czwartek, 28 września 2017

26.09 Dolina Raczkowa i Starorobociański Wierch

Trasa: Jakubovany - Peterska Sadenka - Dolina Wąska - Dolina Raczkowa - Zadnia Raczkowa Dolina - Starorobociańska Przełęcz - Starorobociański Wierch - Liliowy Karb - Siwa Przełęcz - Dolina Starorobociańska - Dolina Chochołowska - Siwa Polana

Po moich ubiegłotygodniowych unicestwionych planach wyjazdu w Tatry, przedwczoraj nareszcie udało mi się tam pojechać. To był już dosłownie ostatni dzwonek, bo kończył mi się urlop, a wczoraj rozpoczynał się mój rok szkolny. I akurat na ten ostatni dzień moich wakacji pogoda - nareszcie!!! - się poprawiła. Już w sobotę stało się jasne, że wtorek będzie ładny, od razu więc zacząłem układać plany. Pierwotnie zakładałem Kozi Wierch, ale już w niedzielę byłem zmuszony do zmiany planów, gdy w Tatrach przejaśniło się na tyle, że byłem w stanie zobaczyć widoki kamerek internetowych, i ujrzałem tam mnóstwo śniegu! We wrześniu! O Tatrach Wysokich nie mogło być więc mowy, zbyt niebezpiecznie. Wybrałem zamiast tego trasę w łagodniejszych Tatrach Zachodnich. Jak się okazało, i tak łatwo nie było...

Sama podróż, aby dojechać tam gdzie chciałem w słowackich Tatrach, była wyzwaniem. Wyglądała następująco: najpierw autobus z Bielska-Białej do Krakowa w poniedziałek późnym wieczorem, potem autobus nocny do Popradu, potem pociąg z Popradu do Liptowskiego Mikulasza, a na koniec lokalny autobus do miejscowości Jakubovany. Trochę ciężko było... Zapłaciłem za "klasę biznesową" w autokarze Kraków-Poprad w nadziei na to, że bardziej się wyśpię i otrzymam poczęstunek, jednak okazało się to kompletną stratą pieniędzy: poczęstunek miał formę dwóch malutkich buteleczek soku, przestrzeń na wyciągnięcie nóg była tylko odrobinę większa, a na domiar złego miejsce było z samego przodu autokaru, gdzie było słychać radio oraz rozmowy dwóch kierowców, którzy zupełnie nie zważali na próbujących spać pasażerów i nie tonowali swoich głosów. W efekcie nic a nic się nie wyspałem. Do tego autobus się spóźnił i w Popradzie musiałem wykonać sprint z dworca autobusowego na kolejowy. O 4:20 rano. Potem pociąg też złapał opóźnienie i zamiast się przesiadać w Liptowskim Mikulaszu, gdzie dobrze znam okolicę dworca, musiałem wysiąść na poprzedniej stacji (Okolične) i tam szukać przystanku lokalnych autobusów. O 5:30 rano okropnie tam ciemno było, ale na szczęście znalazłem przystanek, mój autobus przyjechał i już około godziny szóstej startowałem w Jakubovanach.

Właśnie zaczynało świtać, gdy ruszyłem na szlak. Posiada on kolor niebieski i docelowo prowadzi na Baraniec, ja jednak miałem nim pójść tylko do skrzyżowania z Drogi nad Łąkami (szlak czerwony), którym miałem pójść do Doliny Wąskiej. Potem przemarsz przez rejon kompletnie mi obcy: przez Dolinę Raczkową do granicy z Polską. A stamtąd znanymi mi trasami, przez Starorobociański Wierch i Dolinę Starorobociańską do Doliny Chochołowskiej.

Niebieski szlak z Jakubovan nie jest zbyt ciekawy - idzie się po prostu asfaltem, na przemian lasami i polami, gdzieniegdzie mijając domki letniskowe. Na końcu asfaltu trochę pobłądziłem, szukając czerwonego szlaku, który prawie w ogóle nie jest tam oznakowany. Przez to powałęsałem się trochę po ogromnej łące na obszarze o nazwie Sokol, zanim natrafiłem na szlak. Z tej łąki doskonale widać słowackie Niżne Tatry:


Wędrówka Drogą nad Łąkami nie była zbyt ciekawa, gdyż szczególnych widoków na nim brak, a szło się fatalnie przez masy błota. Cóż, nic w tym dziwnego po ostatnich obfitych opadach. Przed ujściem Doliny Wąskiej zaczynają przy drodze pojawiać się hotele i pensjonaty, które specjalnie dobrego wrażenia nie robią: większość z nich do mało atrakcyjne bryły a komunistycznym stylu, jak chociażby na zdjęciu poniżej: 


Odcinek przy hotelach przebiegał asfaltową drogą. W pewnym momencie pojawiła się rozbieżność pomiędzy moją mapą a rzeczywistością, gdyż przed Wąską Doliną asfalt zatacza szeroki łuk, znacznie wydłużając drogę, i według oznakowani szlak przebiegał tamtędy, podczas gdy według mapy szlak miał prowadzić "na skróty" ścieżką na wprost. Ścieżka ta owszem, była widoczna, tylko bez oznakowani. Postanowiłem zaryzykować i pójść nią, chcąc trochę w ten sposób zaoszczędzić na czasie. Był to dobry wybór, gdyż po kilku minutach do ścieżki dołączyły oznakowania zielonego szlaku schodzącego z Barańca, i podążając za tymi znakami doszedłem do wylotu Doliny Wąskiej.

Tam znów czekał mnie błotnisty koszmar. Droga prowadząca dnem doliny była cała w błocie na skutek intensywnie tam prowadzonej gospodarki leśnej. Jak najszybciej próbowałem ten odcinek pokonać, żeby w końcu uwolnić się od tego błota i znaleźć się w atrakcyjniejszych widokowo okolicach. Na Niżniej Łące, gdzie szlaki rozchodzą się na trzy strony, wybrałem drogę najbardziej po prawej stronie, czyli żółty szlak przez Dolinę Raczkową. O zgrozo, tam też było mnóstwo błota, a co kilka minut mijały mnie pojazdy leśników, w tym naprawdę duże ciężarówki. Potem wszedłem na rozległy obszar, na którym las został przez nich "zmasakrowany" i właśnie byli w trakcie prowadzenia tam prac leśnych. Smutno mi było to oglądać. Ale przynajmniej w tym miejscu pojawił się pierwszy widok na moje ukochane Tatry.


