i dzikie lasy.

Szybkim krokiem udałem się pustą drogą do Wołowca. Widoki z tamtejszych łąk nie są tak spektakularne jak panoramy z tatrzańskiego Wołowca, ale i tak są niczego sobie, oferując rozległą panoramę Rachowca.


Natrafiłem na taką oto piękną kapliczkę. Jak widać, jej fundatorka Anna Węglarz prosi o westchnienie w jej intencji do Boga, jednak przypuszczam że niewiele osób ma możliwość to czynić, ponieważ kapliczka znajduje się przy dróżce która raczej nie jest zbyt często używana. Załączam więc zdjęcie kapliczki tutaj, abyście i Wy, czytelnicy, odmówili za Annę "zdrowaśkę".


Zaśnieżona dróżka doprowadziła mnie z Wołowca do kolejnej osady - Węglarze, z której było naprawdę bliziutko do niebieskiego szlaku, sprowadzającego z Sołowego Wierchu do Zwardonia. Całkiem fajne widoczki były na tym odcinku.



Tak samo jak podczas wycieczki z 10 lipca - z tą tylko różnicą, że teraz w śniegu, za to bez goniącej mnie burzy - na obrzeżach Zwardonia skręciłem w prawo na asfaltową drogę i przeszedłem przez Myto do Przełęczy Przysłop na granicy z Słowacją, gdzie przeszedłem mostem na drugą stronę drogi ekspresowej, nadal sprawiającej wrażenie totalnie nieużywanej...


A następnie poszedłem czerwonym szlakiem słowackim do miejscowości Serafinov, przecierając go (co sprawiło mi ogromną frajdę) i oglądając panoramy na okoliczne wzniesienia Beskidu Kysuckiego.



Okolice Serafinova również wyglądały bajkowo w zimowej szacie.



Dalsza część mojej trasy nadal miała się pokrywać z trasą z 10 lipca - czyli z powrotem do Polski, do opuszczonego schroniska Dworzec Beskidzki a następnie czarnym szlakiem do osady Orawcowa na południowo-wschodnich krańcach Zwardonia. Postanowiłem jednak urozmaicić trasę i troszeczkę poeksperymentować: zamiast iść żółtym szlakiem z Serafinova do granicy z polską, poszedłem prosto do góry po stoku narciarskim, w kierunku południowo-wschodnim, chcąc w ten sposób dojść na skróty do Dworca Beskidzkiego. Czasowo może w ten sposób nic nie zaoszczędziłem, ponieważ wspinaczka po dość stromym stoku narciarskim w głębokim śniegu na pewno zajęła mi więcej czasu, niż gdybym poszedł szlakiem, na około co prawda ale za to dobrze wydeptaną dróżką. Za to ponowne torowanie sobie drogi przez śnieg było bez wątpienia ciekawszą opcją, a pod względem widokowym trasa "skrótowa" również miała więcej do zaoferowania od szlaku.


Ostatecznie dotarłem do granicy z Polską nie przy Dworcu Beskidzkim, ale powyżej niego, w punkcie gdzie czerwony szlak na Wielką Raczę łączy się z drogą asfaltową prowadzącą do Orawcowej. Udałem się tą drogą i wkrótce znalazłem się na czarnym szlaku, który doprowadza do niej z Dworca Beskidzkiego na skróty przez mały zagajnik. Idąc czarnym szlakiem do Orawcowej niestety nie widziałem kompletnie nic ciekawego, ponieważ chmury obniżyły się i zasłoniły panoramy z wszystkich punktów widokowych na tym odcinku. No trudno - i tak nie mogę narzekać bo jednak trochę widoków mi się tego dnia trafiło. W Orawcowej skręciłem w lewo na ulicę o tej samej nazwie (Orawcowa), którą zszedłem do Zwardonia, z niewielkimi trudnościami spowodowanymi jej stromością oraz dużym oblodzeniem (choć moje problemy z zejściem w ogóle nie dało się porównać z trudnościami, z jakimi się zmierzał młody mężczyzna idący w przeciwnym kierunku - był tak kompletnie pijany, że zupełnie nie był w stanie utrzymać toru wędrówki w linii prostej, a woń alkoholu od niego można było wyczuć na kilometr).

