piątek, 12 sierpnia 2016

01.08 Z Lachowic do Koszarawy

Trasa: Lachowice - Krale - Hucisko - Koszarawa

Ostatnia relacja z trzydniowego pobytu w górach na południu Polski jest niestety znacznie uboższa od poprzednich dwóch, za co z góry przepraszam. Stało się tak za sprawą wyjątkowo niesprzyjającej aury w owo poniedziałkowe przedpołudnie. W obliczu chmur i deszczu zaniechałem plany na dłuższą i ciekawszą trasę w Beskidach, zamiast tego zadowalając się jedynie symboliczną wycieczką na pograniczu Beskidu Żywieckiego i Makowskiego. Jak na złość w godzinach popołudniowych pogoda się radykalnie poprawiła, lecz w tym czasie miałem już jechać Pendolinem z Bielska-Białej do Gdańska.

Po burzowej i nieprzespanej nocy w Zakopanem, drugi dzień pod rząd wstałem o 4 rano, tym razem żeby zdążyć na pociąg do Suchej Beskidzkiej, gdzie zameldowałem się o 6:20. Miałem czas do południa, aby odbyć wycieczkę po górach i dojechać do Bielska-Białej w porę na Pendolino. Małym busikiem pojechałem z Suchej Beskidzkiej na krańce Lachowic, blisko granicy województwa małopolskiego z śląskim. Na skrzyżowaniu dróg z Lachowic do Koszarawy i Hucisk bus zakończył kurs. Mogłem pójść prosto przed siebie drogą do Koszarawy, ale wolałem tam dojść w sposób nieco mniej "cywilizowany", górskim szlakiem (o ile zielony szlak na odcinku z Hucisk do Koszarawy można w ogóle nazwać górskim). Obrałem więc kierunek na Huciska, wspinając się łagodnie do góry asfaltową drogą. Pierwsze co mnie uderzyło to widok kapliczek - tradycyjnych elementów beskidzkich krajobrazów, jak chociażby poniższa:


Tymczasowo nie padało i widoki do tyłu na wyższe góry były całkiem, całkiem. Z panoramy za moimi plecami wyróżniała się Czarna Góra:


W dalszej perspektywie było przykryte chmurami pasmo Jałowca.


Od osady Krale do szosy dołączył zielony szlak, ten sam którym szedłem 1 maja ubiegłego roku w podobnych warunkach (gęste chmury, które jednak powstrzymywały się od dawania deszczu). Punkt zetknięcia się szlaku z szosą znajduje się przy ładnym kościółku.


"Asfaltowym" szlakiem dotarłem do Hucisk, mijając ruiny pieca wapienniczego.


Rok temu na majówkę z Hucisk udałem się niebieskim szlakiem na Pasmo Pewelskie, a tym razem kontynuowałem wędrówkę zielonym w stronę Koszarawy, "zaliczając" tym samym nowy odcinek szlaku. Ale szczerze to ten odcinek do porywających nie należy. Po pierwsze, choć znajduje się na wysokości dochodzącej do 650 m n.p.m., szlak jest przeważnie płaski i zupełnie nie posiada "górskiej" atmosfery. Po drugie prowadzi szeroką, wygodną drogą nieco monotonnie przez las.


Jedyne na czym mogłem zawiesić oko to kolejne kapliczki.


Szlak doprowadza do południowych stoków góry Wytrzyszczon (743 m n.p.m.), myślałem że chociaż tu będą jakieś widoki ale nic z tego, nadal szlak otoczony jest lasem. Do tego w tym momencie obiecywany przez prognozy deszcz rozpadał się, i to od razu konkretnie. W przeciągu paru minut byłem cały mokry. Nie miałem w takiej sytuacji ochoty na nic innego, jak tylko jak najszybciej dotrzeć do Koszarawy. Poszedłem więc dalej żwawym krokiem wśród deszczu i już o 8:30, a więc równo godzinę po rozpoczęciu wycieczki, dotarłem na przystanek autobusowy Koszarawa Cicha, gdzie oczekując na busa do Żywca mogłem pod wiatą przystankową zmienić odzież na suchą. Ucieszyłem się, gdy bus przyjechał i mogłem udać się w dalszą podróż, przez Żywiec do Bielska-Białej, gdzie spędziłem kilka godzin spotykając starych znajomych i chłonąc uroki miasta w którym jeszcze niedawno mieszkałem, a następnie wyjątkowo szybkim i wygodnym Pendolinem do Gdańska.