Po opuszczeniu tego nieszczęsnego obszaru szlak zagłębił się ponownie w las i odtąd było zupełnie inaczej. Już bez błota, bez hałasujących leśników, tylko błogi spokój. A od ponownego wyjścia z lasu rozpoczął się prawdziwy festiwal widoków. Miałem przed sobą po lewej Raczkową Czubę, po prawej Starorobociański Wierch, i jak widać na obu szczytach leżało sporo śniegu.


Idąc dalej miałem po lewej stronie pasmo Otargańców. Słyszałem że widoki z niego są kapitalne i koniecznie chcę się tam wybrać któregoś dnia. Rozważałem przejście nimi nawet podczas właśnie tej trasy, ale niepokojące informacje o śniegu w Tatrach zadecydowały o tym, że wybrałem nieco mniej ambitną trasę, na której miałbym do czynienia z śniegiem jedynie na znanym mi szlaku (przez Starorobociański Wierch) i nie ryzykując przejściem w śniegu po szlaku, którego nie znam i na którym ponoć jest trochę ekspozycji.


Z tej doliny widok na Starorobociański Wierch był wręcz wyśmienity. Ciekawiło mnie bardzo, jak będzie wyglądać podejście na niego w tym śniegu. Nie ukrywam, że odrobinkę się bałem.


Na poniższych zdjęciach widać, że w tatrzańskie doliny coraz śmielej zakradają się barwy jesieni.



Od skrzyżowania szlaków na Polanie pod Klinem poszedłem dalej żółtym szlakiem, wchodząc w Zadnią Raczkową Dolinę. Starorobociański Wierch był coraz bliżej...


Dość już tych zdjęć Starorobociańskiego Wierchu, teraz pora na Raczkową Czubę!


Z progu Zadniej Raczkowej Doliny było też bardzo ładnie widać pasmo gór prowadzące w kierunku Bystrej:


Wchodziłem coraz głębiej w tą opustoszałą, absolutnie pozbawioną jakiejkolwiek obecności człowieka dolinę. Jedynym odgłosem był szum płynącego równolegle do szlaku potoku. A przede mną wyłaniała się grań Tatr Zachodnich z Kończystym Wierchem pośrodku.


W pewnym momencie usłyszałem głośny huk, który mnie naprawdę przestraszył. Spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Okazało się, że z szczytu Raczkowej Czuby schodzi lawina śnieżna. Niewielka na szczęście, bo przecież tego śniegu było tam bardzo mało, niemniej jednak samo jej wystąpienie wzbudziło we mnie strach. W końcu pierwszy raz w życiu byłem świadkiem lawiny. Nigdy bym nie pomyślał, że to się wydarzy we wrześniu!


Dotarłem do najpiękniejszej części Zadniej Raczkowej Doliny, w której znajdują się Raczkowe Stawy. W tym miejscu zatrzymałem się, aby zjeść prowiant i wypić te dwa soczki z autokarowego poczęstunku ;) a przede wszystkim żeby w spokoju pokontemplować bajeczne widoki.




Po tym postoju rozpocząłem szykowanie się do czekających mnie wyzwań, czyli do wędrówki w śniegu. Założyłem wodoodporne spodnie, na buty nałożyłem raczki, przygotowałem kijki. Widziałem, że już za kilka minut będę w śniegu.... Pojawił się on na szlaku bardzo szybko i z każdym kolejnym metrem wysokości zakrywał coraz większy obszar. Przechodziłem przez coraz to większe jego płaty, aż w końcu cały szlak był w śniegu. Porządnie się obawiałem tego odcinka - co teraz będzie?

Na całe szczęście ktoś już tym szlakiem przeszedł po czwartkowo-sobotnich opadach śniegu i założył tam ślady. Ogromnie mi to ułatwiło wędrówkę, bo bez tego nie miałbym pojęcia którędy przebiega szlak. Podążając za śladami szedłem coraz wyżej. Okazało się, że wspinaczka w śniegu jednak wcale nie jest taka trudna. Raczki chroniły mnie przed poślizgnięciem się, ale nawet jakbym się wywrócił to potencjalne skutki nie byłyby aż tak niebezpieczne, gdyż nie było tam jakiejkolwiek ekspozycji, a zbocza gór były bardzo łagodne. Z każdą minutą czułem się coraz pewniej i spokojniej.

A tymczasem Raczkowe Stawy były coraz niżej pode mną. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, aby odpocząć chwilkę i obejrzeć się za siebie. Podczas jednego z takich postojów zauważyłem, że jacyś ludzie idą szlakiem i mijają Raczkowe Stawy. Kilkanaście minut później jednak już byli w odwrocie. Chyba przestraszyli się leżącego na szlaku śniegu. Szkoda, po przejście po nim wcale nie było tak trudne, jak mogło się wydawać.


Równo w południe stanąłem na Starorobociańskiej Przełęczy (1975 m n.p.m.), tuż pod Kończystym Wierchem. Mogłem sobie pogratulować, że pierwszą część wspinaczki w śniegu mam już za sobą. Brałem pod uwagę ewentualność, że w razie trudnych warunków od razu zejdę do Doliny Chochołowskiej przez Kończysty Wierch i Trzydniowiański Wierch. Jednak niewielka skala trudności podejścia z Zadniej Raczkowej Doliny ośmieliła mnie. Nie ma mowy o tak szybkim zejściu z gór, idę dalej!


Raz jeszcze spojrzałem na wyniosły szczyt Raczkowej Czuby...


