czwartek, 30 stycznia 2020

23.01 Dolina Tomanowa

Trasa: Kościelisko - Pitoniówka - Rysulówka - Kiry - Dolina Kościeliska - Dolina Tomanowa - Żleb Pod Banie - Dolina Kościeliska - Kiry - Groń - Nędzówka

Choć nie jestem już mieszkańcem Podbeskidzia, zadecydowałem że w 2020 roku nadal prowadzę bloga :) Na pewno od czasu do czasu będę robił wypady z stolicy w polskie góry, ponieważ za bardzo je pokochałem, abym mógł się z nimi całkowicie rozstać. No i przecież wcale to nie jest takie trudne :) Ubiegły czwartek jest doskonałym przykładem tego. Mam tylko jeden dzień wolny - czy to wystarczy? Ależ oczywiście! W środę po pracy wsiadam w pociąg nocny do Zakopanego, w stolicy Tatr stawiam się o 8 rano, spędzam tam cały dzień, o 20:20 wsiadam w pociąg powrotny i nazajutrz rano jestem znów w Warszawie. Dziecinnie proste! A ileż radości doznałem podczas takiego jednego dnia w górach. W poprzednich dniach czułem się zmęczony psychicznie i ta wycieczka była właśnie tym odświeżeniem, którego potrzebowałem.

Zawsze podczas wycieczki w góry staram się zaliczać jakiś "nowy" dla mnie odcinek. Tym razem były dwa takie odcinki: na samym początku i na samym końcu, gdy robiłem pozaszlakowe improwizacje w okolicach Kościeliska. A więc zaczęło się tak: wysiadłem z busa tuż przed 9 rano na przystanku koło ośrodku zdrowia w Kościelisku i udałem się w kierunku północnym, do osady Pitoniówka. Większość trasy prowadziła asfaltową drogą, był tylko krótki odcinek ścieżką przez pole. Przez Pitoniówkę dotarłem do znanego mi zielonego szlaku Gubałówka-Kiry, którym zszedłem do Doliny Kościeliskiej. Bardzo lubię chodzić ścieżkami i dróżkami po Kościelisku i jego okolicach. Nie przeszkadza mi duża liczba zabudowań, ponieważ wiele z nich to domostwa wybudowane w tradycyjnym podhalańskim stylu, które naprawdę mają swój klimat. A idąc tamtędy praktycznie co chwila natrafia się na kapitalne panoramy Tatr.


I panoramy pasma Gubałówki też ;)


Przykład jednego z wspomnianych wyżej tradycyjnych domów, z urokliwą rzeźbą na zewnątrz.


W poprzednich dniach czytałem wiele o śliskich warunkach w Tatrach i miałem z tego powodu obawy, czy uda mi się pokonać zaplanowaną trasę i czy ubrane na butach raczki wystarczą w razie "ślizgawki" na szlakach. Jeszcze większy niepokój poczułem, kiedy jedną z pierwszych rzeczy którą zobaczyłem po wejściu do Doliny Kościeliskiej było to:


Na szczęście śnieg, którego trochę sypnęło poprzedniej nocy, zrobił swoje. Leżał na całej długości drogi przez Dolinę Kościeliską, nie był jeszcze zbyt mocno ubity, i sprawiał że szło się przyjemnie i bezpiecznie. Nie było ani jednego miejsca, w którym musiałbym zwolnić w obawie przed poślizgnięciem się (a jestem naprawdę przewrażliwiony na punkcie lodu na szlakach). W czasie 1h15, a więc niewiele wolniej niż w letnich warunkach (wtedy przejście Doliny Kościeliskiej zajmuje mi średnio godzinę), dotarłem do schroniska na Hali Ornak, gdzie zjadłem przepyszną szarlotkę z śmietaną i jagodami :) A potem rozpoczęła się prawdziwa przygoda: Dolina Tomanowa.