W jeden dzień dojechać z Zakopanego aż nad morze i jeszcze do tego zaliczyć chociaż symboliczną trasę w Beskidach to jednak całkiem dużo... mam nadzieję więc, że wybaczycie mi tak skromną relację. Gdy powrócę pod koniec sierpnia na Podbeskidzie na kilka dni liczę na więcej!

31.07 Czerwone Wierchy

Trasa: Kiry - Dolina Kościeliska - Dolina Tomanowa - Chuda Przełączka - Przełączka Przy Kopie - Chuda Przełączka - Ciemniak - Krzesanica - Małołączniak - Kobylarzowy Żleb - Przysłop Miętusi - Dolina Małej Łąki - Droga Pod Reglami - Zakopane - Kuźnice

Mówią, że "kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje". Tak było w przypadku tej wyprawy. Dzięki porannemu poświęceniu (takiemu leniowi jak ja pobudka o 4:30 naprawdę jest ciężka) udało mi się na okres czterech godzin uzyskać Tatry całkowicie dla siebie, prawie bez napotkania żywej duszy - i to w samym środku sezonu wakacyjnego. Odsyłam do relacji z wycieczki w Tatry 20 lipca 2010 roku (napisanej w lipcu roku ubiegłego) abyście zobaczyli, jak wyglądała Dolina Kościeliska podczas mojej jedynej poprzedniej tatrzańskiej wyprawy w okresie letnich wakacji szkolnych. A tak wyglądała 31 lipca bieżącego roku o 5 rano:


Totalna pustka! Prawda, że to piękne? Ale to nie tylko chęć ucieczki od wakacyjnych tłumów zmotywowała mnie do wydania kasy na taksówkę do Doliny Kościeliskiej o nieludzkiej porze przed świtem. Jeszcze ważniejszym powodem były prognozy pogody, które alarmowały o burzach już od 11 rano. Ponieważ to był mój jedyny dzień w Tatrach, nie wyobrażałem sobie innej opcji jak pójście w najwyższe partie tych gór, lecz narażenie się na burzę w nich byłoby głupotą i aby tego uniknąć musiałem wyjść na trasę z samego rana.

Jak się okazało, burze tego dnia nie były aż tak straszne, lecz i tak wczesny start się opłacił. Uczucie wędrówki pustą i cichą Doliną Kościeliską było czymś cudownym. Być sam na sam z Tatrami - i to od razu na mojej pierwszej wyprawie w te góry po półtorarocznej przerwie! I do tego mój powrót w Tatry nastąpił w Dolinie Kościeliskiej - na tym samym szlaku, na którym kończyłem przygodę z Tatrami 18 stycznia ubiegłego roku, w jakże odmiennych, zimowych warunkach podczas ekscytującej wyprawy do Jaskini Mylnej.


O 6:10 dotarłem do schroniska na Hali Ornak, które dopiero budziło się do życia - to były jedyne oznaki istnienia jakichkolwiek innych ludzi podczas pierwszych czterech godzin tej wyprawy :)


Standardowo musiałem sfotografować piękną panoramę z hali pod schroniskiem.


W dalszą wędrówkę udałem się Doliną Tomanową, podążając śladami pamiętnej wycieczki odbytej w licznej grupie 19 października 2014 roku. Wówczas szliśmy w pełni dnia, tym razem szedłem wczesnym porankiem. Cisza panująca w dolinie była absolutna. Po około 45 minutach wędrówki lasem wyszedłem na łąki - najpierw na Niżnią Tomanową Polanę, a potem na Wyżnią, z której przed sobą mogłem oglądać Suchy Wierch Tomanowy oraz Tomanowy Wierch Polski.


