środa, 28 lutego 2018

25.02 Hala Jaworzyna i Skrzyczne

Trasa: Szczyrk Remiza - Hondraski - Hala Jaworzyna - Skrzyczne

Moja niedzielna wycieczka w Beskidy była absolutnie najzimniejszą wędrówką, jaką kiedykolwiek odbyłem w górach. Obecnie panuje fala potężnych mrozów i temperatura spada do -10 stopni za dnia i -20 w nocy. Oczywiście w górach jest jeszcze zimniej. W niedzielę byłem na szczycie Skrzycznego w najcieplejszym momencie dnia, po południu, a i tak panowała tam temperatura -15 stopni! Jeszcze nigdy nie byłem w górach w takich warunkach. Ale było przecudownie :)

Moje początkowe plany na niedzielę były bardzo ambitne: wyjazd w Tatry i wejście na zamarznięte Morskie Oko. Sobotnia rzeczywistość trochę zweryfikowała: tego dnia było tak lodowato, tak intensywnie sypało i w ogóle było tak paskudnie, że zrezygnowałem z zamiaru wyjazdu w Tatry, a nawet z zamiaru wyjścia w góry gdziekolwiek. Jednak gdy w niedzielę wstałem i zobaczyłem za oknem cudowne błękitne niebo, po raz pierwszy od bardzo dawna, zacząłem się rozmyślać... A potem przypomniałem sobie o dwóch koleżankach, które parę dni wcześniej wyraziły chęć niedzielnego spaceru w górach. Skontaktowałem się z nimi i natychmiast otrzymałem bardzo entuzjastyczną reakcję na propozycję wyjścia w góry. Mieliśmy jeszcze przed południem trochę spraw do załatwienia, ale już wkrótce po 12 siedzieliśmy w PKS-ie do Szczyrku. Plan był prosty: wchodzimy niebieskim szlakiem z Szczyrku na Halę Jaworzyna (którym, o dziwo, nigdy dotąd nie szedłem) a potem... spontan ;)

Na stokach Skrzycznego w sezonie zimowym roi się od narciarzy i snowboardzistów, jednak niebieski szlak powiódł nas tego popołudnia w tereny dużo spokojniejsze, gdzie można było się oderwać od tego zgiełku. Najpierw kawałeczek ulicą Uzdrowiskową, a potem dość stromą ścieżką w prawo i do góry. Na odbiciu od Uzdrowiskowej moja koleżanka Julie założyła sobie narty i tzw. "foki": zamierzała przejść trasę na skiturach. Pierwszy raz szedłem w góry w towarzystwie skiturowca (bądź skiturowczyni, jeśli takie słowo istnieje ;) ). Julie zachwalała lekkość podejścia z takim sprzętem i rzeczywiście szło się jej dużo szybciej niż mnie i drugiej koleżance, Eli. Praktycznie całą trasę musieliśmy się wysilać aby za nią nadążyć. Pomyślałem sobie, że może warto bym rozważył taką formę aktywnego wypoczynku w górach? Tylko że ja się strasznie tych zjazdów boję...

Po kilkunastu minutach przecięliśmy trasę narciarską, na której ruch był jednak znikomy. Tu pojawiły się pierwsze tego dnia ciekawsze widoki, na Beskid Węgierski.


Po krótkim odcinku leśnym wyszliśmy na polanę z rozległą panoramą pasma Klimczoka oraz ponownie Beskidu Węgierskiego.



Potem znów kawałeczek lasem, a następnie przejście pod zmodernizowaną kolejką krzesełkową. Niestety tu Ela zaliczyła wywrotkę, ponieważ jak się okazało cały stok pod kolejką był pokryty lodem, kompletnie niewidocznym pod cienką warstwą śniegu. Na szczęście nic się złego nie stało i w nadal świetnych humorach ruszyliśmy dalej.



Przerwa na herbatkę - bezcenna przy takim mrozie :)


Szlak zatacza łuk przez polanę Hondraski, a następnie ponownie przecina wyciąg krzesełkowy.


Po zaledwie godzinie z hakiem, a więc w naprawdę dobrym tempie zważywszy na zimowe warunki, dotarliśmy na Halę Jaworzyna i otrzymaliśmy kolejną dawkę rozległych widoków.