W Dolinie Kościeliskiej praktycznie zawsze turystów jest sporo i nie inaczej było tego dnia. Część z nich kończy trasę w schronisku, część idzie jeszcze kawałek dalej nad Smreczyński Staw. "Hardkorowi" zimowi wędrowcy wybierają kierunek na Iwaniacką Przełęcz i Ornak. Ale ostatnia z możliwych dalszych tras, czyli zielony szlak przez Dolinę Tomanową, jest zimą praktycznie nieużywana. Główny powód jest taki, że jest to swoista "ślepa uliczka": od 1 grudnia do 15 maja odcinek szlaku od Wyżniej Tomanowej Polany do Chudej Przełęczki jest zamknięty ze względu na zagrożenie lawinowe, przez co jedyna opcja wycieczki to przejście przez całą dolinę i tą samą drogą z powrotem. Myślę też, że wielu osobom błędnie się zdaje, że szlak jest zamknięty na całej długości, już od Hali Ornak. Sporo śledzę blogów i mediów społecznościowych poświęconych Tatrom, i ani razu nie przeczytałem relacji z zimowego przejścia Doliną Tomanową. To też świadczy o tym, jaki to jest zapomniany kierunek zimą.

Dlatego wycieczka w głąb Doliny Tomanowej była prawdziwą przygodą. Wystarczyło kilka minut wędrówki zielonym szlakiem, aby nie było śladu po licznych turystach z Doliny Kościeliskiej. Dookoła jedynie dziki las i absolutna, przejmująca cisza. Dosłownie żadnego dźwięku. Niesamowite uczucie! Szlak był bardzo słabo przetarty: tylko jakieś stare, częściowo zasypane ślady po butach oraz równie stare, bardzo niewyraźne ślady nart skiturowych. Chyba byłem jedyną osobą, która tego dnia szła Doliną Tomanową. I o to chodziło! Od Niżniej Tomanowej Polany zaczęły się śliczne panoramy, które miałem w wyłączności dla siebie.







W szlaku przez Dolinę Tomanową podoba mi się to, że zdobywa się sporo wysokości w prawie niezauważalny sposób. Gdy dotarłem do najdalszego możliwego punktu, za którym szlak jest oficjalnie zamknięty, byłem na wysokości prawie 1500 n.p.m. Jak na zimową wyprawę w Tatrach to dla mnie naprawdę sporo. Do samego końca "dozwolonego" szlaku dochodziły już tylko ślady skiturowca. Tak więc byłem prawdopodobnie pierwszym tej zimy pieszym wędrowcem, który przecierał końcówkę tego szlaku. Nie było łatwo: śnieg był miękki i co chwila się w nim zapadałem. Znak z zakazem dalszego przejścia był punktem, w którym zrobiłem zwrot w tył. Szkoda, że kilkanaście lat temu został zamknięty szlak prowadzący stamtąd na wprost, na Tomanową Przełęcz. Droga w tamtym kierunku wyglądała szczególnie kusząco i atrakcyjnie. I, jak zauważyłem, niektórych wciąż kusi: ślady skiturowca prowadziły dalej "zakazaną" trasą, w stronę Głazistej Turni i granicy...


Wracając doliną od czasu do czasu zatrzymywałem się, aby przysłuchać się... ciszy. W dzisiejszym świecie to jest taka rzadkość, aby znaleźć się w miejscu, w którym naprawdę nie słychać absolutnie niczego. A tak właśnie było na tym szlaku. Jednym słowem - kto chce uciec od tłumów tatrzańskich turystów i znaleźć się w takim stanie całkowitej samotności, bardzo polecam takim osobom odwiedzenie Doliny Tomanowej zimą!

Znalazłem się z powrotem na Hali Ornak wkrótce po 14:00. Widoki tak samo piękne jak w Dolinie Tomanowej, ale świat zupełnie inny: gwar, śmiechy, dzieci zjeżdżające na sankach i jabłuszkach... 