Za sobą też miałem wspaniały widok, tym okazalszy im dalej szedłem polaną: na grzbiet Ornaku.


Panorama Ornaku towarzyszyła mi również podczas pierwszych wyraźniejszych podejść tego dnia, przez Czerwony Żleb w stronę Chudej Przełączki.



Kolejnym wyróżniającym się szczytem, który podczas tego podejścia miałem cały czas za sobą, był Tomanowy Wierch Polski.


Szlak szybko zyskuje wysokość - niby tak mało czasu minęło, a już Dolina Tomanowa jest tak daleko w dole.


Suchy Wierch Tomanowy w pełnej okazałości...


Cały czas idąc tym szlakiem nie spotkałem nikogo, było tak jak gdyby góry należały tylko do mnie. Tak mnie ta swoboda cieszyła że aż z radości musiałem strzelić sobie selfie z Kominiarskim Wierchem :)


Tu Kominiarski Wierch już beze mnie:


Naprawdę mogę ten szlak gorąco polecić, obfituje w fantastyczne panoramy na całe Tatry Zachodnie.


Dotarłem na Chudą Przełączkę kilka minut po 9. Wciąż nikogo ani śladu. Ponieważ pogoda nadal dopisywała i nie zapowiadało się aby burze miały prędko nastąpić, postanowiłem jeszcze odrobinkę przedłużyć moją trasę i zamiast od razu kierować się na Czerwone Wierchy, zszedłem kawałek w dół czerwonym szlakiem, na Przełączkę przy Kopie, aby podelektować się rozległą panoramą Podhala, która się z tego odcinku rozpościera i która już podczas poprzedniej wizyty na nim wywarła na mnie duże wrażenie.


Pięknie z tej części czerwonego szlaku widać nie tylko Podhale, lecz również i Giewont.


Wróciłem na Chudą Przełączkę. Teraz czekało mnie podejście na Ciemniak (2096 m n.p.m.), pierwszy z tzw. Czerwonych Wierchów, a na lewo od niego widziałem już kolejny z tych szczytów: Krzesanicę (2122 m n.p.m.), której strome, surowe ściany naprawdę imponują.


Podchodząc na Ciemniak spotkałem po raz pierwszy tego dnia innych turystów, nie licząc kilku kręcących się przy schronisku na Hali Ornak. Pojawienie się innych ludzi na szlaku nastąpiło jednocześnie z nagłym pogorszeniem pogody. Dotarłszy na szczyt Ciemniaka, dostrzegłem liczne przelewające się od Słowacji chmury, stopniowo przykrywające grań Tatr Zachodnich.


Na Tatry Wysokie już została spuszczona żelazna zasłona chmur.


W takiej sytuacji nie było innego wyjścia, jak udać się jak najszybciej na majestatyczną Krzesanicę.


Podczas wędrówki na nią nieco odsłonił się Suchy Wierch Tomanowy z stromymi ścianami Głazistej Turni opadającymi poniżej.


A na Podhalu wciąż piękna pogoda...


To z kolei Ciemniak widziany z podejścia z Mułowej Przełęczy na Krzesanicę:


Po zdobyciu Krzesanicy - gdzie akurat tymczasowo wszedłem w chmurę i nic nie było widać - czekał mnie kolejny z Czerwonych Wierchów: Małołączniak (2096 m n.p.m.).


A za Małołączniakiem widniały szczyt Tatr Wysokich, które zaczęły się odsłaniać...


... aż raptem ukazały się nader wyraźnie.


Pode mną Giewont - chyba jeszcze bez słynnej kolejki turystów na szczyt, raczej zbyt wcześnie rano na nią ;)


Przy nadal niepewnej aurze postanowiłem schodzić z Małołączniaka tą samą trasą, którą go zdobywałem 12 października 2014 roku, a więc niebieskim szlakiem przez Kobylarzowy Żleb. Rozpocząłem zejście Czerwonym Grzbietem, mając po lewej stronie widok na wcześniej pokonane podejście z Chudej Przełączki oraz wiele innych szczytów Tatr Zachodnich w tle.