Ponieważ czas przejścia mieliśmy bardzo dobry, a sił jeszcze sporo, postanowiliśmy iść dalej na sam szczyt Skrzycznego. Po co już schodzić i kończyć tą wspaniałą zimową wycieczkę, kiedy można pójść na całość? Co prawda ze względu na późną porę nie starczyłoby nam czasu na zejście z Skrzycznego, lecz przecież mieliśmy do dyspozycji kolejkę krzesełkową, która wykonywała zjazdy aż do 16:00. Bez dalszej zwłoki więc udaliśmy się na kolejny etap wędrówki niebieskim szlakiem. Odcinek za Halą Jaworzyna był trochę mniej spokojny i przyjemny, ponieważ kilkakrotnie przecinaliśmy trasy narciarskie na których ruch był naprawdę spory. Musieliśmy szalenie uważać, aby nie wpakować się na żadnego pędzącego amatora sportów zimowych. Rekompensatą za te niedogodności były kolejne piękne widoki na Klimczok z tychże stoków narciarskich.



Ostatnie pół godziny wędrówki na Skrzyczne miało jednak zupełnie inny charakter: szliśmy wąską ścieżką trawersując wschodnie stoki góry, w całkowitym odizolowaniu i wyciszeniu, z dala od hałasów tras narciarskich, wśród dziewiczego, wyglądającego nieziemsko pięknie z zamrożonymi drzewami lasu.


Dla Julie ten odcinek był może troszeczkę bardziej uciążliwy, ponieważ po tak wąskiej ścieżce niełatwo się szło na skiturach, jednak ogólnie preferowaliśmy takie warunki od wędrówki po stokach narciarskich. A widokowo było ciekawie, ponieważ panoramy oferowane przez ten szlak były w zupełnie innym kierunku, na rozpostartą daleko pod nami Kotlinę Żywiecką.



Tempo utrzymywaliśmy cały czas znakomite i już o 15:10, a więc po zaledwie dwóch godzinach, zameldowaliśmy się na szczycie Skrzycznego. Naprawdę nie spodziewałem, że zajdziemy tego dnia aż tak wysoko i to w czasie będącym nawet odrobinkę krótszym od przewidzianego przez mapę w warunkach letnich! Niestety akurat wtedy niebo się zachmurzyło, więc nie dane nam było oglądać panoram z szczytu. Jednak przy tak niskiej temperaturze, która na tej wysokości szczególnie dawała nam w kość, nie myśleliśmy tyle o widokach, co o perspektywie ciepłego schroniska i grzańca ;) Zajęliśmy miejsce w przytulnej, klimatycznej schroniskowej jadłodajni, zamówiliśmy obowiązkowy grzaniec i coś do jedzenia, i... nim się obejrzeliśmy już była pora się zbierać, żeby zdążyć zjechać kolejką do Szczyrku przed jej zamknięciem.

Wspominałem ostatnio w kilku wpisach, że nienawidzę kolejek krzesełkowych. Po kilku latach "odpoczynku" od nich, niedawny wjazd taką kolejką z Hali Goryczkowej na Kasprowy Wierch odnowił moją traumę wobec nich. Jednak tym razem moje doświadczenie z kolejką krzesełkową było o wiele lepsze. Po pierwsze miałem dwie dzielne towarzyszki, które udzieliły mi duchowego wsparcia; po drugie kolejka została zmodernizowana, dzięki czemu jechało się nią o niebo bardziej komfortowo niż poprzednio (jazda "starą" wersją tej kolejki 19.10.2013 i 22.06.2014 była o wiele mniej przyjemna); po trzecie "nowa" wersja kolejki została wyposażona w dodatkową żółtą klapę, której ściągnięcie daje poczucie dużo większego bezpieczeństwa; po czwarte kolejka już nie "pędzi" tak bardzo na stacjach początkowych i końcowych, tylko zwalnia na nich, dzięki czemu można wsiąść i wysiąść bez żadnych trudności; a po piąte po mocnym grzańcu byłem dużo bardziej optymistycznie nastawiony wobec czekającego mnie wyzwania ;) Tak więc nawet miałem pewną przyjemność z zjazdu nie tylko jednym, a aż dwoma wyciągami krzesełkowymi (z Skrzycznego na Halę Jaworzyna oraz kolejnym z Hali Jaworzyna do Szczyrku). Jazda była tak komfortowa fizycznie i psychicznie, że myślę iż jeszcze nieraz w przyszłości przejadę się tą kolejką. (Wyciągów krzesełkowych "starego typu" oczywiście nadal będę unikać jak ognia.)