Zanim wróciłem do Kir, postanowiłem jeszcze na chwilę skoczyć na żółty szlak, prowadzący w kierunku Iwaniackiej Przełęczy. Jest to szlak, wobec którego żywię sentyment: prowadziła nim moja pierwsza prawdziwa wyprawa w Tatry w lipcu 2010 (relację napisałem tu na blogu w lipcu 2015), oraz pierwsza z moich regularnych tatrzańskich wycieczek (7 czerwca 2014). Na tym szlaku, można powiedzieć, wszystko się zaczęło. Lubię go, mimo że może dać w kość (podejście na Iwaniacką Przełęcz jest strome i męczące). Tym razem nie miałem czasu ani ochoty pokonywać tego podejścia, ale przeszedłem pierwszą część szlaku za Halą Ornak, aż do miejsca w którym zaczyna się "stromizna", nad Iwanowskim Potokiem pod Żlebem pod Banie. Nie zapamiętałem tego odcinka jako szczególnie widokowego - ale to chyba świadczy o tym, że pamięć na starość mi szwankuje ;) Bo prześwitów pomiędzy drzewami jest sporo i naprawdę jest na co z nich popatrzeć.






Na żółtym szlaku, podobnie jak w Dolinie Tomanowej, było cicho i pusto, choć liczne ślady butów świadczyły o tym, że jednak jest popularny. Pustki akurat wtedy na pewno brały się stąd, że krótki dzień już się kończył i słońce chyliło się ku zachodowi... Musiałem wracać, żeby zdążyć przed zmrokiem. Zszedłem z powrotem do Hali Ornak i w dół Doliny Kościeliskiej, która po całym dniu była nieco bardziej "wyślizgana" przez turystów, ale z raczkami na butach i tak nie było czego się obawiać. Znalazłem się z powrotem z Kirach o 16:15, gdy było jeszcze w miarę jasno, więc postanowiłem jeszcze trochę przedłużyć moją wycieczkę... Zanim opowiem Wam jaki miałem pomysł, oto zdjęcie kończącego się dnia przy wylocie Doliny Kościeliskiej:


Tak jak rano przyszedłem do Kir zielonym szlakiem z Kościeliska, tak wieczorem ruszyłem z powrotem tamtędy, z zamiarem odbicia na prawo w Groniu ścieżką pozaszlakową do Hotarza, by tam ostatecznie zakończyć trasę. Nie był to mimo wszystko najfortunniejszy pomysł, ponieważ za Groniem ścieżka okazała się kompletnie nieprzetarta. Jedyne ślady prowadzące tamtędy należały do skiturowca, i zamiast na wschód do Hotarza prowadziły na południe do Nędzówki. Trudno, musiałem pójść za śladami - i w ten sposób gdy zapadł zmrok znalazłem się nie na ulicy Nędzy Kubińca w Hotarzu, tylko przy Urzędzie Gminy Kościelisko. No nic, najważniejsze że trafiłem tam, nim zrobiło się całkiem ciemno :) Mam nauczkę na przyszłość, że chyba jednak lepiej nie eksperymentować z trasami poza szlakami turystycznymi, gdy lada moment ma zrobić się ciemno.

Trasa może nie była aż tak długa ani ambitna, ale jednak odzwyczaiłem się w ostatnich miesiącach od chodzenia po górach i moja kondycja poszła znacznie w dół - po powrocie do Zakopanego czułem więc spore zmęczenie. Wieczór spędziłem robiąc to, co w Zakopanem najbardziej lubię, czyli na relaksie i smacznym regionalnym jedzeniu w karczmie na Krupówkach przy akompaniamencie tradycyjnej góralskiej muzyki na żywo :) Do pełni szczęścia jeszcze tylko brakowało mi wizyty na basenach termalnych, ale na to już nie starczyło mi czasu. Z coraz bardziej obolałymi nogami doczłapałem się na zakopiański dworzec, a w pociągu po prostu padłem i spałem jak suseł aż do Warszawy :) Ale za to z jaką energią i jaki odświeżony wróciłem nazajutrz do codziennych obowiązków! Z tej jednodniowej wycieczki w góry odniosłem same korzyści i myślę, że postaram się częściej robić takie wypady w przyszłości. Kolejny być może już jutro - przy okazji wizyty w Bielsku-Białej w celu załatwienia pewnych formalności, jeśli tylko starczy mi czasu to postaram się również choćby symbolicznie pójść w Beskidy :)