Na sam koniec wycieczki natrafiłem w Zwardoniu, niedaleko dworca, na wiatę, której nigdy wcześniej nie zauważyłem. Znajdowała się tam oryginalna rzeźba, a obok niej drewniana tablica z pełnym tekstem lokalnej zwardońskiej legendy.


Próbowałem legendę przeczytać, ale zrozumiałem ją tylko częściowo ze względu na to, że była napisana w gwarze śląskiej. Kilka niezłych "tekstów" w niej jednak poleciało - wklejam ostatnią część legendy, gdzie zwłaszcza przedostatnie zdanie jest mocne :D


Po tej intrygującej lekturze udałem się na pociąg do Bielska-Białej. Zawsze podczas jazdy tą linią kolejową szczególnie podobała mi się pierwsza część podróży, pomiędzy Zwardoniem a Solą, gdyż przebiega przez szczególnie dziewiczy teren, pośród rozległych, dzikich borów. Tym razem po raz pierwszy mogłem obejrzeć widoki na tym odcinku w zimowej "oprawie" i muszę powiedzieć, że prezentowały się wyjątkowo pięknie. Za Solą już nie miałem możliwości podziwiać kolejnych widoków z tej malowniczej linii kolejowej, ponieważ zapadł zmrok. W ciemnościach dojechałem do Bielska-Białej akurat w samą porę, by umyć się, przebrać się i pójść na wigilię organizowaną u mnie w pracy. Tak więc po udanej górskiej wycieczce przyszła kolej na udaną imprezę, dzięki czemu zakończyłem ten dzień w podwójnie udany sposób :)

13.12 Przegibek

Trasa: Straconka - Osiedle Handerkula - Przełęcz Przegibek - Straconka

Być może pomyśleliście czytając tytuł tego posta że wybrałem się na słynny Przegibek w Beskidzie Żywieckim, ale nie, w czwartkowe przedpołudnie 13 grudnia wybrałem się jedynie na przełęcz o tej samej nazwie w Beskidzie Małym, na drodze z Bielska-Białej do Międzybrodzia Bialskiego, o wysokości 663 m n.p.m. Mój czwartkowy grafik w pracy jest tak napięty, że nawet taką króciutką wycieczkę ciężko było w niego wcisnąć, ale udało mi się wygospodarować kilka godzin pomiędzy zajęciami przed południem aby wyskoczyć w góry. Zależało mi na takiej wycieczce, ponieważ po kilkudniowych opadach śniegu w Bielsku-Białej byłem przekonany, że po raz pierwszy w tym sezonie zastanę w górach prawdziwie zimowe warunki. A choć zima jest najmniej lubianą przeze mnie porą roku, to jednak stęskniłem się za zimą w górach. Więc ruszyłem w poszukiwaniu jej na Przegibek - i nie zawiodłem się: zastałem w Beskidach prawdziwą, przepiękną zimę. Taki widok przywitał mnie na samym początku wycieczki:


Sama trasa pod względem widokowym nie była jakoś wybitnie ciekawa, ale przecież tym razem nie o to mi chodziło tym razem, a poza tym i tak tego dnia nie uświadczyłbym w górach żadnych widoków ze względu na niskie zachmurzenie. Dojechałem autobusem nr 11 do przystanku Straconka Leśniczówka i skierowałem się na zielony szlak prowadzący na Magurkę Wilkowicką. Miałem trochę obaw o to, czy szlak będzie przetarty, ale ku mojej uldze natrafiłem na ślady w śniegu, co znacznie ułatwiło mi wędrówkę. Idąc za śladami trasą szlaku przeciąłem ulicę Górską i miałem ponownie do niej dołączyć tuż poniżej Osiedla Handerkula, jednak okazało się że osoba która przetarła szlak nie była turystą idącym na Magurkę Wilkowicką tylko najwyraźniej mieszkańcem osiedla. W pewnym momencie ślady odbiły na prawo od szlaku, który na dalszym odcinku był nieprzetarty, i poprowadziły mnie nieco wyżej, do zabudowań Osiedla Handerkula. Stamtąd zszedłem do ulicy Górskiej. Normalnie punkt, w którym szosa, zielony szlak oraz droga do Osiedla Handerkula spotykają się oferuje naprawdę ładne widoki (odsyłam m.in. do moich relacji z 16 i 21 kwietnia), ale tym razem nic z tego :P