...i ruszyłem na podbój Starorobociańskiego Wierchu. O dziwo, na samej grani praktycznie wcale nie było śniegu, choć leżał na zboczach po obu stronach. Pojawił się na szlaku dopiero gdy rozpoczęło się właściwe podejście na Starorobociański Wierch. Ciekawie wyglądał kontrast pomiędzy otaczającym mnie śniegiem a jeszcze "jesiennymi" wierzchołkami Trzydniowiańskiego Wierchu i Bobrowca.


Na Ornaku też śniegu było jak na lekarstwo...


I o ile na samym Starorobociańskim Wierchu śniegu było sporo, o tyle podejście w nim wcale nie było takie trudne, a po jego wschodniej stronie, którą miałem schodzić, prawie w ogóle go nie było! Normalnie jakby ktoś pomalował tylko jedną połowę góry na biało. Ucieszyło mnie to, bo dużo bardziej obawiałem się zejścia w śniegu niż podejścia w nim, a tu okazuje się że zejście będzie w warunkach "normalnych". Za to na pobliskiej Bystrej śniegu było pod dostatkiem.


A Czerwone Wierchy były jakby przypudrowane :)


Mimo braku śniegu na zejściu z Starorobociańskiego Wierchu i tak nie było łatwo, gdyż na tym odcinku jest pełno malutkich kamyczków osuwających się spod nóg. Schodziłem więc bardzo powoli i ostrożnie, i zejście do Liliowego Karbu zajęło mi dwa razy dłużej niż powinno według mapy (50 minut zamiast 25). Nie przeszkadzało mi to, miałem dużo czasu. Uderzyło mnie, że pod względem frekwencji turystów na szlaku było zupełnie inaczej, niż podczas mojego poprzedniego przejścia przez Starorobociański Wierch, 25 sierpnia rok temu. Wtedy było na szlaku pełno innych wędrowców, tym razem tylko garstka.

Odpocząłem chwilę na Liliowym Karbie, mając piękny widok na Błyszcz i Bystrą:


Potem udałem się na odcinek szlaku, którym szedłem pierwszy raz: zielonym pomiędzy Liliowym Karbem i Siwą Przełęczą. Nieznacznie na nim zabłądziłem i poszedłem na wprost przez skałki, podczas gdy w rzeczywistości szlak trawersuje je z prawej strony. Ale wyszło na to samo, i tak po 20 minutach doszedłem na Siwą Przełęcz. Z tego "nowego" dla mnie odcinka najładniej prezentuje się widok w stronę Czerwonych Wierchów.


Gdy wchodziłem na Siwą Przełęcz odżyły we mnie wspomnienia... 7 czerwca 2014, moja pierwsza "prawdziwa" wyprawa w Tatry, przejście z cudowną ekipą ludzi właśnie na Siwą Przełęcz, tylko że z drugiej strony, przez Ornak... Piękne letnie popołudnie, wspaniale spędzony czas i wspólne wypijanie pigwówki z impowizowanej "szklaneczki" na Siwej Przełęczy... Poczułem, że rzeczywiście dużo od tego czasu się zmieniło w moim życiu. I do tego jak bardzo się zmienił mój stosunek do Tatr od tego czasu - wtedy odkrywałem je po raz pierwszy i zachłystywałem się ich "nowością", teraz czuję się w nich prawie jak w domu...

Z takimi sentymentalnymi rozmyślaniami rozpocząłem zejście czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską, tak samo jak podczas wyżej wspomnianej wyprawy. Pamiętam, że wtedy to zejście troszkę nam się dłużyło, i tym razem też tak było. Szlak jest co prawda piękny, zwłaszcza na jego początkowym odcinku, ale potem wchodzi w las który zdaje się trwać w nieskończoność. Jednak zanim wszedłem w ten las naprawdę było co oglądać, zwłaszcza dlatego, że widoki dookoła były kwintesencją tatrzańskiej jesieni.


Na koniec niestety nieco negatywny akcent. Większość leśnego odcinka szlaku przez Dolinę Starorobociańską jest całkowicie porozjeżdżany przez ciężki sprzęt leśników. Do takiego stopnia, że momentami jest błoto prawie nie do przejścia. Jeszcze gorzej niż w Dolinie Wąskiej i Raczkowej po stronie słowackiej! Mijałem kilkakrotnie pracujące maszyny leśników, hałasujące niemiłosiernie, a wycinany przez nich las wyglądał tragicznie, niczym po wojnie. Dużo mówi się o ostatnich wydarzeniach w Puszczy Białowieskiej, ale w Tatrach dzieje się coś równie okropnego :(


Byłem solidnie zmęczony, gdy doczłapałem się do Doliny Chochołowskiej, i rozważałem nawet zjazd kolejką turystyczną "Rakoń" z Polany Huciska. Dotarłem tam o 16:45, a według informacji w internecie ostatni zjazd miał mieć miejsce o 17:00. A tu się okazuje że wisi napis z informacją, że ostatni zjazd o 16:00. No trudno, tyle już pokonałem kilometrów to jeszcze odrobinkę dam radę. Poszedłem dalej monotonną drogą przez dolinę i o 17:25 - czyli ponad 11 godzin po rozpoczęciu wędrówki - dotarłem na Siwą Polanę. Powrót do Bielska-Białej na szczęście był dużo łatwiejszy, niż droga w tamtą stronę. Wystarczyło tylko zjechać busem do Zakopanego, zjeść tam kolację, potem złapać autokar Szwagropolu do Krakowa i busik do Bielska-Białej... i przed 23 już byłem w domu. Niesamowicie długi dzień, ale po stokroć warty włożonego wysiłku w te wszystkie podróże. Nie mogłem lepiej spędzić ostatni dzień wakacji!

