wtorek, 31 października 2017

30.10 Gaiki i Nowy Świat

Trasa: Lipnik Górny - Gaiki - Przełęcz Przegib - Nowy Świat - Żarnówka Duża

Po niespodziewanie udanej niedzielnej wycieczce w góry nabrałem na nie większego apetytu i postanowiłem przejść się po nich także w poniedziałek :) Miałem wolne przedpołudnie więc mogłem sobie pozwolić na szybki wypad. I w taki oto sposób kilka minut po 7 rano znalazłem się w minibusie linii MZK nr 27 do Lipnika Górnego, mając za cel dawno nie oglądane szlaki, które były jednymi z pierwszych przemierzanych przeze mnie beskidzkich tras na przełomie września/października 2013: okolice Gaików i Nowego Świata w Beskidzie Małym.

Wysiadłem na ulicy Polnej i rozpocząłem trasę od przejścia ulicy Odrzańskiej. Taka ulica typowa dla obrzeży Bielska-Białej o charakterze bardziej wiejskim niż miejskim. Droga gruntowa będąca jej przedłużeniem miała wkrótce doprowadzić mnie do niebieskiego szlaku na Gaiki. 4 października 2013 szedłem tym szlakiem aż od ulicy Krakowskiej, a tym razem postanowiłem lekko urozmaicić sobie trasę i dojść do szlaku od innej strony ;) Po kilkunastu minutach byłem już w lesie, a po niecałych dziesięciu kolejnych byłem już na szlaku.

W dolnej części lasu panowały jeszcze takie typowo jesienne klimaty, było nawet jeszcze sporo barwnych liści na drzewach. Wystarczał jednak rzut oka nieco wyżej aby dostrzec, że te jesienne pejzaże będą mi towarzyszyć tylko na krótko...


Szlak szybko nabiera wysokości i wkrótce mogłem patrzeć z góry na zabudowania Bielska-Białej i okolicznych miejscowości.


No i wkrótce rozpoczęło się to, czego się spodziewałem odkąd po raz pierwszy rzuciłem okiem na góry wczorajszego ranka: śnieg! Na poziomie miasta jeszcze nie spadł, ale już paręset metrów wyżej temperatura poprzedniej nocy była na tyle niska, że trochę go tam napadało.


Na Gaikach było już naprawdę zimowo:


Skierowałem się na zielony szlak w stronę Nowego Świata i Międzybrodzia. Wkrótce po opuszczeniu Gaików szlak dociera na polanę z urokliwą panoramą pasma Magurki Wilkowickiej. 28.09.2013 oglądałem tą samą panoramę wśród pięknych jesiennych barw. Tym razem te barwy też były gdzieniegdzie widoczne, jednak otulił je śnieg...


Jednak wystarczało zejść trochę niżej, aby oznaki zimy momentalnie zniknęły i aby ponownie znaleźć się w obszarze panowania jesieni. Szlak schodził bardzo łagodną, szeroką i wygodną drogą, więc zmiana wysokości nie była jakoś szczególnie raptowna, a jednak przejście z zimy z powrotem do jesieni było bardzo nagłe. Na Przełęczy Przegib było już tak:


Na około była ponownie jesień, a jednak zima nie dawała za wygraną - i ni stąd ni zowąd zaczął sypać śnieg! Był to pierwszy opad śniegu, jakiego byłem świadkiem od kwietnia, gdy byłem w Polsce na Wielkanoc. Pomijając ten wielkanocny epizod ze śniegiem oraz jeszcze jeden gdy przyjechałem do Polski na Boże Narodzenie, przez dwa lata mieszkania w Hiszpanii praktycznie odzwyczaiłem się od śniegu. Było więc dla mnie dużą frajdą oglądać go ponownie! Sypało przelotnie przez kolejne kilkanaście minut, podczas gdy szedłem grzbietem Nowego Świata i dotarłem do osady o tej samej nazwie. Cztery lata temu wszedłem tam krótkim niebieskim szlakiem łącznikowym z Międzybrodzia Bialskiego, a tym razem kontynuowałem wędrówkę podążając dalej za zielonym znakami, w stronę Żarnówki Dużej. Tym odcinkiem szedłem po raz pierwszy. Przebiega on skrajem ogromnej polany, na której znajdują się zabudowania Nowego Świata. (Jak to brzmi, porównując z Nowym Światem w Warszawie!) Przestało sypać, wyszło słońce i zrobiło się bardzo sympatycznie.


Potem szlak zagłębia się w las i, kilkakrotnie skręcając, schodzi do Jeziora Międzybrodzkiego. Od skraju lasu rozpoczęły się panoramy z jeziorem w roli głównej.