Kolejne 10-15 minut mojej wędrówki przebiegało po trasie nie do końca przystosowanej do wycieczki pieszej - skrajem szosy na Przełęcz Przegibek. Na szczęście w takich warunkach atmosferycznych ruch na tej górzystej drodze z licznymi serpentynami był niewielki. W prawdziwie zimowych klimatach opuściłem granice administracyjne Bielska-Białej.


Niedługo potem doszedłem do parkingu na Przełęczy Przegibek akurat w momencie, gdy właścicielka baru "Gawra" parkowała swojego "malucha" pod budynkiem. Dzielny mały fiacik - będący kultowym autem zwłaszcza w Bielsku-Białej, słynącej z jego produkcji - dał radę wjechać na tą wysokość po drodze, która naprawdę nie jest łatwa w warunkach zimowych. Szacun!


Na Przełęczy Przegibek nie byłem piechotą od bardzo dawna, bo aż od 22 maja 2014. Tak jak wtedy, tak i tym razem sfotografowałem kapliczkę na przełęczy, w warunkach które nie mogły bardziej się różnić od tych na moim poprzednim zdjęciu tej kapliczki.


Właścicielka "Gawry", która w międzyczasie wyciągała różne rzeczy z swojego Fiata, spytała się mnie czy idę na Magurkę Wilkowicką. Musiałem z żalem jej oznajmić, że nie - w takiej bajecznej zimie z przyjemnością bym poszedł na dłuższą wędrówkę, mimo totalnego "mleka" na niebie i braku widoków, ale niestety musiałem szybko wracać do pracy. Zszedłem z przełęczy najkrótszą trasą, czyli czarnym szlakiem do przystanku autobusowego Straconka Zakręt. Na tym odcinku natrafiłem na ślady po… nartach, ale sam szlak musiałem przecierać. Jednak w miękkim, puszystym śniegu poszło mi łatwo i w czasie tylko nieznacznie dłuższym od przewidzianego przez moją mapę, czyli w 25 minut zamiast 20, dotarłem na przystanek, gdzie już czekał na mnie autobus do Bielska-Białej.


Tak zakończyłem wycieczkę o naprawdę symbolicznej długości, lecz za to wyjątkowej, bo będącej pierwszą prawdziwie zimową (Tatry poprzedniej niedzieli liczą się tylko połowicznie) górską wycieczką w tym sezonie. Natychmiast rozkochałem się w zimowych beskidzkich klimatach tak bardzo, że wróciłem w góry nie tylko nazajutrz w piątek, ale również w sobotę i niedzielę! Przeczytajcie kolejne wpisy aby dowiedzieć się, jak było!

środa, 12 grudnia 2018

09.12 Przełęcz Bobrowiecka

Trasa: Polana Biały Potok - Siwa Polana - Dolina Chochołowska - Polana Chochołowska - Przełęcz Bobrowiecka - Polana Chochołowska - Dolina Chochołowska - Siwa Polana - Biały Potok

Długo się wahałem, czy wybrać się jeszcze ten ostatni raz w 2018 roku w Tatry. Już od dawna przymierzałem się do tego, żeby spędzić ten miniony weekend w Tatrach, ale prognozy pogody dla tego pasma górskiego na weekend były wprost tragiczne - intensywny deszcz, deszcz ze śniegiem i sam śnieg, całkowite zachmurzenie i silny wiatr. Do tego w czwartek i piątek napływały z Tatr informacje, że szlaki w części reglowej są koszmarnie oblodzone. Tak chciałem jeszcze ten jeden raz odwiedzić moje ukochane Zakopane i Tatry, ale czy wędrówka w takich warunkach będzie jakąkolwiek przyjemnością?