Chyba z tego zdjęcia - prezentującego panoramę Ciemniaka i Krzesanicy - widać, czemu grzbiet którym schodziłem nazywa się Czerwonym :)


Pamiętam, jak podczas podejścia tym szlakiem jesienią 2014 roku przykre wrażenie zrobiła na mnie ogromna erozja spowodowana przez turystów. Jak widać, władze parku narodowego poczyniły kroki aby zapobiec dalszej erozji.


Po prawej stronie jest z tego szlaku cudowna panorama Giewontu:



Aż wreszcie nastąpił ten moment, kiedy szlak niebieski skręca w lewo, opuszcza Czerwony Grzbiet, pozostawia za sobą Giewont i rozpoczyna zejście w stronę Kobylarzowego Żlebu. To ja w tym miejscu :)


Jak tu zielono!


Dochodzi 11, a zamiast zapowiadanej na tą porę burzy pogoda znów się poprawia. Żyć nie umierać!


Jakoś dzisiaj mam wyjątkową ochotę na zdjęcia typu selfie. Chyba z radości, że wyprawa jest tak udana :)


Będąc w tak kozackim nastroju nie miałem żadnego problemu z zejściem po łańcuchach w Kobylarzowym Żlebie, których wcześniej nieco się obawiałem jako że to był mój pierwszy raz schodzenia po łańcuchach; wcześniej po nich tylko wchodziłem (do Smoczej Jamy, Kobylarzowym Żlebem do góry, na Szpiglasową Przełęcz i do Jaskini Mylnej) a i tak przy tym trochę się bałem. Tym razem żadne łańcuchy nie były mi straszne, a po pokonaniu ich mogłem ponownie oglądać strome ściany Czerwonych Wierchów, tym razem od dołu.


Paradoksalnie więcej problemów od łańcuchów w Kobylarzowym Żlebie dostarczyły mi śliskie kamienie na leśnym odcinku niebieskiego szlaku prowadzącym na Przysłop Miętusi. W cieniu drzew nadal zalegało sporo wody z opadów z poprzedniego tygodnia, co nieco spowolniło mój marsz. Ten odcinek w ogóle okropnie się dłużył, za to jego zaletą był spokój i ponownie całkowity brak innych turystów. Wydaje mi się, że ten szlak naprawdę należy do jednych z mniej uczęszczanych w Tatrach. Inna sprawa, że pewnie w obliczu burzowych prognoz większość rozsądnych turystów musiała już dawno temu wyjść na trasę, lecz z racji że mało kto wyszedł tak wcześnie jak ja mało kto też tak wcześnie schodził - i stąd natrafiłem na taką lukę w potoku turystów ;) Jak się okazało, bardzo dobrze że nikt już nie podchodził w górę, gdyż tacy nieszczęśnicy weszliby prosto w burzę, która nadeszła wkrótce potem. Tymczasem jednak jeszcze słońce grzało i gdy dowlokłem się na Przysłop Miętusi panowała tam sielankowa atmosfera.


Położyłem się tam na kilka minut na trawie, oglądając panoramę Kominiarskiego Wierchu ponad dywanem fioletowych kwiatów.


I pozostałbym tam znacznie dłużej, gdyby od strony wcześniej zdobytych Czerwonych Wierchów nie nadchodziło takie coś...


Rozpocząłem więc zejście w stronę Zakopanego, wybierając odcinek niebieskiego szlaku którym do tej pory jeszcze nie szedłem - do Doliny Małej Łąki. Schodząc przez las już słyszałem pierwsze pomruki burzy. Dotarłem szybko do Doliny Małej Łąki i kierowałem się nią w dół, wzdłuż donośnie szumiącego Małołąckiego Potoku. Zdziwiło mnie początkowo, czemu akurat na tym odcinku natrafiłem na wielu turystów idących pod górę pomimo zbliżającej się burzy. Dopiero później uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie nie zdawali sobie z niej sprawy, gdyż potok szumiał na tyle głośno że całkowicie zagłuszał grzmoty, a wysokie drzewa w dolinie zasłaniały nadchodzącą chmurę. Mam nadzieję że owi nieświadomi niebezpieczeństwa turyści nie wpakowali się w kłopoty...