Szlak sprowadzał mnie w dół przez pole, drogą tak okropnie mokrą, że momentami wprost płynął nią strumyk i musiałem ją obejść idąc przez pole. Irytowało mnie to, ponieważ traciłem w ten sposób czas, którego zostało mi już niewiele przed odjazdem PKS-u z Żarnówki Dużej do Bielska-Białej. Gdy dotarłem do zabudowań i asfaltu (o jakże adekwatnej nazwie ul. Widokowa) kolejne kilkaset metrów przebiegłem. Dotarłszy do głównej szosy, musiałem jeszcze tylko kilka minut podążać jej poboczem, by znaleźć się na przystanku PKS. Dzięki wspomnianej krótkiej przebieżce miałem jeszcze trzy minuty do odjazdu autobusu, które wykorzystałem na zrobienie paru zdjęć nad brzegiem jeziora.



W coraz śmielej wyglądającym zza chmur słońcu panowała tu naprawdę cudowna atmosfera sielanki i spokoju (i to nawet przy przejeżdżających co chwila po szosie za moimi plecami autach). Chciałoby się pozostać tam na dłużej, ale praca wzywała... Po chwili nadjechał mój autobus (pojazd tak zdezelowany, że nie mam pojęcia jak PKS Bielsko Biała, który normalnie korzysta z bardzo nowoczesnych autobusów, mógł jeszcze być w posiadaniu takiego grata). W środku, jak to bywa w takich pojazdach starego typu, ogrzewanie było nakręcone na maksa, panował "upał" i w takich warunkach nietrudno było o zaśnięcie... obudziłem się akurat w sam raz by wysiąść na moim przystanku w Bielsku-Białej :)

29.10 Cieńków

Trasa: Wisła Malinka - Cieńków Niżny - Wisła Czarne

Można by powiedzieć, że decyzja o wyjściu w góry w niedzielę była szaleństwem. Prognoza pogody na ten dzień była wprost tragiczna. Ulewne deszcze, w wyższych partiach gór śnieg, potężne wichury... A jednak mimo wszystko nie chciałem spędzić całego dnia w domu, chciałem choć trochę poczuć atmosferę gór i zaczerpnąć ich cudownego świeżego powietrza, nawet w takich warunkach. Powiem zresztą szczerze, że jest nawet coś psychicznie odświeżającego w takim górskim spacerze w deszczu i wietrze. I dlatego postanowiłem tego w niedzielę doświadczyć. Żeby nie popadać w skrajny masochizm, wybrałem tylko bardzo krótką trasę: z jednej części Wisły (Malinki) do drugiej (Czarnego), przez pasmo Cieńkowa. Symboliczna trasa, która w dobrych warunkach powinna zająć nie więcej niż godzinkę. Miałem natomiast w zapasie jeszcze dodatkowe półtorej godziny na wypadek ciężkich warunków - do Malinki przyjeżdżałem o 9:30, a z Czarnego miałem autobus w samo południe.

Podróż do Wisły Malinki była bardzo malownicza: najpierw PKS-em z Bielska-Białej na Przełęcz Salmopolską, a tam przesiadka na autobus Wispolu. Kilka ładnych lat nie jechałem tą trasą i było wspaniale odświeżyć sobie wspomnienia z niej. Nawet w zacinającym deszczu. Na Przełęczy Salmopolskiej na ziemi nawet leżała cienka warstwa śniegu, a wiało tam naprawdę ostro. Po zjechaniu do Malinki było jeszcze gorzej. Zaledwie wysiadłem z autobusu gdy rozległ się potężny grzmot i z nieba lunęła ściana wody. Postanowiłem, że skoro mam tyle czasu w zapasie to zaczekam w nadziei na to, że później pogoda chociaż odrobineczkę się poprawi. Wyciągnąłem więc prowiant, który przywiozłem z sobą - czemu by nie zjeść go od razu? :) Zaraz po zjedzeniu go otrzymałem telefon, i ostatecznie przyjemna rozmowa zajęła mi kolejne pół godziny. A w tym czasie pogoda zdążyła się "wyszaleć". Gdy zakończyłem rozmowę telefoniczną, już nie padało. Cudownie! Pora ruszać w drogę!

Udałem się w góry niebieską ścieżką dydaktyczną. Miałem nią schodzić z Cieńkowa 16 listopada 2013 podczas wyprawy z grupą znajomych, jednak wówczas nie mogliśmy jej znaleźć i ostatecznie zeszliśmy nieco dalej na zachód, pod wyciągiem krzesełkowym. Niestety, od strony Malinki było równie ciężko - kilka niebieskich znaków napotkałem, ale ogólnie ścieżka była fatalnie oznakowana. Na szczęście dzięki mapie byłem w stanie oszacować mniej więcej, którędy przebiega trasa. Początkowo szedłem asfaltówką do góry. No i zaczęły się ładne widoki :) Chmury wirowały nad okolicami Przełęczy Salmopolskiej...