Jak się okazało, bardzo dobrze się stało, że nie posłuchałem się prognoz i pojechałem w Tatry chociaż na ten jeden dzień w niedzielę. Poprzedniego dnia spadło tyle deszczu, że lód w partiach reglowych się roztopił i prawie w ogóle nie było ślisko, a sama pogoda w niedzielę okazała się nadzwyczaj łaskawa, bo choć padało często i chwilami mocno, to jednak wystąpiło też bardzo dużo przejaśnień i rozpogodzeń, w trakcie których mogłem oglądać wspaniałe tatrzańskie panoramy. Więc wysiłek włożony w to, aby na ten jeden dzień odwiedzić Tatry, opłacił się w stu procentach!

Chyba nie trafiłbym na najlepsze tego dnia "okienko pogodowe", gdyby nie bardzo miła niespodzianka w kwestii dojazdu do Zakopanego. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie zastałem żadnych korków na "zakopiance", a mój bezpośredni autobus z Bielska-Białej rozpędził się tak bardzo, że zamiast rozkładowo po 11:00 dojechał do stolicy Tatr już o 10:30! Dzięki temu udało mi się złapać wcześniejszego busa w kierunku Doliny Chochołowskiej. Plany miałem dość nieprecyzyjne: po prostu udać się do Doliny Chochołowskiej i zobaczyć na miejscu, jakie są warunki i dokąd dojdę. Widząc, że akurat niebo nad Tatrami pięknie się rozpogadza, zupełnie spontanicznie wysiadłem z busa na Polanie Biały Potok i od razu zacząłem pstrykać zdjęcia moich ukochanych gór oraz klimatycznych bacówek, znajdujących się na polanie.


Oczywiście obowiązkowo musiałem pójść na oscypka :) Kupiłem również kostkę bundzu, który smakował wybornie.


Na całkowitym spontanie opuściłem szosę i udałem się przez środek polany, docelowo zamierzając dołączyć do drogi gruntowej biegnącej z wylotu Doliny Lejowej do skrzyżowania przy wylocie Doliny Chochołowskiej. Idąc przez polanę podziwiałem widoki, które dzięki zaskakująco słonecznej pogodzie były znacznie okazalsze od tych, których spodziewałem się tam zastać. Widać było m.in. Giewont i Czerwone Wierchy.




Przejście przez środek Polany Biały Potok nie był jednak najlepszym pomysłem, ponieważ nie wziąłem pod uwagę, że szałasów na niej pilnują psy pasterskie. Musiałem zwrócić ich uwagę, gdyż mojej wędrówce zaczęło towarzyszyć coraz to donośniejsze ujadanie, a w pewnym momencie zauważyłem, że jeden z nich biegnie prosto w moim kierunku, skowycząc wściekle. Na całe szczęście akurat wtedy dochodziłem do małego strumyka biegnącego przez środek polany. Szybko przeprawiłem się przez niego i zostawiłem psa na przeciwległym brzegu, gdzie zatrzymał się, szczekając wniebogłosy. Boję się myśleć, co by się stało gdyby mnie dopadł. Dlatego stanowczo wszystkim odradzam przejście "na skróty" przez środek tej polany - nie próbujcie tego, możecie nie mieć takiego szczęścia jak ja!

Za to na samej drodze pomiędzy Doliną Lejową a Chochołowską nie powinny już czyhać żadne niebezpieczeństwa. Poszedłem nią w kierunku szosy, cały czas mając za sobą piękną panoramę.