21.09 Koczy Zamek

Trasa: Laliki Pochodzita - Pańska Łąka - Pietraszyna - Koczy Zamek - Przełęcz Koniakowska - Kamesznica Górna

Czwartek był szczytowym dniem fali potężnych ulew, która przeszła w drugiej połowie września nad Podbeskidziem. W Tatrach tego dnia spadło sporo śniegu i bardzo dobrze, że zrezygnowałem z planów wybrania się tam wtedy. Chcąc sobie ten brak Tatr zrekompensować poszedłem trzeci dzień z rzędu w Beskidy, jednak podczas tej wyprawy tak przemokłem, że potem postanowiłem dać sobie spokój z górami dopóki pogoda się nie poprawi ;)

Korzystając z tego, że miałem wolne w dzień powszedni, rozpocząłem wycieczkę w punkcie, do którego normalnie nie miałbym jak dojechać, ponieważ bus dojeżdża tam wyłącznie w dni nauki szkolnej, kiedy prawie zawsze jestem w pracy. Chodzi mi o osadę Pochodzita na skraju Lalików. Odległość tam od stacji kolejowej Laliki jest ogromna i ten jeden busik dziennie w dni nauki szkolnej jest naprawdę jedyną sensowną opcją dojazdu tam. Tzn. tylko względnie sensowną - bus, do którego wsiadłem w Żywcu czwartkowego popołudnia, był w fatalnym stanie technicznym. Jeśli codziennie tą linię obsługuje ten sam pojazd to współczuję pasażerom, którzy na co dzień dojeżdżają nią do szkoły czy pracy. Zwłaszcza tych pierwszych było w busie bardzo dużo, tak więc ja znacząco podniosłem średnią wieku pasażerów (co jest rzadkością, normalnie jak jadę gdzieś busem jest na odwrót).

Jeszcze przed opuszczeniem Żywca musiałem przejść kawałek przez miasto pomiędzy przystankami, ponieważ linia z Bielska-Białej do Trzebini, którą przyjechałem, nie zajeżdża na dworzec autobusowy, skąd odjeżdżają wszystkie pozostałe linie łącznie z tą do Lalików. Musiałem w związku z tym przejść przez most nad Sołą. Zszokowało mnie, jak bardzo podniósł się poziom wody w tej rzece po ponad dwóch dobach ciągłych opadów.


Przynajmniej w busie kierująca pojazdem postanowiła zrobić na przekór aurze za oknem i puszczała jeden za drugim kawałki iście letnie w charakterze, wśród których było szczególnie dużo piosenek reggaetonowych (co oczywiście bardzo mi przypomniało klimaty hiszpańskie i spowodowało lekką tęsknotę za nimi... spotęgowaną przez zdjęcia na Whatsappie, które wysłali mi w tym samym momencie moi znajomi będący na urlopie w pięknej słonecznej Andaluzji, w Kadyksie, mieście które absolutnie ubóstwiam). Ale gdy wysiadłem z busa w Pochodzitej i poczułem to świeże górskie powietrze, nawet przy lejącym deszczu powrócił mój entuzjazm wobec naszych pięknych Beskidów :)

Pierwszy etap mojej wędrówki przebiegał asfaltową drogą, mijając gdzieniegdzie pojedyncze zabudowania, charakterystyczne beskidzkie łąki, oraz przemokniętą beskidzką faunę:



Przechodziłem w bezpośrednim sąsiedztwie słynącej z pięknych widoków góry Ochodzita (których to widoków sam doświadczyłem na niezapomnianym zachodzie słońca 26.10.2014), lecz tym razem było jej widać tylko tyle...


Potem zszedłem z asfaltu na jedno krótkie, lecz ostre podejście wąską (i oczywiście w tych warunkach koszmarnie zabłoconą) ścieżką przez las, by wyjść na kolejną asfaltową drogę w osadzie Pietraszyna. Ta droga połączyła się z kolejną, którą przebiega niebieski szlak z Baraniej Góry do Zwardonia. Szedłem tędy poprzednio w Dzień Kobiet 2014 roku - jakże było wtedy inaczej! Idąc za szlakiem przekroczyłem szosę Milówka-Istebna i przeszedłem pod górę Koczy Zamek. Tak jak poprzednim razem, zboczyłem z szlaku na chwilę aby wejść na jej szczyt (847 m n.p.m.). Tyle tylko z niej było widać... (Porównajcie sobie z analogicznym zdjęciem na moim wpisie z 08.03.2014.)


Wejście na Koczy Zamek przypłaciłem utratą parasolki, gdyż to miejsce było wystawione na silniejszy wiatr i nagły poryw zniszczył mi parasolkę zupełnie. Do tej pory dzięki niej byłem prawie suchy, lecz odkąd zabrakło jej wsparcia trzeba było naprawdę niewiele, bym przemoknął do suchej nitki. Zszedłem niebieskim szlakiem na Przełęcz Koniakowską, zatrzymując się aby zrobić tylko jedno zdjęcie panoramy tam, moknąc coraz bardziej i powoli zaczynając marzyć o zakończeniu tej wycieczki.


Jeszcze 20 minut wędrówki asfaltem i byłem na pętli autobusowej w Kamesznicy Dolnej, gdzie wyrzuciłem już do niczego się nie nadającą parasolkę do kosza i w schronieniu pod wiatą poczekałem na busa do Żywca. Mimo "ekstremalnych" warunków nie żałuję tej wyprawy, ponieważ okolice przez które przechodziłem są naprawdę malownicze i dobrze było znów poczuć ich atmosferę. Na pewno nie była to moja ostatnia wyprawa w te strony!

20.09 Trzy Kopce i Klimczok

Trasa: Szyndzielnia - Przełęcz Kołowrót - Siodło Pod Klimczokiem - Trzy Kopce - Klimczok - Szyndzielnia

Chyba nie do końca tak sobie wyobrażałem mój powrót po latach na Klimczok ;) W środę, czyli w dzień który miał być drugim dniem mojego pobytu w Tatrach a ostatecznie nim nie był, miałem wielką ochotę na przechadzkę po górach, ale pogoda - zgodnie z zapowiedziami - była przez cały dzień fatalna. Mimo wszystko wybrałem się w góry ;)

Wybrałem sobie trasę, którą w większości dobrze znałem, gdyż nie chciałem mieć problemów ze znalezieniem jakiegoś "obcego" mi szlaku przy tak beznadziejnej widoczności, no i nie życzyłem sobie by mnie ominęły ciekawe widoki z jakiejś "nowej" trasy. Wziąłem z sobą zakupione tydzień wcześniej kijki, których pomoc na śliskich szlakach okazała się naprawdę nieoceniona. Aby sobie dodatkowo ułatwić wędrówkę w takich warunkach, pojechałem w obie strony na Szyndzielnię kolejką. Stamtąd zrobiłem kółeczko, w większości po dobrze mi znanych szlakach, ale też z kilkoma pozaszlakowymi improwizacjami :)

Tak więc zamiast zejść z Szyndzielni na Przełęcz Kołowrót żółtym szlakiem, poszedłem za znakami szlaku narciarskiego, który schodzi dużo łagodniejszymi zygzakami i do tego wychodzi na zielony szlak nieco powyżej Przełęczy Kołowrót - tak więc samą przełęcz nieznacznie ominąłem. Potem zielonym szlakiem na Siodło pod Klimczokiem, dalej czerwonym w kierunku Przełęczy Karkoszczonka. Jakże diametralnie odmienne był warunki od upału, w którym szedłem tym szlakiem poprzednim razem (10.06.2014)! Szlak trawersuje południowe stoki Klimczoka wąską ścieżką, a potem wchodzi na szerszą drogę gruntową i skręca dość ostro w dół do Przełęczy Karkoszczonka. Ja jednak w punkcie, gdzie szlak skręca, zamiast w lewo i w dół za szlakiem poszedłem w prawo i do góry drogą bezszlakową, która doprowadziła mnie na Trzy Kopce. Dalej żółtym szlakiem na Klimczok, na Szyndzielnię do stacji kolejki, i zjazd do Bielska-Białej. Chyba muszę sobie przyznać miano prawdziwego hardkora za zrobienie tej trasy w takiej nieustannej ulewie. Jedynymi ludźmi, których tego dnia widziałem w górach, byli nieliczni pasażerowie kolejki linowej - na samych szlakach kompletne pustki.

Przy tak tragicznej pogodzie oczywiście ciężko było zrobić jakiekolwiek zdjęcia, na których przecież i tak nie byłoby widać żadnych ciekawych widoków. Na podsumowanie tej relacji więc zapraszam do bardzo skromnej galerii fotograficznej:

Budynek kolejki linowej na Szyndzielnię - tyle czasu go nie widziałem, dobrze było wrócić w to miejsce :)


Zmodernizowane wagoniki kolejki linowej, które w sumie chyba niewiele się różnią od starej wersji, którą jeździłem poprzednio:


Nigdy jeszcze nie byłem na Siodle pod Klimczokiem przy takim totalnym braku widoczności...


Na samym Klimczoku też nic nie było widać poza dumnie łopoczącą na wietrze flagą:


Na koniec dodam ciekawostkę, że tego dnia mijała równo czwarta rocznica mojej pierwszej wyprawy w Beskidy (20.09.2013). Zarówno wycieczka w ubiegłą środę, jak i ta cztery lata wcześniej, były mało ciekawe, ale zupełnie nie są reprezentatywne jeśli się weźmie pod uwagę całość moich wypraw po Beskidach. Czuję się naprawdę wdzięczny za te wszystkie fantastyczne doświadczenia, które doznałem w tych górach przez te cztery lata, i jestem ogromnie szczęśliwy że właśnie teraz rozpoczynam nowy etap mojej przygody z nimi :)

19.09 Łamana Skała i Gibasów Wierch

Trasa: Kocierz Basie - Sołówka - Łamana Skała - Gibasów Wierch - Gibasowe Siodło - Kocierz Basie

Po krótkim odpoczynku w Bielsku-Białej, od 19 do 22 września miałem jechać na kolejny pobyt w Tatrach. Miałem nawet zarezerwowany nocleg w schronisku na Polanie Chochołowskiej na te dni i wspaniale zapowiadające się plany uwzględniające chociażby takie szczyty jak Salatyn, Rohacze, Baraniec... Niestety pogoda uniemożliwiła mi ten wyjazd. Już wkrótce po powrocie z poprzedniej wizyty w Tatrach stało się jasne, że przez wszystkie cztery dni pogoda będzie tak fatalna, że gorzej być nie może: nieustanne ulewy, a w wyższych partiach Tatr nawet śnieg. Wyjazd w Tatry w takich warunkach kompletnie mijał się z celem i mógł nawet być niebezpieczny. Z żalem więc odwołałem moje rezerwacje, musząc pogodzić się z tym, że Tatry na mnie jeszcze troszeczkę poczekają. Z drugiej strony nie mogłem narzekać, będąc na świeżo po sześciu wykorzystanych na maksa dniach w tych górach.

Skoro miałem zostać w Bielsku-Białej, a te dni miałem wolne, to czemu by nie zrekompensować sobie tatrzański niewypał kilkoma wycieczkami w Beskidy? W tych górach nawet przy słabej pogodzie nie powinienem mieć problemów. A przecież przez poprzednie dwa lata prawie w ogóle mnie w Beskidach nie było, więc wspaniale będzie nadrobić z nimi zaległości! Tak więc we wtorek rano, zamiast w Tatry, udałem się w Beskidy Mały. Pojechałem busem z Żywca do osady Kocierz Basie - na samym krańcu cywilizacji, na końcu długiej drogi biegnącej doliną potoku Kocierka. Dwukrotnie już byłem w Kocierzu Rychwałdzkim (10 kwietnia i 12 maja 2015), ale jeszcze nigdy nie zapuściłem się tak daleko w głąb tej doliny.

Z przystanku Kocierz Basie poszedłem w kierunku chatki studenckiej pod Potrójną trasą, która na mojej mapie jest oznaczona jako żółta ścieżka dydaktyczna. W rzeczywistości ta ścieżka jest nie do końca konsekwentnie oznakowana: raz na żółto, innym razem w kolorze jasnozielonym, czasami kształtami słoneczek na drzewach a w innych miejscach jakimiś innymi, trudnymi do zidentyfikowania kształtami.



Zauważalne było, że rozpoczyna się sezon na grzyby - oczywiście ja tradycyjnie natrafiłem tylko na te nie nadające się do spożycia :P


Po około 40-45 minutach dotarłem do chatki pod Potrójną, która od razu wywarła na mnie dobre wrażenie. Miejsce to zdecydowanie ma swój klimat, zwłaszcza dzięki rozmaitym "dekoracjom", które świadczą o tym iż właściciel musi posiadać dobre poczucie humoru i sporo dystansu do siebie ;)





A oto sama chatka:


Poszedłem w dalszą drogę i wkrótce znalazłem się na czerwonym szlaku, prowadzącym przez Łamaną Skałę. Przypomniałem sobie moją pierwszą wędrówkę tym szlakiem, podczas niezapomnianej wyprawy z 5 października 2013, podczas której przeszedłem przez bardzo długi odcinek pasma Beskidu Małego i zakochałem się w tych górach. Wtedy, w słońcu i wśród kolorów jesieni, szlak przez Łamaną Skałę zrobił na mnie wspaniałe wrażenie. Tym razem, w pochmurny dzień i wśród ledwo co nieśmiało rozpoczynających zmianę kolorów drzew, szlak nie wpłynął na mnie tak mocno jak wtedy, a do tego lekko zirytował mnie fakt, że w jedynym bardziej widokowym punkcie na tym odcinku widok zostaje zeszpecony przez kolej krzesełkową ośrodku narciarskiego Czarny Groń:


Dotarłem do punktu, w którym miałem odbić na zielony szlak na Gibasów Wierch. To skrzyżowanie szlaków zwie się Rozstajem Anuli, a czemu - wiszący w tym miejscu na drzewie napis wszystko wyjaśnia :)


Zapowiadany deszcz zaczął padać, gdy szedłem zielonym szlakiem przez Gibasów Wierch. Przez to widoki kawałek dalej, na Gibasowym Siodle, były dużo bardziej ograniczone niż podczas mojego przejścia tym szlakiem dnia 22.03.2014. Za to zauważyłem tam napis, który od razu przypomniał mi niedawno opuszczoną Hiszpanię... poczułem się przez to trochę nostalgicznie :)


Widok kawałeczek za Gibasowym Siodłem:


Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że ta wycieczka absolutnie nie miała być pętelką z osady Kocierz Basie. Miałem przejść prawie cały zielony szlak aż do Łysiny, a potem drogą pozaszlakową przez Gugów Groń do Łękawicy. Jednak trafi chciał, że schodząc z Gibasowego Siodła w zupełnie niezrozumiały dla siebie sposób zabłądziłem - musiałem w którymś miejscu przez pomyłkę pójść na prawo. Zorientowałem się o tym, gdy byłem już znacznie poniżej szlaku i gdy dotarło do mnie, że od dłuższego czasu nie widziałem żadnych zielonych znaków. Jednak prawdę powiedziawszy absolutnie mnie to zabłądzenie nie smuciło, a nawet ucieszyło. Bo dalsza wędrówka bardzo długim zielonym szlakiem do Łysiny stałaby się po prostu zbyt nudna przy takiej pogodzie - byłbym pozbawiony możliwości oglądania uroczych widoków na tej trasie, a samo takie chodzenie po górach w deszczu i bez widoków nie kręciło mnie za bardzo. Byłem więc zadowolony, że moja wycieczka miała zostać przedterminowo zakończona :) Schodziłem więc dalej nieoznakowaną drogą gruntową, która doprowadziła mnie do asfaltowej drogi biegnącej obok potoku Kocierka, a następnie tymże asfaltem wróciłem do punktu początkowego wycieczki, czyli do przystanku autobusowego Kocierz Basie.

Muszę koniecznie dopowiedzieć o ciekawym spotkaniu, jakie miałem w tym miejscu. Buz z Żywca przyjechał o 11:45, a mój był dopiero o 12:25, więc jeszcze 40 minut czekania przede mną - które na początkowym etapie zostało mi znacznie umilone. Z przyjeżdżającego z Żywca busa wysiadł nieco starszy pan, który widząc lejący coraz intensywniej deszcz postanowił wejść pod wiatę przystanku i tam się schronić. Ja oczywiście już tam siedziałem, ciesząc się z ochrony przed deszczem. Starszy pan zagadnął do mnie i okazało się, że jest to nikt inny jak "chatkowy" z chatki pod Potrójną. Nawiązaliśmy bardzo sympatyczną rozmowę - ten pan był bardzo przyjazny i komunikatywny, miło więc było poznać go i dowiedzieć się od niego nieco więcej na temat chatki pod Potrójną. Po mniej więcej 10 minutach stało się jasne, że deszcz nie przestanie padać, a wręcz na odwrót, nasila się. Chatkowy postanowił w takiej sytuacji nie czekać dłużej tylko iść dalej - pożegnaliśmy się więc życzliwie i on poszedł w góry tą samą ścieżką, którą ja też wchodziłem kilka godzin wcześniej.

To miłe spotkanie zakończyło niedługą pętelkę po Beskidzie Małym. Szału nie było pod względem pogody, a przez to i widoków - jednak najważniejsze było dla mnie to, że mogłem ponownie spędzić trochę czasu w Beskidach i przypomnieć sobie, jak to fajnie w nich jest ;)

15.09 Hrebienok i Polski Grzebień

Trasa: Schronisko Zbójnickie - Dolina Staroleśna - Hrebienok - Śląski Dom - Dolina Wielicka - Polski Grzebień - Litworowa Dolina - Dolina Białej Wody - Łysa Polana

Dość traumatyczne zakończenie piątego dnia mojego pobytu w Tatrach sprawiło, że położyłem się spać kompletnie nie dbając o to, co ma się wydarzyć nazajutrz. Nie obchodziło mnie, o której się obudzę i czy uda mi się zrealizować zaplanowaną na ten dzień trasę - zależało mi tylko na tym, aby się wyspać i wrócić do siebie po tym strasznym rozstroju żołądka. I powiedzmy, że mniej więcej tak się stało. Obudziłem się w piątek około siódmej rano wypoczęty, bez bólu brzucha, lecz dość osłabiony. Poszedłem na śniadanie do bufetu, gdzie podziękowałem miłym paniom za ich naprawdę nieocenioną pomoc w mojej potrzebie poprzedniego wieczoru. Tak jak wspomniałem w poprzednim poście, po ich życzliwym zachowaniu absolutnie już nie żałowałem pieniędzy wydanych na nocleg w Schronisku Zbójnickim. 

Jedząc śniadanie (z dużą ulgą, że choć jedzenie kompletnie przestało mi smakować, to przynajmniej jestem w stanie je zjeść i więcej sensacji żołądkowych nie doświadczam) rozmyślałem nad moimi planami na ten dzień. Pierwotny zamiar miałem taki, aby pójść na Polski Grzebień - naokoło, przez Dolinę Staroleśną, Hrebienok i Śląski Dom - a potem zejść przez Dolinę Białej Wody na Łysą Polanę. Mógłbym sobie znacząco skrócić trasę idąc od razu na Polski Grzebień przez Rohatkę, ale bałem się znacznej ekspozycji na tym szlaku, i tym bardziej nie chciałem ryzykować idąc tam na wypadek jakby znowu mnie coś dopadło. A poza tym chciałem już na spokojnie, bez pośpiechu i nieprzyjemnych przygód z poprzedniego wieczora, a także przy lepszej widoczności, obejrzeć sobie porządnie Dolinę Staroleśną. Postanowiłem więc trzymać się oryginalnego planu. Gdybym się czuł naprawdę źle mógłbym przecież zawsze ewakuować się w dół z Hrebienoka albo z Śląskiego Domu.

Ostatecznie jednak mimo wszystko udało mi się przejść całą trasę, mimo jej długości i wymogów kondycyjnych. Trochę to była walka z samym sobą, gdyż cały czas czułem się trochę osłabiony i zupełnie nie chciało mi się jeść. Cokolwiek próbowałem wcisnąć w siebie na trasie, zarówno w Hrebienioku jak i w Śląskim Domu, nie chciało przejść mi przez gardło, więc ostatecznie przeszedłem trasę poszcząc prawie całkowicie. Jakże to było adekwatne na przypadający tego dnia piątek ;) To wszystko na pewno nie wpłynęło dobrze na moje samopoczucie i kondycję fizyczną, ale mimo to uparcie parłem naprzód, gdyż pogoda i widoki na całej trasie były tak cudowne, że mimo własnych słabości ciągle "ciągnęło" mnie do przodu. I powiem, że ta trasa, choć wyjątkowo dla mnie trudna, była w stu procentach warta włożonego w nią wysiłku.

Dość już tego użalania się nad sobą - o okolicznościach mojej wędrówki przez Polski Grzebień już wiecie, o przebiegu trasy także, więc kończę moje wywody i zostawiam to, co najprzyjemniejsze, czyli fotki :)

Poranek na zewnątrz Schroniska Zbójnickiego był prześliczny. Po ulewnych opadach, które wystąpiły tuż po tym jak dotarłem do schroniska, nie było śladu. Tylko idealny błękit nieba, powietrze tak rześkie, iż można było je chłonąć niczym nektar, i majestatyczne góry z wszystkich stron dookoła. Ta atmosfera dodała mi sił i przekonania, że dam sobie tego dnia radę :)


Rozpocząłem zejście niebieskim szlakiem przez Dolinę Staroleśną. Wkrótce doszedłem do obszaru, w którym kilkanaście godzin wcześniej doznałem chyba najbardziej traumatycznych przeżyć w historii moich górskich wycieczek. Widać Długi Staw i rumowisko skalne po którym wtedy błądziłem. Wyjaśniła się też sprawa, w jaki sposób zgubiłem szlak. Idąc od Doliny Staroleśnej szlak początkowo schodzi odrobinkę w stronę Długiego Stawu, a potem bardzo nagle skręca w prawo i do góry po kamiennych płytach ubezpieczonych łańcuchem. Ja tego w ciemnościach, oświetlonych jedynie światłem czołówki, nie zauważyłem i poszedłem na wprost, schodząc zbyt nisko, nad sam brzeg Długiego Stawu, skąd potem musiałem po ciemku szukać drogi powrotnej na szlak...



A to perspektywa, z której widziałem wtedy światła Schroniska Zbójnickiego - niby tak blisko, a zarazem tak strasznie daleko - w akompaniamencie tego powielającego atmosferę grozy poszczekiwania...


Zejście Doliną Staroleśną było nieporównywalnie przyjemniejsze niż podejście nią dzień wcześniej i uatrakcyjnione nie tylko przez przecudowne panoramy, ale też przez niesamowite morze chmur, pnących się z głębi doliny w górę.






Minął mnie idący w górę tragarz, tzw. nosicz. Patrząc na ładunek na jego plecach nie mogłem uwierzyć, ile ten człowiek jest w stanie udźwignąć. I nie tylko on, ale ci wszyscy nosicze, którzy zaopatrywują m.in. Schronisko Zbójnickie, Chatę pod Rysami, Schronisko Tery'ego... Zobaczywszy takiego jednego na żywo nabrałem ogromnego respektu do wykonywanej przez nich roboty. I tym bardziej więcej nie mam wysokich cen w Schronisku Zbójnickim za złe, skoro tyle wysiłku kosztuje ludzi zapoatrywanie tego schroniska. Poczułem nawet wstyd, że poprzedniego wieczoru - pomimo dobrych chęci - zmarnowałem kupioną tam kolację. Naprawdę nie byłem w stanie jej zjeść gdy wymiotowałem co chwila, a jednak było mi głupio że poszło na marne jedzenie, którego wniesienie na tą wysokość kosztowało kogoś mnóstwo pracy.


Dalsze zejście Doliną Staroleśną wciąż obfitowało w przepiękne widoki.



A tu już skrzyżowanie szlaków na Staroleśnej Polanie, z górującymi nad nim skałami Rywocin.


Stamtąd było bardzo blisko na Hrebienok. Ale to miejsce niezbyt mi się spodobało - gwarno, tłoczno, zbyt dużo szpetnych budynków, a ceny w restauracji do której poszedłem były stanowczo zbyt wygórowane. A przecież tam nie muszą jedzenia wnosić tragarze w pakunkach liczących dziesiątki kilogramów, więc nie mają ku takim cenom tyle podstaw co w Schronisku Zbójnickim. Zjadłem ciasto, które z moim ówczesnym stanem żołądka kompletnie mi nie smakowało, i jak najprędzej poszedłem dalej. Do Śląskiego Domu poprowadził mnie czerwony szlak, czyli kolejny etap tzw. Tatrzańskiej Magistrali. Niekiedy ten szlak trochę mi się dłużył, ale generalnie był bardzo urokliwy, oferując na praktycznie całej swej długości rozległe widoki na słowacki Spisz.



Śląski Dom było widać już na długo przed dotarciem do niego:



Na zdjęciach Śląski Dom prezentuje się mało ciekawie - taka duża, brzydka bryła w samym środku dziewiczego łona natury. Gdy wszedłem do środka poczułem się nieco dziwnie, gdyż atmosfera i wystrój pasowały bardziej do hotelu, i to całkiem eleganckiego, niż schroniska. Zupełnie nie pasowało mi coś takiego do tego górskiego otoczenia... Ale z drugiej strony można się cieszyć, że obecność tak dobrych warunków w Śląskim Domu zapewne zachęca więcej turystów do wybrania się w te strony. A są one naprawdę wyjątkowo piękne, czego świadectwem był kolejny etap mojej wędrówki, zielonym szlakiem na Polski Grzebień. Już nad samym Wielickim Stawem przy Śląskim Domu pejzaże wzbudzały zachwyt:



A potem... Normalnie słów nie mam na to. Zobaczcie sami:







Akwen wodny widoczny na ostatnim zdjęciu nazywa się Długi Staw - a więc identycznie do znajdującego się zaledwie kilka kilometrów stamtąd stawu niedaleko Zbójnickiej Chaty, przy którym dzień wcześniej błądziłem po ciemku. Tym razem miało na całe szczęście być bez takich negatywnych emocji, jednak odrobinę adrenaliny przeżyłem podczas samego końca podejścia na Polski Grzebień, umiarkowanie eksponowanego i ubezpieczonego łańcuchami. Aby dodać sobie ducha, na tym odcinku przyczepiłem się do pary Słowaków, mężczyzny i kobiety, idących kawałeczek za mną: pozwoliłem im mnie dogonić i poprosiłem ich, czy mógłbym dla większego spokoju psychicznego trzymać się blisko ich gdy będziemy pokonywać ten jedyny bardziej problematyczny odcinek. Oni zgodzili się i dzięki temu rzeczywiście, idąc tuż za nimi, mogłem poczuć się nieco pewniej. Jak tylko weszliśmy na Polski Grzebień tamta dwójka rzuciła się sobie w ramiona; entuzjazm, z jakim to zrobili, jak dla mnie sugerował że oni też bali się przedtem tego podejścia i teraz nie mogli się nacieszyć z tego, że oboje nadal żyją i dotarli cali i zdrowi do punktu kulminacyjnego swojej trasy. Albo może po prostu byli w sobie wyjątkowo zakochani ;) Jest jeszcze inna możliwość - to była spontaniczna reakcja na nieprawdopodobne piękno natury, które w tym punkcie ukazało nam się po drugiej stronie przełęczy ;)

Zejście niebieskim szlakiem przez Zmarzły Kocioł był rajem dla oczu...




I tym samym było zejście do Litworowej Doliny...



Schodziłem dalej do Doliny Białej Wody, która z góry też wyglądała przepięknie...


W samej dolinie już specjalnych widoków nie było, ale na ten odcinek wróciły mi nieco siły, sprężyłem się i pomaszerowałem bardzo szybko. Na pewno też motywacji dodał mi fakt, iż zbliżał się zachód słońca i po przejściach z poprzedniego dnia absolutnie nie miałem ochoty, by drugi dzień z rzędu ciemności zastały mnie w górach. Chociaż tym razem byłem na dużo niżej położonym i łatwiejszym szlaku, więc pewnie nic takiego złego by się nie stało ;)

W Dolinie Białej Wody jest jeden bardzo widokowy punkt: Polana Białej Wody, z której mogłem po raz ostatni podczas tego sześciodniowego wyjazdu popatrzeć na Tatry.


Zostało mi już tylko około 40 minut zejścia, już na dobrą sprawę po ciemku, asfaltem do Łysej Polany. Można było poczuć lekki dreszczyk emocji, gdyż przy zapadaniu ciemności jednocześnie coraz częściej rozlegały się odgłosy będących na rykowisku jeleni. Niby wiedziałem co to jest, a jednak ten dźwięk wzbudzał atmosferę grozy... I zupełnie znienacka zastałem takiego właśnie jelenia tuż przy drodze. Szkoda, że przy słabym świetle tak źle wyszło zdjęcie z nim, bo zwierz był naprawdę piękny.


Na Łysej Polanie - a więc w tym samym punkcie, z którego wyruszyłem dzień wcześniej - równo o 19:30 zakończyłem moją ostatnią wędrówkę z prawie tygodniowego pobytu w Tatrach. Teraz czekał mnie jeszcze powrót busem do Zakopanego i autobusami do Bielska-Białej, by dojechać na odbywającą się tam nazajutrz konferencję. Byłem zmęczony i osłabiony, wciąż za bardzo nie byłem w stanie jeść, ale zarazem byłem naładowany pozytywnymi wrażeniami i w głowie miałem całą galerię cudownych pejzaży, które ujrzałem po raz pierwszy z ciągu poprzednich sześciu dni. (No, może pomijając wtorek, podczas którego nie widziałem nic ;) ) Przez ten czas na dobre "wziąłem się" za Tatry Słowackie i naprawdę pokochałem te odludne, pełne wzbudzające zachwyt widoków szlaki, o których przedtem wiedziałem bardzo mało. I na pewno będzie mnie coraz częściej ciągnąć właśnie w słowacką część Tatr, ponieważ polską znam już bardzo dobrze - chociaż polską część też uwielbiam i z całą pewnością jeszcze nieraz w nią wrócę, by po raz kolejny zobaczyć moje ulubione szlaki :)