Wszystko tego dnia układało się tak idealnie, że zaraz po naszym przybyciu na przystanek przy dolnej stacji kolejki nadjechał PKS do Bielska-Białej. Wróciliśmy bardzo zadowoleni, że mimo "ekstremalnej" temperatury nie daliśmy się zniechęcić do tej wyprawy w góry i że spędziliśmy to niedzielne popołudnie aktywnie. Raczej już taka sytuacja tej zimy się nie powtórzy (nadchodzący weekend zapowiada się lekko na plusie, a później powinno być już tylko z górki do wiosny), więc tym bardziej się cieszę, że skorzystałem z okazji aby poczuć takie prawdziwie "syberyjskie" klimaty w naszych Beskidach :)

piątek, 16 lutego 2018

12.02 Czupel

Trasa: Osiedle Lipnickie - Czupel - Straconka

Po niedzielnej wyrypie, ostatnie przedpołudnie ferii zimowych wykorzystałem na kolejne wyjście w góry, lecz tym razem symboliczne. Ale zaraz, pomyślicie, jak to symboliczne? Przecież byłeś na Czuplu, najwyższym szczycie Beskidu Małego? Otóż wcale nie! :P Byłem na jednym z wielu szczytów o tej nazwie w Beskidach, ale bynajmniej nie tym najwyższym, Tym razem byłem na Czuplu tuż koło Bielska-Białej, też co prawda w Beskidzie Małym, ale w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, o wysokości 654 m n.p.m. Idealna górka żeby się na godzinkę rozruszać i przewietrzyć przed pracą :)

Może nawet i bym zaplanował odrobinę ambitniejszą trasę na to poniedziałkowe przedpołudnie, gdybym wiedział że w tym trzecim kolejnym dniu w górach pogoda będzie akurat najlepsza, ładniejsza od sobotniej i niedzielnej. To znaczy, specjalnie ładna nie była, wciąż na niebie dominowało pełne zachmurzenie, ale przynajmniej chmury były wyżej niż w poprzednich dniach i dzięki temu widoczność była nieporównywalnie lepsza. A miało przecież być według prognoz dokładnie na odwrót... Cóż, nie mam o to wielkich żalów bo trasa, choć krótka, była i tak bardzo fajna, a przynajmniej dzięki lepszej niż przewidywano widoczności mogłem bardziej się nacieszyć panoramami z niej.

Rozpocząłem na pograniczu Osiedla Lipnickiego i Straconki, na przystanku linii nr 35 (totalnie zagmatwanej i z trasą ciężką do ogarnięcia - nie polecam jej) blisko skrzyżowania ulic: Brzóski i Waszkowskiego. Stąd dojście na Czupel jest naprawdę proste. Skręca się na ślepą uliczkę, będącej formalnie częścią ul. Brzóski, która w kilka minut doprowadza, wspinając się dość stromo, do skraju lasu. Odwracając się, można ujrzeć przed sobą widok na całe miasto poniżej.



Potem wszedłem do lasu słabo przetartą, ale jednak widoczną ścieżką, która po kolejnych kilku minutach doprowadziła mnie do drogi gruntowej, prawdopodobnie wykorzystywanej przez leśników do zwozu drewna. Tą drogą poszedłem na prawo i, stopniowo nabierając wysokości, kierowałem się w stronę Czupla, przy okazji oglądając po lewej stronie widok na kolejny szczyt w paśmie Beskidu Małego - Gaiki.


Idąc wyżej miałem widok na obszary równinne na północ od Bielska-Białej:


Po zaledwie 45 minutach dotarłem na Czupel, przez szczyt którego przebiega czerwony szlak, należący do Małego Szlaku Beskidzkiego. Skierowałem się w prawo i w dół do Straconki, w tym samym kierunku  co podczas dwóch jesiennych wypraw tą trasą dobrych kilka lat temu (04.10.2013 i 07.10.2014). Podczas tamtych dwóch wypraw na drzewach królowały jesienne barwy i świeciło słońce, podczas gdy tym razem było pochmurno a trzeba były odarte z liści. Jednak jedna rzecz przynajmniej wyszła dzięki takim warunkom na plus: przy ogołoconych z liści drzewach było dużo lepiej widać okoliczne góry, które poprzednio prawie w ogóle nie było widać przy gęstości zalesienia obszaru, którym przebiegał szlak. Do najbardziej widocznych z tego odcinka szlaku należała Łysa Góra.


Na sam koniec przed Straconką zboczyłem odrobinkę z szlaku i zamiast wraz z szlakiem skręcić na prawo na ostatnie zejście do tej urokliwej dzielnicy Bielska-Białej, poszedłem na wprost nieoznakowaną ścieżką, która wkrótce doprowadziła mnie do ulicy Kamiennej. Stamtąd był naprawdę tylko rzut beretem wzdłuż ulicy Górskiej do centrum Straconki, skąd mogłem złapać autobus nr 11 do domu. I to w zasadzie tyle o tej zimowej trasie - króciutkiej, lecz jakże łatwej do pokonania bez tracenia czasu na dłuższe dojazdy. Życzyłbym sobie w dni powszednie przed pracą więcej takich krótkich lecz "odświeżających" wypraw :) 

11.02 Na mszę św. na Hali Miziowej

Trasa: Korbielów - Hala Miziowa - Hala Górowa - Uszczawne Wyżne - Sopotnia Wielka - Krzyżowa

Moja niedzielna wyprawa w góry była niezwykła pod wieloma względami. Po pierwsze udałem się w nie w celu spotkania z moją mamą chrzestną Madzią i jej rodziną, w tym z jej ojcem, moim przyszywanym "wujkiem" Mietkiem, oraz wieloma ich znajomymi. Wybrali się na Halę Miziową na tygodniowy urlop w trakcie ferii zimowych bardzo dużą grupą i wynajęli co najmniej jedną trzecią schroniska :) Dotychczasowe moje spotkania z nimi miały miejsce w Gdańsku, skąd pochodzą, oraz w Krakowie, gdzie obecnie mieszkają, więc spotkanie z nimi w górach zapowiadało się wyjątkowo. A do tego planowaliśmy wziąć udział w niezwykłej mszy świętej w schronisku na Hali Miziowej. Jest to chyba jedyne schronisko w Beskidach, jeśli nie w wszystkich polskich górach, które sprawuje mszę przez cały rok, w każdą niedzielę w samo południe. Dodatkowego smaczku całej wyprawie dodawał fakt, że wybierałem się po raz pierwszy od września 2014 roku w rejon Pilska, który wprost uwielbiam, a za którym się bardzo stęskniłem - i do tego po raz pierwszy w warunkach zimowych. A oprócz tego na niedzielę prognozy przewidywały piękne "okno pogodowe" (to był akurat jedyny aspekt wyprawy, który nie wypalił) - jak więc widać, wyprawa zapowiadała się arcyciekawie :)

Jeszcze kilka tygodni temu mój tata planował przyjechać w tym terminie do Bielska-Białej i wybrać się razem ze mną na tą wyprawę, gdyż wujek Mietek jest jego dobrym przyjacielem. Niestety choroba uniemożliwiła mu wizytę. Do poprzedniego wieczora również zapowiadało się, że kilku moich znajomych się ze mną wybierze, lecz w ostatniej chwili i oni zrezygnowali. Tak więc pojechałem samodzielnie do Korbielowa i o 9:30 wysiadłem z busa na przystanku Korbielów PTTK, skąd miałem wejść na Halę Miziową żółtym szlakiem: według zapewnień mojego kolegi, jest to najłatwiejsze dojście pod Pilsko w okresie zimowym i zarazem najbezpieczniejsze, w większości omijając trasy narciarskie.

Ruszając na szlak ulicą Zbójnicką, jak zwykle moją uwagę zwrócił duży pluszowy misiek przy mijanej przeze mnie leśniczówce. Odsyłam do relacji z 12.10.2013 i 07.09.2014 do porównania, jak bardzo przez te lata jego stan się pogorszył :(


Asfaltowy odcinek jest niedługi, wkrótce żółty szlak odbija w lewo i wkracza w dziką beskidzką puszczę. To właśnie za tą dzikość uwielbiam rejony Pilska. Atmosfera tajemniczości przejmuje tam jak mało gdzie w Beskidach. Naprawdę nietrudno wyobrazić sobie rysie, wilki czy niedźwiedzie kroczące po tych leśnych ostępach... A teraz, idąc w zimowych warunkach, taką atmosferę poczułem jeszcze bardziej. Swoistego mistycyzmu dodawała mu pogoda: dryfujące nad górami płaty mgły z przebijającymi się przez nie promieniami słonecznymi... Spektakl natury był przepiękny.




Szlak był bardzo dobrze przetarty, lecz różnica wysokości pomiędzy Korbielowem a Halą Miziową jest dość znaczna, więc solidnie się zmęczyłem tym podejściem. Trochę ponad dwie trzecie przebiegają wąską leśną ścieżką, natomiast na ostatni odcinek żółty szlak łączy się z zielonym i wchodzą na Halę Miziową równolegle do nartostrady. Tak więc jak dotychczas szedłem w niemal całkowitej ciszy, mijając nielicznych turystów pieszych, tak ostatnia część podejścia była dość tłoczna i głośna, z mijającymi mnie co chwila narciarzami...



...oraz snowboardzistami.


O 11:30, a więc po dwóch godzinach, dotarłem na Halę Miziową. Pilska nie było widać, lecz widoki i tak były cudne!


Przy schronisku kręciło się pełno ludzi. Właśnie się zastanawiałem, jak odnajdę moją mamę chrzestną czy kogoś z jej rodziny, gdy zauważyłem machający do mnie "komitet powitalny" w postaci Madzi i jej córeczki, wujka oraz uroczego pieska :) Chwila była rzeczywiście wiekopomna, więc wkrótce potem uwieczniliśmy ją fotograficznie:


Do mszy św. zostało nam jeszcze trochę czasu, więc udaliśmy się do jednego z wielu pokojów zarezerwowanych przez Madzię i jej wesołą ekipę. Zazdrościłem im pięknego widoku z okna!


O dwunastej zeszliśmy na mszę do sali, która była wypełniona wiernymi. Chętnych do uczestnictwa w takiej niecodziennej Eucharystii naprawdę nie brakowało! Sama msza była pięknym przeżyciem, a po niej moi towarzysze zaprosili sprawującą ją ojca z zakonu Dominikanów w Korbielowie, aby zjadł obiad razem z nami. A potem towarzystwo na ten posiłek powiększyło się jeszcze bardziej, gdyż wchodząc na stołówkę natknąłem się na jednego z moich uczniów z Bielska-Białej, Janusza, i zaprosiłem go aby również dołączył do nas. Widok Janusza na Hali Miziowej zaskoczył mnie, ale w sumie mogłem przewidzieć że się tam pojawi, ponieważ podczas indywidualnych zajęć z nim w każdy wtorek, gdy pytam się go jak spędził weekend, zawsze niezmiennie mi odpowiada że w niedzielę wszedł na Pilsko. Jego absolutnie ukochana góra :) Bardzo fajnie się złożyło, że tym razem jego coniedzielna droga w górach skrzyżowała się z moją.

Czas upłynął nam wszystkim bardzo szybko na miłej rozmowie i pysznym jedzeniu. Za namową wujka Mietka spróbowałem po raz pierwszy w życiu rydzów z śmietaną - nie przepadam za grzybami, ale te były absolutnie fenomenalne! Każdemu czytelnikowi tego wpisu, który będzie w schronisku na Hali Miziowej, zdecydowanie polecam aby ich skosztować! Chyba przy kolejnych wizytach na Hali Miziowej zjedzenie ich stanie się dla mnie rytuałem, tak samo jak wypicie cudownego drinka "Miziowy Zgon" (grzaniec z dużą ilością wiśniówki), o którym wspomniałem już wcześniej na łamach tego bloga ;) Oczywiście i tym razem Miziowy Zgon został obowiązkowo przeze mnie wypity.

W końcu ojciec Dominikanin oraz Janusz pożegnali się z nami i ruszyli w drogę do Korbielowa, a i na mnie przyszedł czas, żeby z ogromnym żalem rozstać się z Madzią i ekipą. Tak miło było z nimi spędzić czas na Hali Miziowej, że najchętniej bym tam został do następnego dnia, albo i jeszcze dłużej! Oni jednak mieli w planach na popołudnie jazdę na nartach, a ja musiałem zejść przed zmrokiem do przystanku autobusowego. Tak więc pożegnałem się z nimi i udałem się w dalszą wędrówkę. Schodzić wzdłuż tras narciarskich nie miałem zamiaru, gdyż nieco się obawiałem szusujących z dużą prędkością narciarzy, więc wybrałem trasę całkowicie pozbawioną takich "niebezpieczeństw": zielonym szlakiem do Sopotni Wielkiej przez Halę Górową. Jest to trasa przepiękna i przy tym bardzo spokojna. Na całym zielonym szlaku nie spotkałem tego popołudnia ani jednej osoby.

Z żalem popatrzyłem ostatni raz na przytulne schronisko na Hali Miziowej...


Posilony po pysznym posiłku i rozgrzany Miziowym Zgonem, zabrałem się za kolejny odcinek trasy z dużą energią. Tym bardziej, ponieważ po miękkim, puszystym śniegu schodziło się naprawdę przyjemnie. Już po dwudziestu minutach byłem na Hali Górowej z jej pięknymi panoramami, po raz pierwszy oglądanymi przeze mnie w zimowej odsłonie.


A po kolejnych dziesięciu minutach - a więc w sumie piętnaście minut przed przewidzianym przez moją mapę czasem przejścia - dotarłem do skrzyżowania z czarnym szlakiem pod górą Uszczawne Wyżne (1145 m n.p.m.).


Zejście z skrzyżowania do Sopotni Wielkiej również poszło mi szybciej, niż według planowanego czasu na mapie (1h zamiast 1h10). Szlak ten jest wyjątkowo dziki i odizolowany, a jak wiadomo takie klimaty lubię najbardziej!



Choć zamiast zapowiadanego słońca dominowały na niebie chmury, widoczność była i tak dużo lepsza, niż podczas mojego poprzedniego przejścia tą trasą (11 września 2014). Dzięki temu miałem okazję zobaczyć, że szlak, choć przeważnie zalesiony, jest bardziej widokowy, niż myślałem. Na trawersie Uszczawnego Wyżnego wycięto nieco drzew, a w ich miejsce posadzono młode. Na tym obszarze dobrze widać pasmo z szczytem Malorka oraz Halą Uszczawne.



Podczas zejścia do Sopotni Wielkiej można też w prześwitach pomiędzy drzewami popatrzeć na pasmo Romanki oraz szczyt Kotarnicy.


O 16:00 dotarłem do szosy w Sopotni Wielkiej i skręciłem nią w prawo, idąc w kierunku słynnego sopotniańskiego wodospadu. Nie zatrzymałem się jednak przy nim, gdyż czas naglił przed zmrokiem oraz odjazdem mojego autobusu z Krzyżowej do Żywca, a oprócz tego zauważyłem że ścieżka prowadząca nad wodospad jest oblodzona i ciężka do przejścia. Postanowiłem więc zachować w pamięci mój obraz tego wodospadu z wizyty przy nim dnia 12.04.2014, a tym razem sobie go odpuściłem.

Poszedłem dalej szosą w kierunku północnym, a następnie skręciłem w prawo na niewielką dróżkę prowadzącą do Krzyżowej. O ile droga przez Sopotnię Wielką była odśnieżona, o tyle na niej leżał śnieg a pod nim lód, więc musiałem iść ostrożnie. Widać było, że porą zimową mało kto tędy jeździ, a podczas 45-minutowej wędrówki do Krzyżowej minął mnie tylko jeden samochód. Pod względem widokowym ta droga jest całkiem ciekawa. Na zejściu do Krzyżowej oferuje rozległą panoramę w kierunku pasma Jałowca oraz Babiej Góry, którą niestety jednak nie mogłem uwiecznić na zdjęciu, gdyż robiło się ciemno i przy zachmurzeniu widoczność była zbyt słaba. Natomiast udało mi się jeszcze załapać na widoki z pierwszej części tej drogi, idąc którą dobrze widać Romankę i Kotarnicę.


Droga przebiega bezpośrednio przy górze o tej samej nazwie, co miejscowość położona pod nią - Krzyżowa.


Zdążyłem do Krzyżowej akurat w sam raz na busa do Żywca o 17:10. Byłem bardzo zmęczony trasą, która była całkiem konkretna i w warunkach zimowych nie zawsze łatwa, jednak moim dominującymi odczuciami były radość i wdzięczność za tak cudownie spędzony dzień. Poza nie do końca satysfakcjonującą pogodą, o tej wyprawie mogę wypowiadać się wyłącznie w superlatywach. Oby takich więcej!

10.02 Stożek Wielki

Trasa: Jablunkov - Stożek Wielki - Łabajów - Wisła Głębce

Po paru dniach przerwy, końcówkę ferii zimowych znów spędziłem bardzo aktywnie pod względem górskim, robiąc "międzynarodową" wycieczkę górską w sobotę, dość długą i ambitną jak na zimowe warunki trasę w niedzielę, a także wychodząc w góry nawet w poniedziałek, czyli w dniu mojego powrotu do pracy. Te trzy dni uważam za niezwykle udane - ale zacznijmy od początku...

W sobotę wstałem dość późno i wybrałem się do Czech dopiero tuż przed południem. Miałem nadzieję, że przetrą się trochę wiszące od kilku dni na niebie niskie chmury, ale nic z tego... Mimo takiej pogody postanowiłem, że w góry idę i tak. Szkoda mi było siedzieć trzeci dzień z rzędu na tyłku w domu ;) Tak więc wybrałem się na dworzec autobusowy w Bielsku-Białej i złapałem autokar firmy Lajkonik, który w ekspresowym tempie zabrał mnie po autostradzie do Cieszyna, a tam wystarczyło przejście na drugą stronę granicy oraz lekko ponad 20-minutowa jazda czeskim pociągiem, by znaleźć się w miasteczku Jablunkov, a więc w punkcie startowym licznych szlaków do granicy z Polską w Beskidzie Śląskim. Już trzeci raz startowałem stamtąd w góry. Wyruszając na trasę ulicami Jablunkova, tak jak przy poprzedniej wizycie w tych okolicach miesiąc temu, moją uwagę zwróciła obecność kapliczek z napisami w języku polskim, jak ta chociażby:


Z lekkim trudem i po kilku minutach błądzenia odnalazłem drogę, która prowadzi na skróty do żółtego szlaku na Stożek Wielki, znacznie przy tym skracając trasę. Wygląda to tak, że idąc główną szosą z stacji w Jablunkovie w kierunku centrum trzeba skręcić w lewo tuż za mostkiem przecinającym niewielki potok. Idąc tą drogą można dojść w góry dużo szybciej, niż podążając za szlakiem - najpierw niebieskim, a potem żółtym - przez dzielnicę Radvanov. W niecałe pół godziny byłem już na szlaku na skraju Jablunkova, gdzie zaczynają się zalesione góry Beskidu Śląskiego. Dotychczasowego odcinka nie ma za bardzo czym tu udokumentować, ponieważ widoczność była absolutnie beznadziejna... Chyba tylko to zdjęcie jest w jakimkolwiek stopniu ciekawe:


Kolejna godzina to wędrówka szeroką, wygodną drogą przez ośnieżony las, czasami wychodząc na polany na których nawet stały nieliczne zabudowania. Większość z nich to jednak raczej były domki letniskowe, aniżeli budynki zamieszkiwane przez cały rok. Dookoła nie było widać żywej duszy. A pod koniec szlaku dotarłem do takiej wzbudzającej zgrozę, typowo komunistycznej "bryły", całkowicie opuszczonej i zaniedbanej:



Budynek wygląda ohydnie, ale w sumie szkoda że został tak zaniedbany. Z dwojga złego już lepiej żeby został wykorzystywany do jakichś produktywnych celów, niż żeby tak niszczał. Mógłby np. stać się czymś na wzór naszego polskiego schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą - podobny rodzaj budynku, niezbyt ładny, lecz dający okazję do wytchnienia i posilenia się turystom zmęczonym zdobywaniem tego popularnego szczytu.

Tuż za tym "szkaradztwem" znajduje się skrzyżowanie z czerwonym szlakiem, biegnącym po stronie czeskiej równolegle do pasma Czantorii, z północy na południe. Idąc na Stożek Wielki należy tu skręcić na lewo. Przez kilka minut żółty i czerwony szlak biegną równolegle do siebie wąską ścieżką przez gęsty las, aż docierają do nieco większej drogi gruntowej, na której żółty szlak odbija na prawo. Odtąd idzie się ciągle pod górę, lecz droga jest dobrze widoczna i całkiem łatwa. A w zimowej szacie, mimo dużego zachmurzenia, prezentowała się uroczo.



Na tym szlaku odrobinkę bardziej uważać trzeba było tylko tuż przed samą granicą, gdy idzie się wąską ścieżką skrajem dość stromego urwiska. Bez śniegu nie byłoby tam w ogóle problemu, zimą stanowiło to troszeczkę większe wyzwanie ale było spokojnie do przejścia. Zaraz potem znalazłem się na granicy polsko-czeskiej, lekko poniżej szczytu Stożka Wielkiego. Przyznam się jednak, że na sam wierzchołek się nie wspiąłem - zwyczajnie nie miałem siły, ani motywacji przy całkowitym braku widoczności, a do tego miałem świeżo w pamięci pokonywanie stromizny na szlaku granicznym przy szczycie miesiąc temu... Odpuściłem sobie więc szczyt i schronisko, od razu kierując się na zielony szlak, który rozpoczyna swoje zejście do Wisły niemal dokładnie w tym samym punkcie, w którym dotarłem żółtym szlakiem na granicę. Był to mój pierwszy raz na tym zielonym szlaku. Patrząc na mapę widziałem, że spora jego część biegnie asfaltem, więc nie spodziewałem się zbyt wiele po nim - a jak się okazało, to właśnie ten szlak był chyba najciekawszą częścią mojej sobotniej wędrówki.

Sam początek tego szlaku to było dość ostre zejście w dół, lecz droga była bardzo szeroka i w puszystym śniegu miałem dużą frajdę z tego schodzenia. Musiałem tylko uważać na szalonych turystów, którzy zjeżdżali tym samym szlakiem na jabłuszkach i sankach ;) Potem nachylenie szlaku nieco bardziej złagodniało i szedłem dalej wygodną drogą, bez żadnych problemów, do Łabajowa. Tuż przed Łabajowem szlak wychodzi na polanę, z której z całą pewnością przy lepszej pogodzie byłyby świetne widoki na okoliczne góry. W sobotę było z niej widać tylko tyle...


O 14:30 stanąłem na asfaltowej drodze w Łabajowie, którą czekała mnie jeszcze niecała godzina wędrówki do stacji kolejowej Wisły Głębce, akurat w sam raz na pociąg o 15:31. Być może w innych okolicznościach przyrody przejście tą drogą byłoby nieco nudne, ale akurat zimą miała ona wyjątkowy klimat. Jak na moje oko w pięknej zimowej scenerii prezentowała się naprawdę ładnie, a dodatkowo na mój pozytywny odbiór tej trasy wpłynęło pewnie to, że wiele zabudowań przy niej to nie nowoczesne domy, tylko atrakcyjniejsze wizualnie domy starego typu, w tym drewniane.




Przy jednym z tych budynków, będącym barem z regionalną kuchnią, nawet gotował się na zewnątrz kociołek z bigosem. Ależ chętnie bym zjadł, gdybym nie musiał zdążyć na pociąg!


Warto wspomnieć, że przy drodze z Łabajowa do Wisły znajduje się jeden całkowicie odmienny od pozostałych budynek: bardzo ładna willa, nosząca nazwę Villa Japonica. Skąd taka nazwa? Ponieważ wystrój jest w całości w stylu japońskim, stanowiąc bardzo oryginalne miejsce do wypoczynku w sercu Beskidów. 


Można tam też obejrzeć bogatą kolekcję rozmaitych figurek japońskich, których kilka zostało wyeksponowanych "na zachętę" na zewnątrz budynku.


Kolejnym ciekawym obiektem na tej drodze jest ogromny wiadukt kolejowy, po którym miałem kilkanaście minut później przejechać pociągiem. Gdy robiłem mu zdjęcia, przechodząca obok okoliczna mieszkanka przystanęła i zaczęła mi opowiadać o tym, ile to samobójców z niego skoczyło (bodajże piętnastu, z czego jeden cudem przeżył), oraz o tym że podobno znajduje się pod nim niewybuch z II Wojny Światowej, którego nikt nie ma odwagi usunąć... Niekoniecznie mnie ta informacja pozytywnie nastroiła przed przejazdem pociągiem po tym wiadukcie, ale liczę na to że ta informacja jest nieprawdziwa albo że przynajmniej niewybuch nie stanowi niebezpieczeństwa ;)


Tuż przed wiaduktem zielony szlak odbija z asfaltu na prawo, niewielką ścieżką ostro do góry, aby dołączyć do torów kolejowych. Ja jednak widząc strome podejście zrezygnowałem z pójścia tamtędy i udałem się na wprost drogą, pod wiaduktem, do skrzyżowania z główną drogą Wisła-Istebna, a następnie skręciłem w prawo na czerwoną ścieżką dydaktyczną, która znacznie wygodniejszą trasą doprowadza do stacji Wisła Głębce. Pierwszy raz w życiu miałem jechać przez Wisłę pociągiem, nie autobusem, i pierwszy raz ujrzałem tą małą, bardzo klimatyczną stacyjkę, położoną zupełnie na uboczu, a jednak spełniającą ważną funkcję jako stacja docelowa wielu pociągów, w tym dalekobieżnych.


Powrót do Bielska-Białej miałem zaplanowany z przesiadką w Goczałkowicach-Zdroju. Bardzo przyjemnie się jechało malowniczą linią przez Wisłę i Ustroń, a pociąg bardzo szybko zapełnił się turystami, w tym wieloma narciarzami, w tych popularnych miejscowościach wypoczynkowych. Nieco bardziej uciążliwa była jazda odcinkiem Skoczów-Chybie, na którym pociąg zwolnił tak bardzo, że śmiem stwierdzić iż rowerzysta by go tam wyprzedził ;) Przynajmniej dzięki temu można było bliżej przypatrzeć się pięknym lasom w tej okolicy, a dodatkowo przy tak powolnej jeździe zauważyłem w pobliżu torów rekordową liczbę saren :) Za Chybiem pociąg ponownie przyspieszył do bardziej "przyzwoitej" prędkości i wkrótce dojechał do Goczałkowic-Zdroju. Tam wystarczyło przejść na drugi peron (co jednak było pewnym ryzykiem, ponieważ przejście przez tory jest niestrzeżone, a tam przejeżdżają bardzo szybkie pociągi, m.in. Pendolino!) i zaczekać kilka minut, by nadjechał pociąg do Bielska-Białej. Chyba muszę częściej w taki sposób wracać z Wisły - i jest to bardziej ekologiczne, i bardziej przyjemne :)