Również przed sobą miałem ładny widok na Pasmo Gubałowskie - zielone i totalnie pozbawione śniegu. I to ma być grudzień? To ma być zima?


Dotarłem do szosy, by po kilku minutach skręcić w lewo na drogę asfaltową prowadzącą do Siwej Polany. W sezonie pewnie mijałyby mnie na tej drodze sznury aut, natomiast w takim terminie na drodze panował spokój i samochody przejeżdżały tylko sporadycznie. Cały czas ku mojemu zaskoczeniu utrzymywała się słoneczna pogoda, dzięki czemu mogłem w dalszym ciągu oglądać odsłonięte od chmur szczyty Czerwonych Wierchów oraz Giewont.


W jakieś 10 minut później minąłem parking i budkę, gdzie zapłaciłem za bilet wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego, i rozpocząłem wędrówkę prawie pustą drogą przez Siwą Polanę.



Chyba jeszcze nigdy wędrówka Doliną Chochołowską - która normalnie kojarzy mi się z nudami i chęcią jak najszybszego zakończenia długiej tatrzańskiej wyprawy - nie sprawiła mi tyle przyjemności. Mając ją prawie sam dla siebie, mijając tylko nielicznych turystów, mogłem prawdziwie docenić jej piękno. I szkoda tylko, że chwile pięknej pogody były już policzone...





Po minięciu przeze mnie Polany Huciska rozpadał się deszcz, który powyżej Wyżniej Chochołowskiej Bramy zaczął przechodzić w śnieg. Wystarczyło pokonać naprawdę niewielką różnicę wysokości, aby znaleźć się w iście zimowej scenerii. Na Polanie Chochołowskiej szalała prawdziwa śnieżyca.




Obrałem drogę przez środek polany szlakiem czarnym. W tym czasie zaczęło tak mocno zacinać śniegiem, że postanowiłem poszukać schronienia w wiacie położonej obok kaplicy pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela.


W wiacie znalazłem nie tylko schronienie przed zimnem i śniegiem, ale również księgę z intencjami, do której się wpisałem, a także trochę pięknej poezji.


Śnieżyca nie trwała długo i wkrótce opady osłabły na tyle, że mogłem kontynuować moją wędrówkę do schroniska na Polanie Chochołowskiej, zostawiając kaplicę za sobą.




Była dopiero 13:30, a więc zostało jeszcze kilka godzin światła dziennego. Miałem czołówkę z sobą, więc nie obawiałem się zejścia Doliną Chochołowską po ciemku. Cudowne uczucie obcowania z Tatrami rozbudziło mój apetyt na pokonywanie kolejnych szlaków tego dnia. Postanowiłem więc pójść na Przełęcz Bobrowiecką. Chociaż schronisko kusiło, aby wejść do niego, zadecydowałem że odłożę sobie tą przyjemność na później i jeszcze nie dam się do niego wciągnąć.


Żółty szlak wiodący Bobrowieckim Żlebem był - co mnie nie dziwiło - kompletnie pusty, a okolica z każdym kolejnym zdobywanym metrem wysokości prezentowała się coraz bardziej zimowo.


Przełęcz Bobrowiecka. Tutaj, zgodnie z prawem, przekraczanie granicy w okresie od 1 listopada do 15 czerwca jest zakazane:


Oczywiście nie zamierzałem tego prawa łamać, bo przecież nie miałem ku temu żadnej potrzeby, a poza tym już czterokrotnie przechodziłem Doliną Bobrowiecką i wiedziałem doskonale, że choć jest dzika i odludna, to nie posiada specjalnych walorów widokowych. Jedyne ciekawsze widoki w tej okolicy są właśnie na samej przełęczy.



Czułem się w tym górskim otoczeniu tak fantastycznie, że postanowiłem w następnej kolejności pójść na Grzesia. No bo czemu by nie? Jednakże powrót opadów śniegu oraz świadomość tego, że ciemności zastałyby mnie już przy schodzeniu z Grzesia, sprawiły że rozsądek wziął górę. Przeszedłem tylko krótki odcinek szlakiem w kierunku Grzesia i zawróciłem przy jednej z nielicznych kapliczek wewnątrz Tatrzańskiego Parku Narodowego.


