piątek, 17 grudnia 2021

11.12 Kolejna pętla na Chełm

Trasa: Zarabie - Mała Gromada - Stróża - Malakówka - Chełm - Zarabie

Drugi dzień mojego pobytu w górach rozpoczął się kolejną dużą dawką jakże potrzebnego o tej porze roku słońca. Nocowałem w hotelu "Rekliniec" w Myślenicach (dzielnica Zarabie), gdzie pierwszego dnia wieczorem i drugiego dnia rano miałem pracę zdalną. Korciło mnie, aby wyjść na górski szlak w sobotę z samego rana (zaczynałem pracę dopiero o 9:30), ale rozsądek przeważył: jakbym nie zdążył do pracy ze względu na jakieś nieprzewidziane okoliczności na szlaku to by była katastrofa. A przecież kończyłem pracę o 13:00 i miałem potem jeszcze kilka godzin przed zmrokiem na zaliczenie górskiego spaceru. Tak więc odłożyłem górską wycieczkę na popołudnie - i całe szczęście, bo rzeczywiście trwała dłużej niż planowałem. Szkoda tylko, że z tego powodu "przepadła" mi dobra pogoda, bo akurat koło południa zaczęło się chmurzyć, a gdy ruszyłem w drogę o 13:00 to niebo było już całkowicie przesłonięte niskimi chmurami.

Po tym jak nie tak dawno temu (23 października) wszedłem pierwszy raz na górę Chełm i bardzo polubiłem jej okolice, postanowiłem zdobyć ją drugi raz, tym razem w warunkach zimowych. Spod mojego hotelu ruszyłem ulicą Parkową w kierunku sąsiedniej wsi Stróża. Początkowo idąc koło parku, miałem widok na oczekujący mnie Chełm:


Asfalt wkrótce się skończył, a dalej do Stróży szedłem drogą gruntową, równolegle do rzeki Raby. Myślałem że to będzie banalny spacerek, ale jednak okazało się że będę miał do czynienia z kilkoma odcinkami "ekstremalnymi", gdzie na całą szerokość drogi rozciągały się ogromne zamarznięte kałuże. Przejście przez ich taflę nie wchodziło w grę (lód był bardzo kruchy i zakończyłoby się to zmokniętymi nogami), więc musiałem trochę się nagimnastykować aby obejść je na około.


Taka typowa grudniowa szaruga w Stróży...


Ale wśród tej wszechobecnej bieli i czerni znalazłem trochę koloru w postaci ozdobnych kapliczek.



Rozpocząłem podejście asfaltową drogą po południowych stokach Chełmu, w kierunku przysiółka Malakówka. Widoki po drodze na główne pasmo Beskidu Makowskiego były trochę ograniczone przez chmury, ale wciąż ładne.



Według mojej mapy przez Malakówkę na Chełm miała prowadzić trasa rowerowa, więc choć nie było tam szlaku pieszego to zakładałem że dojście na szczyt będzie bezproblemowe. A tymczasem nagle na mojej drodze ukazały się tablice informujące o terenie prywatnym, zakazie wstępu i złych psach... Mocno mnie to stropiło, bo byłem już na tyle wysoko że absolutnie nie uśmiechał mi się odwrót tak niedaleko szczytu. Przy jednym z domów akurat kobieta odgarniała śnieg, więc spytałem się jej czy mógłbym przejść dalej w stronę Chełmu. Odparła że tak, ale żebym uważał na psy. Poszedłem dalej z duszą ramieniu, ale na szczęście dwa psy, które napotkałem po drodze, absolutnie nie były agresywne i nawet raz nie szczeknęły na mój widok. Wkrótce potem miałem domostwa Malakówki za sobą, a przed sobą leśną ścieżkę. Od tej strony również wisiała tablica o zakazie wstępu. Trochę słabe to moim zdaniem, że mapa pokazuje trasę rowerową która tak naprawdę w ogóle nie istnieje i jeszcze przebiega przez teren prywatny...


Przez kolejne pół godziny szedłem ścieżką przez las, stopniowo wspinając się na Chełm. I równo o 15:00 stanąłem na szczycie. Na tej wysokości (613 m n.p.m.) krajobrazy były już mocno zimowe.



Wspaniałe było to, że na około nie było żywej duszy. Byłem zupełnie sam w baśniowej krainie. Ale cicho nie było, bo poniżej na stoku narciarskim intensywnie pracowały armatki śnieżne w przygotowaniu na sezon narciarski, wyrzucając z siebie tony białego puchu. Te "eksplozje" śniegu widoczne na poniższych zdjęciach Uklejnej były spowodowane właśnie przez nie.



I te armatki śnieżne zniweczyły cały mój misterny plan, który zakładał szybkie zejście po stoku narciarskim do drogi asfaltowej. Nie mogło być o tym mowy, skoro zostałbym przez te armatki "zbombardowany". Bardzo niedobrze, bo do zmroku zostało już tylko pół godziny, a alternatywne zejście zielonym szlakiem trwałoby dłużej.. i, o czym przekonałem się podczas październikowej wycieczki, było miejscami dość strome, a więc na pewno niełatwe do przejście w warunkach zimowych. Co robić? Wiedziałem, że kilkaset metrów na zachód jest drugi, równoległy stok narciarski, więc poszedłem w jego stronę, ale obawiałem się że również będzie w trakcie naśnieżania... Ku mojej uldze jednak tak nie było. Ruszyłem więc w dół.


Problemem na tym stoku była głębokość śniegu, ale na szczęście ktoś wydeptał już na nim ślady. Te ślady jednak skończyły się, gdy dotarłem pod wyciąg kolejki krzesełkowej...


Chwila konsternacji, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że te ślady nie urwały się, tylko skręciły w bok, opuściły stok i schodziły w dół pod kolejką. Postanowiłem pójść za nimi - w końcu prowadziły w stronę Myślenic, a o to przecież mi chodziło. I idąc za tymi śladami pod kolejką, dotarłem w szybkim czasie do jej dolnej stacji, która znajdowała się niemal dokładnie naprzeciwko mojego hotelu. Trasa do zejścia pieszego była bardzo przyjemna, ale zjechać kolejką to już bym nie chciał - drewniane krzesełka wyglądały na dość stare i nie wzbudzały mojego zaufania...


Trafiłem pod hotel akurat idealnie wtedy, gdy zaczęło się ściemniać. Wszedłem do środka na obiad, który był fantastyczny (tego dnia zjadłem pyszny placek po węgiersku, a poprzedniego wieczoru skonsumowałem na kolację jeszcze lepsze żeberka, popite znakomitym winem porzeczkowym domowej roboty). Ogólnie mogę naprawdę polecić hotel "Rekliniec" - zarówno jak chodzi o kuchnię, jak i tanie noclegi (zaledwie 60zł za noc) czy przytulny wystrój wnętrza... zobaczcie sami :)


Po obiedzie (czy właściwie obiadokolacji) pora była wracać do Warszawy... Po drodze jeszcze wstąpiłem na chwilę na jarmark świąteczny w Krakowie, ale przewalały się tam takie tłumy że podjąłem decyzję o szybkiej ewakuacji. Szkoda, bo jarmark naprawdę miał swój klimat, ale ogromne kolejki do każdego stoiska skutecznie zniechęcały. Za to niesamowicie mi się spodobała wystawa szopek krakowskich - było ich pełno rozstawionych po całym Starym Mieście.




I tym akcentem kończę relację - pozostał już tylko przejazd wieczornym Pendolino z Krakowa do Warszawy, a następnego dnia od rana praca... To niemal na 100% była moja ostatnia górska wyprawa w roku 2021. Roku całkiem udanym pod względem górskim, choć te wypady były bardzo nierównomiernie rozłożone. Z 47 dni spędzonych w górach w 2021, aż 25 przypadło na sierpień, który był pod tym względem fenomenalnym miesiącem. Udany był również czerwiec, podczas którego miałem okazję o wiele lepiej niż dotychczas poznać Gorce, a pogoda na te wyprawy dopisała idealnie. Z pewnością również będę miło wspominać miesiąc od 23 września do 24 października, podczas którego zaliczyłem kilka przecudownych jesiennych wypraw w Beskidach, a także po raz pierwszy udałem się na szlaki w Pieninach i w Górach Świętokrzyskich.

Ale w 2021 roku nic nie może przebić sierpnia. To był miesiąc, w którym nareszcie po 8 latach ukończyłem Główny Szlak Beskidzki, a także po raz pierwszy w życiu odkrywałem dwa niesamowicie piękne pasma górskie: Beskid Niski i Bieszczady. Niezapomniany czas, powiedziałbym że to były dla mnie najwspanialsze dni w całym roku 2021. Ogólnie - jak chyba u każdego w dobie pandemii - rok był dla mnie taki sobie, ale pod względem górskim absolutnie nie mam do niego zastrzeżeń. Te dni w górach zdecydowanie podnoszą moją ocenę tego roku. I choć w rok 2022 wkraczamy z dużą dozą niepewności, liczę na to że w tym nadchodzącym roku również zaznam dużo radości dzięki naszym przepięknym górom :) Wszystkim moim czytelnikom życzę tego samego - oby ten Nowy Rok był lepszy dla Was wszystkich, ale nawet jeśli trafią się trudniejsze chwile to oby takie dni w górach (czy gdziekolwiek indziej na łonie natury) dodawały Wam tyle sił i otuchy, ile dodawały mi w kończącym się roku :)

10.12 Micherda

Trasa: Kozubnik - Micherda - Snoza - Porąbka

Tydzień temu wyjechałem z Warszawy na ostatni w tym roku wypad w góry. Tylko na dwa dni, i na bardzo "niskie" trasy ze względu na mocno zimowe warunki (maksymalna wysokość na jaką wszedłem to około 640 m n.p.m.). Ale nawet taki symboliczny wyjazd niesamowicie mnie odświeżył i dał mi potężny zastrzyk energii na końcówkę tego roku 2021. I dał mi możliwość, aby nareszcie zaczerpnąć trochę zbawiennych promyków słońca - bo w Warszawie przez cały tydzień poprzedzający ten wyjazd, jak i przez ten tydzień który minął od czasu wyjazdu, słońce nawet na minutę nie wyszło zza chmur...

Tak więc w słoneczne piątkowe południe wysiadłem z autobusu w Kozubniku i udałem się ulicą Mała Puszcza do samego końca asfaltu. Tym samym po raz pierwszy dotarłem do miejsca, w którym znajdował się legendarny ośrodek "Kozubnik", który przez lata niszczał i stał się pustostanem podobnej sławy co "Stalownik" w Mikuszowicach. Ale teraz wszystko się zmieniło... budynek został przemieniony na luksusowy apartamentowiec, a obok jeszcze wybudowano kolejny. Jakoś nie do końca takie budynki mi pasują do otoczenia... no ale na pewno lepiej żeby to tak wyglądało niż żeby stał tam opustoszały, sypiący się wieżowiec.


Ale żeby tak kolorowo nie było - dosłownie kawałeczek za tymi apartamentowcami ostał się inny pustostan...


A kilkaset metrów dalej natrafiłem na malutki, opuszczony ośrodek narciarski:


Za nim skończył się asfalt i rozpoczęło się niedługie, umiarkowane podejście serpentynami, po leśnej dróżce do szlaku żółtego pod górą Micherda. Oblepione śniegiem drzewa wyglądały wprost bajkowo:


Dotarłszy do skrzyżowania z żółtym szlakiem, udałem się kilkadziesiąt metrów w stronę Kiczery, po czym odbiłem w lewo, na pozaszlakową ścieżkę prowadzącą na polanę pod szczytem Micherdy.


A potem skręciłem na prawo, czyli na południe, i powróciłem na żółty szlak krótką ale stromą ścieżką, cały czas wśród baśniowych widoków.


Miejsce, w którym doszedłem z powrotem do żółtego szlaku, było jednocześnie najwyższym punktem trasy. Potem zszedłem tym szlakiem kawałek w dół, tym samym zamykając "pętelkę" po Micherdzie. Teraz czekało mnie zejście do Porąbki. Było na nim sporo polan z rozległymi widokami, które w zimowej szacie prezentowały się wprost magicznie.






Dotarłem do mety mojej trasy w Porąbce niemal równo dwie i pół godziny od jej rozpoczęcia. Można by spokojnie przejść ją krócej, gdyby nie śnieżne warunki oraz moje częste postoje na robienie zdjęć. Ale nie spieszyło mi się zupełnie, więc warto było przejść trasę powolnym krokiem i podelektować się w pełni przepiękną zimą w Beskidach. Generalnie zima nie jest moją ulubioną porą roku, ale w górach - zwłaszcza w tak słoneczne dni jak ten - zawsze odczuwam ogromny przypływ miłości do niej :)