Myślę jednak że tak się nie stało, gdyż w samych okolicach Zakopanego burza była bardzo słaba, nie wiem jak w wyższych częściach Tatr ale mam nadzieję że było podobnie. Skręciłem w Drogę pod Reglami i szedłem nią w kierunku Zakopanego, a tymczasem tylko lekko popadało i pogrzmiewało, podczas gdy na północ, nad pasmem Gubałówki - które widać z tego szlaku znakomicie - wciąż świeciło słońce.


Szedłem tym odcinkiem Drogi pod Reglami z pewnym wzruszeniem, gdyż to nim właśnie przebiegała większość mojej absolutnie pierwszej wyprawy w Tatry, 19 lipca 2010 roku. Minąłem wyloty Doliny za Bramką oraz Doliny ku Dziurze, które odwiedziłem tamtego dnia. Niby trasa bardzo skromna i mało ciekawa widokowo, a jednak o szczególnym znaczeniu dla mnie ze względów historycznych :)

Dopiero po minięciu Doliny Strążyskiej na chwilę nieco mocniej się rozpadało nad wypasanymi na halach pod Gubałówką owcami.


Gdy dotarłem do Zakopanego deszcz już ustał, za to rozhulał się dość silny wiatr. Górale w pośpiechu zabezpieczali swoje stragany. Tylko koń stojący pod słynną Wielką Krokwią zdawał się tym wszystkim w ogóle nie przejmować.


Ponieważ burza już przechodziła, postanowiłem uwieńczyć wspaniałą wyprawę "zaliczeniem" ostatniego odcinka Drogi pod Reglami w stronę Kuźnic. W porównaniu z tętniącej życiem drogi łączącej doliny regli Tatr, ten odcinek sprawia wrażenie całkowicie zapomnianego przez turystów. Od ulicy Czecha skręca się w prawo na Bogówkę, mijając ośrodki wypoczynkowe, a następnie w lewo i leśną ścieżką do ulicy Przewodników Tatrzańskich, czyli głównej szosy do Kuźnic. Ścieżka przez las była zapuszczona, zabłocona i całkowicie pusta.


W ten sposób dotarłem do ulicy Przewodników Tatrzańskich i aby dopełnić trasę, pomimo znacznego już zmęczenia postanowiłem nieco masochistycznie przedłużyć wycieczkę odcinkiem niebieskiego szlaku wzdłuż drogi do Kuźnic. Mijałem licznych turystów schodzących w dół, którzy najwyraźniej woleli zejść całą trasę z gór do Zakopanego pieszo zamiast busem - i bardzo dobrze! Na tej drodze uwagę zwracają dwa pomniki upamiętniające bohaterów wojennych.



O 16:15, a więc ponad 11 godzin od rozpoczęcia wycieczki o świcie w pustej Dolinie Kościeliskiej, dotarłem do Kuźnic. Koniec! Pomimo ogromnej chęci spędzania czasu na tatrzańskich szlakach - potęgowanej przez świadomość bycia tam tylko na ten jeden dzień - nie byłem w stanie iść dalej. Wsiadłem w busa i zjechałem do Zakopanego, gdzie musiałem należycie odpocząć: najpierw biorąc przyjemny ciepły prysznic, potem drzemkę, następnie relaksując się w zakopiańskim Aquaparku, a na koniec delektując się pyszną regionalną kuchnią w jednej z najbardziej klimatycznych karczm do jakiej kiedykolwiek trafiłem - Chacie Zbójnickiej. Wspaniałe zwieńczenie jednego z najlepszych spędzonych przeze mnie w Tatrach dni i udanego powrotu w te góry po bardzo długiej nieobecności. Nazajutrz miałem pojechać do Gdańska, zahaczając jeszcze pokrótce o Beskidy. Ale w planach na koniec sierpnia, przed powrotem do Hiszpanii, mam kolejną wizytę w Tatry, tym razem trzydniową - we wrześniu więc powinny się tu pojawić trzy nowe relacje :)