Spojrzałem się za siebie, w stronę Smerekowca i Trzech Kopców Wiślańskich - a tam chmury się nagle rozerwały i nadchodziła strefa błękitnego nieba! Normalnie cud! Zupełnie tego nie przewidziały prognozy.


Z każdą chwilą było coraz słoneczniej. Dookoła mnie z przesiąkniętych wodą drzew zaczęły spadać gęsto krople, lśniąc w słońcu. A ja szedłem po prostu zachwycony pięknem tej chwili, pięknem widoków na około, i w ogóle moim nieprawdopodobnym szczęściem do pogody. To był czysty fart, że wybrałem się w góry akurat w tym momencie i akurat na tej trasie, gdy pojawiło się to przepiękne "okienko", którego w ogóle miało nie być.


Już miałem niedaleko do skąpanego w słońcu Cieńkowa Niżnego. Skąpanego w słońcu - jeszcze godzinę temu bym się stuknął w czoło, jakby ktoś mi powiedział że tak będzie.


Tu jeszcze ciekawostka - na jednym z mijanych pól zauważyłem stado bardzo oryginalnych krów :) Od razu przypomniała mi się Szkocja i tamtejsze "highland cows", które uwielbiam :)


Na skutek tragicznego oznakowania ścieżki zabłądziłem i zamiast wylądować na Cieńkowie Niżnym (720 m n.p.m) wylądowałem dalej na wschód, na Pośrednim (864 m n.p.m.). Absolutnie nie rozpaczałem z tego powodu, a wręcz przeciwnie - świetna sprawa, że mogłem dzięki temu troszkę przedłużyć tą jakże niespodziewania piękną wycieczkę :)


Pięknych panoram pasma Baraniej Góry takich jak powyższa tam nie brakowało. Świetnie też było widać Jezioro Czerniańskie i rezydencję prezydenta nad nim.


Poszedłem żółtym szlakiem w stronę Cieńkowa Niżnego, delektując się widokami. Trochę się niebo zaciągnęło, ale i tam wciąż było cudownie :)



Przy Cieńkowie Niżnym odnalazłem znaki niebieskiej ścieżki dydaktycznej, która schodziła stamtąd do Wisły Czarnego. Tamtędy miała przebiegać moja dalsza wędrówka. Jeszcze raz spojrzałem na piękną, rozległą halę przez którą właśnie przeszedłem. Na paśmie Baraniej Góry w tle było widać nawet całkiem sporo śniegu.


Zejście po asfalcie do Wisły Czarnego było zabudowane i przez to pozbawione ciekawych widoków. Doszedłem tam mając jeszcze ponad pół godziny do autobusu (wędrówka zajęła mi więcej niż przewidzianą godzinę, ponieważ tyle czasu spędziłem na robieniu zdjęć ;) ale i tak zostało mi jeszcze sporo czasu w zapasie). Postanowiłem więc jeszcze skoczyć nad jezioro i dopiero potem udać się na przystanek autobusowy. Dojście nad brzeg jeziora było króciutkie. Jedyną wyróżniającą się rzeczą na tym odcinku była duża grupa żuli urządzająca sobie libację ;) Nad jeziorem z kolei panowała błoga cisza, spokój, nikogo nie byłem. Postałem tam trochę, ciesząc się chwilą i uroczą panoramą na rezydencję szanownego Pana Prezydenta.


Moja wędrówka była dosłownie co do minuty dograna z okienkiem pogodowym - ledwie doszedłem na przystanek, gdy ponownie otwarły się niebiosa i lunął najpierw deszcz, a potem grad. To jednak była drobnostka w porównaniu z tym, co miało wkrótce nastąpić. Złapałem lokalny autobus Wispolu do dworca autobusowego w Wiśle, gdzie miałem się przesiąść na kolejny Wispol (na otworzonej zaledwie kilka dni wcześniej linii) do Bielska-Białej. Podczas gdy czekałem na przesiadkę rozpętała się nad Wisłą spektakularna burza z mnóstwem piorunów i gradem tak mocnym, że cała okolica się zabieliła. Burza o tej porze roku jest ewenementem, a cóż dopiero tak gwałtowna! Być w górach w trakcie czegoś takiego byłoby przerażające... cieszyłem się jeszcze bardziej niż przedtem z tego, że wybrałem akurat okres pomiędzy burzami (jeśli ten jeden grzmot w Malince można nazwać burzą) na mój górski spacer. Wróciłem do Bielska-Białej w znakomitym humorze, po wyprawie która zapowiadała się na niezbyt udaną, a okazała się fantastyczna :)

28.10 Późnojesienne dreptanie w Beskidzie Małym

Trasa: Rzyki Praciaki - Młockówka - Czarna Góra - Gajka - Kuków

Ciężko mi było wymyśleć tytuł dla tego wpisu, ponieważ moja trasa tym razem nie przebiegała przez żaden bardziej znaczący szczyt górski, nie zaczynała się też ani nie kończyła w jakimś bardziej znanym punkcie. I w ogóle trasa była taka jakaś "nijaka". Dlatego proszę o wybaczenie, że tym razem jakoś brakuje mi inspiracji w pisaniu posta. Po prostu, na tej wycieczce - co jest ewenementem dla mnie w góracj - najzwyczajniej na świecie się nudziłem.

Można było przewidzieć, że pogoda w sobotę nie będzie sprzyjać uzyskaniu wspaniałych wrażeń w górach. Zapowiadano niskie zachmurzenie i deszcz, i tak też było. Dobrze, że przynajmniej deszcz był słaby, a przez większość tej wycieczki w ogóle nie padało. Ale i tak pod szczelną powłoką niskich chmur atmosfera w górach była smętna, co zostało spotęgowane przez bardzo szybkie zniknięcie liści z drzew w ostatnich dniach. Jednym słowem, panowały takie typowe klimaty charakterystyczne dla późnej jesieni.

Rozpocząłem o 9:20 na przystanku autobusowym Rzyki Praciaki, skąd dojechałem autobusem MZK z Andrychowa. Coraz mniej tych połączeń MZK do Rzyków, a zamiast tego coraz więcej busiarzy... Nie dziwię się więc, że frekwencja w autobusie MZK była bardzo niska. Wysiadłem z niego na samym końcu drogi w Rzykach Praciakach. Jeszcze nigdy się tak daleko nie zapuściłem w tej okolicy - poprzednio, 12 stycznia 2014, wysiadłem przystanek wcześniej przy Czarnym Groniu aby udać się na Potrójną i Jawornicę.

Ruszyłem na szlak, o którym przypuszczam że może być bardzo popularny zimą, gdy ludzie chcą dojść do wyciągu pobliskiego ośrodka narciarskiego. Po kilkunastu minutach minąłem tenże wyciąg, przy przysiółki Młockówka. Oczywiście o tej porze roku, przy takiej pogodzie, były pustki. Nikogo na szlaku, za to błota pod dostatkiem. W takich warunkach mozolnie wspinałem się przez szary, mglisty las. Aż ciężko uwierzyć, że lekko ponad tydzień wcześniej jeszcze było tyle jesiennych barw w górach... teraz zdecydowana większość kolorowych liści wylądowała już na podłożu.

Górny odcinek żółtego szlaku jest naprawdę stromy i byłem solidnie zmachany, gdy dołączyłem do czerwonego szlaku, Małego Szlaku Beskidzkiego, niedaleko szczytu Łamanej Skały. Zamiast iść na Łamaną Skałę skręciłem w lewo, w stronę Leskowca. Po chwili udało mi się po raz pierwszy uchwycić na zdjęciu jakąkolwiek panoramę w tym gęsto zalesionym terenie. Ładny widok, chociaż lepiej prezentował się przy mojej poprzedniej wizycie na tym odcinku szlaku, w słoneczny dzień 5 października 2013 roku. To była jedna z moich pierwszych wypraw w Beskidy, którą wspominam z niebywałym sentymentem.


Taka typowa dla późnej jesieni szaruga...


Bardzo krótko trwała moja wędrówką po odcinku Małego Szlaku Beskidzkiego. Już po kilku minutach skręciłem w prawo, na zielony szlak prowadzący w stronę Krzeszowa. Szlak okazał się niespecjalnie ciekawy pod względem widoków, cały czas wiedzie lasem, ale przynajmniej jest dużo łagodniejszy od żółtego szlaku, którym podchodziłem. Jedynym ciekawszym punktem na tej trasie jest ładna kapliczka w okolicach Czarnej Góry. Widzicie na tym zdjęciu przedstawiającym ją coś dziwnego? Tak jest, ktoś położył przy niej... zegarek. Ciekawe czemu? Może aby przypomnieć wędrowcom o nieuchronności upływu czasu? Coś w stylu "memento mori"?


Po jakimś czasie szlak opuszcza las i dociera do bardziej zabudowanego obszaru. Tutaj rozpoczyna się prawdziwy "festiwal" kapliczek. Jedna z bardziej "religijnych" tras, jaką miałem okazję wędrować w podbeskidzkich miejscowościach - pod tym względem przypomina mi się jeszcze droga w Lipowej (relacja z 27.10.2013) oraz zielony szlak z Jaworzynki do Koniakowa (26.10.2014).





Mijałem jedną kapliczkę za drugą, idąc drogą asfaltową przy zabudowaniach. Nie tylko kapliczki były jednak tu ciekawe. Od czasu do czasu droga przebiegała polami, z których dobrze widać było Leskowiec.


Pod górą Gajka (578 m n.p.m.) asfalt odbija na lewo, a szlak na prawo przez urokliwy, gęsto pokryty mchem las. Po niecałych 10 minutach takiego leśnego odcinka dotarłem do drogi asfaltowej. Tu szlak łączy się z żółtym biegnącym z Leskowca. Miałem zamiar iść dalej połączonymi szlakami w stronę Krzeszowa, ale... no właśnie. Trafiła mi się przeszkoda w postaci wartkiego potoku.


Na zdjęciu może nie wygląda aż tak źle, ale zapewniam Was że nie było szans dostać się na drugą stronę bez całkowitego zamoczenia nóg. Przy panującej wtedy temperaturze (zaledwie 6-7 stopni powyżej zera) zupełnie nie miałem na taką "atrakcję" ochoty. Dziwię się tylko, jak mi się udało pokonać tą przeszkodę podczas wyprawy z 05.10.2013, gdy schodziłem z Leskowca żółtym szlakiem i udałem się dalej po drugiej stronie potoku do Krzeszowa. Może wtedy mniej padało w poprzednich dniach i poziom wody był niższy? Może wtedy leżały w wodzie jakieś większe kamienie, po których mogłem się przeprawić na drugą stronę? Nie pamiętam. W każdym razie teraz byłem niestety zmuszony zrobić "wycof" i zamiast szlakiem udałem się w stronę Krzeszowa drogą asfaltową.

Wędrówka asfaltówką była nudna i szczerze to już tylko marzyłem o tym, aby zakończyć tą wycieczkę. Jakoś tym razem góry wybitnie mnie nie zachwyciły. Z odcinka po asfalcie jedyny ciekawszy widok jest z jednej łąki, z której widać Capią Górkę. Ma 623 metrów wysokości (więcej niż np. Grojec pod Żywcem), ale słusznie nosi nazwę "Górka" a nie "Góra", gdyż naprawdę wygląda niepozornie.


Krótko po 12 byłem już na przystanku w Kukowie, oczekując na busa do Bielska-Białej. Relację tą zakończę zrobionym na krótko przed przystankiem zdjęciem z cyklu "Uwaga: zły pies!" ;)


I tym jakże sympatycznym akcentem żegnam Państwa i zapraszam do przeczytanie relacji z (moim zdaniem dużo ciekawszej, choć początkowo zupełnie się na to nie zapowiadało) wycieczki następnego dnia na Cieńków koło Wisły.

piątek, 27 października 2017

21.10 Dolina Kamienista i Błyszcz

Trasa: Podbańska - Dolina Kamienista - Pyszniańska Przełęcz - Błyszcz - Bystry Karb - Liliowy Karb - Siwa Przełęcz - Dolina Starorobociańska - Polana Huciska

Ostatnia tegoroczna wyprawa w wyższe partie Tatr? Prawie na pewno tak. Napadało tam w ostatnich dniach mnóstwo śniegu, w nadchodzący weekend ma go spaść jeszcze więcej. Ciężko mi sobie wyobrazić, abym powrócił tam w takich warunkach. Aż ciężko sobie wyobrazić, że jeszcze w minioną sobotę nie było tam śniegu wcale (pomijając najwyższe szczyty Tatr Wysokich). Załapałem się akurat na przedostatni dzień jesieni w Tatrach... Cały tydzień roboczy panowało piękne babie lato, w sobotę na moją tatrzańską wyprawę już niestety nie było słońca, ale i tak było przepięknie - a w poniedziałek przyszła zima...

Już na kilka dni przed weekendem stało się jasne, że to ostatni dzwonek, aby popróbować jeszcze jakiegoś ambitniejszego tatrzańskiego łażenia. Byłem umówiony w Krakowie na sobotę wieczorem i miałem też tam spędzić całą niedzielę, więc w grę wchodził tylko sobotni dzień. Poinformowałem o moich planach znajomych z pracy i od razu otrzymałem pozytywny odzew od dwóch z nich. Jordan i Chloe są niesamowicie wysportowanymi ludźmi, mieszkają w Bielsku-Białej zaledwie od kilku tygodni lecz już zdążyli sporo nachodzić się po Beskidach, a teraz jak nadarzyła się okazja na posmakowanie wyższych gór to z chęcią z niej skorzystali. Przysiedliśmy nad mapą i wymyśliliśmy następujący plan: oni pojadą w piątek wieczorem na Słowację swoim samochodem kempingowym i w nim przenocują, ja dojadę w sobotę wcześnie rano pociągiem z Czeskiego Cieszyna, pojedziemy do Podbańskiego i wejdziemy stamtąd przez Dolinę Kamienistą na Błyszcz, oni pójdą jeszcze na Bystrą i zejdą Doliną Bystrą do auta, a ja przejdę na stronę polską do Doliny Chochołowskiej i pojadę przez Zakopane do Krakowa.

Plan wydawał się perfekcyjny: przenocuję w Cieszynie w hostelu 3 Bros (bardzo polecam swoją drogą!), złapię o 4:13 pociąg w Czeskim Cieszynie, o 6:20 będę w Liptowskim Mikulaszu, tam już będą czekać na mnie moi towarzysze z autem, pojedziemy w Tatry i będziemy mieli cały dzień na wędrówkę... Zapomniałem o jednej bardzo ważnej rzeczy: ten plan zakładał, że wszystko będzie w porządku z pociągiem. No bo czemu by miało tak nie być? A tymczasem niewiele zabrakło, by cały plan się posypał. Gdy przyszedłem na dworzec w Czeskim Cieszynie, pociąg miał 25 minut opóźnienia. Nie przejąłem się tym zbytnio. Lecz potem co kilka minut powiększano opóźnienie pociągu. 40 minut, 50, 60... Godzinę później wciąż byłem na dworcu, a wielkość opóźnienia wzrosła do 90 minut! Byłem już mocno zaniepokojony. Co się stało z pociągiem? Jak nie przyjedzie wkrótce to najzwyczajniej na świecie nie wyrobię się. Nie zdążę przejść trasy i jeszcze dojechać do Krakowa, a musiałem koniecznie tam być tego wieczoru. Poszedłem do kasy biletowej spytać się, co się dzieje. Pociąg zepsuty, brzmiała odpowiedź. Bardzo niedobrze...

Na szczęście po 5:30 wyświetlacz na peronie przestał co chwila zmieniać wielkość opóźnienia pociągu na wyższą. Pozostała na stałej wartości 100 minut. Ostatecznie z opóźnieniem 110 minut, wkrótce po godzinie szóstej, pociąg wtoczył się na peron. Robiłem w myślach kalkulacje, czy zdążę jeszcze zaliczyć trasę w Tatrach, i doszedłem do wniosku że chyba jednak tak. Wysłałem moim znajomym wiadomość, że zamiast już być prawie w Liptowskim Mikulaszu wyjeżdżam dopiero z Czeskiego Cieszyna, i że mogą jeszcze trochę pospać. Wsiadłem do pociągu i odjechałem w kierunku Słowacji.

Dzięki Bogu, pociąg nie złapał jeszcze większego opóźnienia po drodze, pozostało na 110 minutach. O 8:10 nareszcie dojechałem do Liptowskiego Mikulasza, gdzie Jordan i Chloe już czekali na mnie na parkingu przy dworcu. Załadowałem się do ich samochodu kempingowego i bez dalszej zwłoki ruszyliśmy w drogę do Podbańskiego, gdzie zameldowaliśmy się 40 minut później.

Tych, co zastanawiają się, kiedy w końcu rozpocznie się sedno relacji, czyli fotografie, poproszę jeszcze o chwilę cierpliwości ;) Na początkowym odcinku trasy po prostu nie było za bardzo powodów, aby robić zdjęcia. Po pierwsze przez prawie półtorej godziny szliśmy zalesioną doliną, cichą, spokojną i niezwykle dziewiczą, ale pozbawioną szczególnych widoków. Po drugie moi towarzysze narzucili mi takie tempo, że ledwo mogłem je utrzymać i tym bardziej w takiej sytuacji nie myślałem o robieniu zdjęć. Dość powiedzieć, że odcinek niebieskim szlakiem z Podbańskiego na Pyszniańską Przełęcz, który według mapy zajmuje 4h15, pokonaliśmy w... 2h25! Chyba jeszcze nigdy w historii moich górskich wojaży nie zdarzyło mi się przebyć trasę w aż tak bardzo szybszym czasie od tego przewidzianego na mapie. Niech to będzie dowodem na to, jak wysoce wysportowani byli moi kompani ;) Zauważcie też, że zyskaliśmy w ten sposób równe 110 minut, a więc tym samym idealnie nadrobiliśmy opóźnienie mojego pociągu.

Nie robiłem zdjęć również dlatego, że byłem zajęty miłą rozmową :) A gdy w końcu wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy szczyty Tatr Zachodnich przed sobą, aparat musiał wciąż pozostać schowany w plecaku, gdyż dokładnie w tej samej chwili... lunął deszcz! No co za pech! Wystarczyło kilka minut opadów, abyśmy byli przemoknięci. Kilku turystów idących za nami postanowiło nawet zrobić odwrót. My jednak nie poddawaliśmy się tak łatwo i mozolnie wspinaliśmy się dalej. Wytrwałość się opłaciła - po kilkunastu minutach ulewa przeszła i nie spadła na nas tego dnia ani jedna kropla więcej :)

W końcu mogliśmy wyciągnąć aparaty i przypatrzeć się lepiej otaczającej nasz okolicy, odsłoniętej spod deszczowych chmur. Byliśmy w wyższej części Doliny Kamienistej, skąd mogliśmy zobaczyć spory odcinek doliny który przebyliśmy.


Po naszej lewej stronie mieliśmy Bystrą, najwyższy szczyt Tatr Zachodnich. Ja ją zdobyłem 25 sierpnia ubiegłego roku, tym razem moja noga nie miała na niej stanąć, za to Jordan i Chloe mieli na nią już wkrótce się udać :)


No i wspomnianym wcześniej zabójczym tempem dotarliśmy na Pyszniańską Przełęcz (1788 m n.p.m.). Ależ to było fantastyczne uczucie po tak szybkim marszu! Byliśmy tam sami, wśród dzikiej natury, z rozległymi widokami po jednej stronie na Polskę a po drugiej na Słowację. Okazałe były zwłaszcza te po stronie polskiej, na Dolinę Kościeliską oraz masywy Ornaku i Kominiarskiego Wierchu.


Tuż obok mieliśmy szczyt Kamienistej (2121 m n.p.m.) - widać, że wejście na nią byłoby banalne, widoki z niej na pewno znakomite i wielka szkoda, że nie prowadzi na nią żaden oficjalny szlak.


Niecodzienna sytuacja - mieć nogi w jednym kraju a ręce w drugim, lub po jednej nodze w Polsce i na Słowacji ;)


Dokładnie w tym momencie, gdy staliśmy na granicy dwóch państw, na absolutnym odludziu, otrzymałem telefon od dentysty z informacją, że muszę w środę mieć usunięty ząb mądrości :( (W chwili pisania posta, w piątek, wracam do siebie po tym małym zabiegu.) Ale zmartwienie tą wiadomością trwało tylko chwilę. Jakże się martwić wśród tak pięknej scenerii? Jakże się martwić, gdy najbardziej efektowna część trasy jeszcze przed nami? Czekała nas teraz wspinaczka na Błyszcz (2158 m n.p.m.) szlakiem granicznym z zapierającymi dech w piersiach widokami. Minął nas na tej trasie tylko jeden turysta, biegacz. Szkoda mi tamtych, co wycofali się jeszcze w dolinie, podczas krótkotrwałego deszczu - mogli pluć sobie w brodę... Bo teraz warunki były naprawdę wyśmienite.





Im bardziej nabieraliśmy wysokości wspinając się na Błyszcz, tym okazalej prezentowała się panorama za naszymi plecami, w kierunku tajemniczej, pozbawionej szlaków turystycznych grani pomiędzy Pyszniańską Przełęczą a Czerwonymi Wierchami. W tle nawet można było dostrzec szczyty Tatr Wysokich, na których - w przeciwieństwie do obszaru, na którym byliśmy - śnieg sprzed kilku tygodni nie zdołał się roztopić.



Gdy stanęliśmy na Błyszczu, będącym punktem kulminacyjnym mojej trasy (a dla Jordana i Chloe tylko przedsmakiem ich punktu kulminacyjnego, czyli Bystrej), naszym oczom ukazała się zupełnie nowa panorama, m.in. z Starorobociańskim Wierchem (w centrum) i Raczkową Czubą (po lewej).


Nastąpił teraz smutny moment pożegnania. Moi mili towarzysze poszli jeszcze wyżej, na Bystrą, skąd mieli wrócić do Podbańskiego przez Dolinę Bystrą (żółtym szlakiem) i Drogę nad Łąkami (czerwonym szlakiem), ja natomiast zacząłem schodzić szlakiem granicznym w kierunku widocznego na zdjęciu grzbietu Ornaku.


Od Bystrego Karbu do Liliowego Karbu moja trasa pokrywała się z trasą z 25.08.2016. Wtedy w słońcu, tym razem bez niego; wtedy latem, tym razem jesienią; lecz w obu przypadkach równie pięknie. Przed sobą miałem skałki Liliowych Turni...


A pod sobą Dolinę Gaborową:


Kształty skałek na tym odcinku są naprawdę niecodzienne, tworzą krajobraz taki jakby "kosmiczny".


Okolice Liliowego Karbu były jedynymi na tej trasie, na której spotkałem trochę więcej turystów. Poza tym na szlakach - mimo terminu weekendowego, mimo świetnych warunków - były pustki, prawie nikogo. Tym bardziej dzięki temu doświadczyłem tego cudownego uczucia samotności w górach, obcowania sam na sam z naturą :) Rozpocząłem zejście zielonym szlakiem na Siwą Przełęcz, tą samą trasą którą schodziłem zaledwie 25 dni wcześniej po "zimowe" wyprawie na Starorobociański Wierch, mając przed sobą całe pasmo Ornaku jak na dłoni.


Od czasu do czasu oglądałem się za siebie na Błyszcz, na którym byłem jeszcze godzinkę temu, i na Bystrą, z której moi towarzysze z pierwszego etapu wędrówki już schodzili na stronę Słowacką...


Zbliżała się 14:00, zaczął mnie naglić czas aby zejść z gór i dojechać do Krakowa. Zszedłem tak samo jak 26 września, czyli czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską. Przez całe dwie godziny wędrówki tym szlakiem nie spotkałem dosłownie ani jednej osoby. Pustka i cisza dookoła była absolutna. Nawet na niższym, tak okrutnie zdewastowanym przez leśników odcinku trasy, tym razem nikt nie pracował. Dopiero w samej Dolinie Chochołowskiej ujrzałem znów innych ludzi, lecz też było ich - jak na ten szlak - niewielu.

Wycieczkę zakończyłem szybciej, niż się spodziewałem. Zakładałem, że przejdę przez całą dolinę aż do Siwej Polany - nie było innej opcji, gdyż wypożyczalnia rowerów w Dolinie Chochołowskiej niestety już nie funkcjonuje, a kolejka turystyczna "Rakoń" według informacji w internecie jeździ tylko w okresie maj-wrzesień. Tymczasem gdy doszedłem do Polany Huciska zauważyłem, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, stojącą tam kolejkę gotową do odjazdu! Nie namyślając się wiele wskoczyłem do niej. Może i to obciach zjechać przez dolinę kolejką, ale tym razem naprawdę zależało mi na czasie, bo w Krakowie czekała na mnie moja mama :) Tęskniłem za nią i nie mogłem doczekać się spotkania, a jakby nie daj Boże wystąpiły jakieś korki na "zakopiance" mógłbym dotrzeć do niej naprawdę późno. Cieszyłem się więc z okazji, aby dojechać tam szybciej. Spytałem się kierowcy, jak to możliwe że kolejka jeszcze jeździ, a on odpowiedział żeby nie sugerować się tym co piszą w internecie bo tam są zawsze bzdury ;) i że kolejka wcale nie przestała kursować końcem września, ale że ten weekend jest jej ostatnim. Załapałem się więc na przedostatni dzień funkcjonowania kolejki w roku 2017.

Z donośnym warkotem silnika lokomotywy-traktora "pociąg" ruszył i zjechał szybkim tempem do Siwej Polany, podskakując na wybojach i mijając kolejnych wędrowców, którzy uśmiechali się do pasażerów i machali. Przejazd trwał zaledwie 10 minut i dzięki zaoszczędzonemu w ten sposób czasowi rzeczywiście mogłem dojechać dużo szybciej do Zakopanego, a potem do Krakowa. Na koniec wycieczki kierowca busa z Siwej Polany do Zakopanego zrobił mi atrakcję - zamiast pojechać tradycyjną trasą przez Kiry i Krzeptówki, skierował się od razu na Rysulówkę i do Kościeliska, jadąc małymi, krętymi drogami wśród typowej podhalańskiej zabudowy. Atrakcyjna na tej trasie jest nie tylko architektura, ale i pejzaże - drogi w Kościelisku są swoistym "tarasem widokowym" z których pięknie widać całe pasmo Tatr. Przypatrywałem się im przez szyby busa z pewnym wzruszeniem, bo wiedziałem że być może nieprędko do nich wrócę. Nawet jeśli zawitam w Tatry zimą to tylko do ich najniższych partii, a te prawdziwe wysokie góry będą musiały zaczekać na mnie do przyszłego roku...

Trudno, będzie trzeba cierpliwie poczekać, a teraz odczuwam przede wszystkim wdzięczność za to, że dane mi było wybrać się jeszcze na tą jedną jesienną wycieczkę w Tatry, moje najukochańsze góry.