Wycofując się z powrotem w kierunku Polany Chochołowskiej zrobiłem jeszcze zdjęcie Bobrowca:


Na krótko przed 15:00 znalazłem się ponownie przy schronisku. Jak ja uwielbiam widok spod niego na Kominiarski Wierch!


Zatrzymałem się w schronisku tylko na krótko, aby zjeść wspaniały "Deser Chochołowski" - szarlotkę z śmietaną i jagodami. Potem od razu ruszyłem w drogę. Skoro jeszcze było jasno to warto było pokonać jak największą część Doliny Chochołowskiej przed zapadnięciem zmroku. I tak poza mną nikt już o tej porze nie schodził doliną - w schronisku zostali już tylko bardzo nieliczni turyści, którzy tam nocowali. Od razu skierowałem się na zielony szlak, mijając klimatyczne szałasy pasterskie, wciąż podziwiając Kominiarski Wierch przed sobą.


Ostatni rzut oka na Polanę Chochołowską...


I zanurzyłem się w las, schodząc przez niego zupełnie samemu do Siwej Polany. Zimowe klimaty zniknęły równie szybko jak się pojawiły. Poniżej Polany Chochołowskiej znów było bardziej jesiennie, czy jak kto woli wiosennie.


Przypomniała mi się wycieczka z 15 września, kiedy to podobnie przy zapadającym zmroku schodziłem Doliną Chochołowską. Tylko że wtedy było to jedynie zakończenie długiej i pełnej wrażeń wyprawy na Wołowiec, a tym razem Dolina Chochołowska jako cel sam w sobie sprawiła mi tyle frajdy! Podobnie jak we wrześniu, na Siwą Polanę dotarłem już po ciemku, gdy nie było widać żadnych busów do Zakopanego, więc tak samo jak wtedy kontynuowałem moją wędrówkę drogą asfaltową aż do skrzyżowania z szosą z Czarnego Dunajca do Zakopanego. I tutaj podobieństwa się skończyły, ponieważ o ile we wrześniu nie nadjechał żaden bus i uratowały mnie miłe panie z Warszawy, podwożąc mnie do Kościeliska, tak tym razem dotarłem na przystanek dokładnie w tym samym momencie, gdy nadjeżdżał bus z Czarnego Dunajca. Ależ szczęście! Dzięki temu już pół godziny później siedziałem w klimatycznej knajpce w Zakopanem i jadłem obfitą kolację, a po kolejnej godzinie siedziałem w autokarze do Krakowa. Na całe szczęście, w odróżnieniu od owego wrześniowego weekendu, tym razem nie miałem problemów z zajęciem miejsca w autokarze i z dojazdem do Krakowa, a następnie do Bielska-Białej - więc nie musiałem tym razem łapać stopa w desperacji ani wpraszać się na nocleg do mojej mamy chrzestnej w Krakowie :)

Tą wycieczką definitywnie żegnam Tatry w tym roku, następnym razem odwiedzę je pewnie dopiero gdy na kalendarzu będzie już widniał rok 2019. Ale uważam to zakończenie tatrzańskiego sezonu 2018 za niezwykle udane. Pogoda, choć nie rewelacyjna, wypadła dużo powyżej oczekiwań, a również sama trasa, jak na taką z pozoru mało ciekawą, przyniosła mi mnóstwo radości. Po prostu trzeba otwarcie powiedzieć, że poza sezonem turystycznym Tatry są jeszcze ciekawsze, niż w jego trakcie. Chyba nie da się lepiej podsumować tej wycieczki, jak i każdej mojej tatrzańskiej wycieczki w roku 2018, niż słowami, którymi wpisałem się do księgi intencyjnej przy kaplicy na Polanie Chochołowskiej: