środa, 31 grudnia 2014

20.12 Z Szczyrku na Klimczok

Trasa: Szczyrk – Siodło Pod Klimczokiem – Klimczok – Szyndzielnia

Ostatnią wyprawę w góry w 2014 roku odbyłem po dobrze sobie znanej trasie pomiędzy Szczyrkiem a Klimczokiem i Szyndzielnią. Nie miałem tego dnia czasu na więcej – na następny dzień miałem przygotować typową polską wigilię z 12 daniami dla moich angielskich i amerykańskich współpracowników, więc czekał mnie weekend w kuchni ;) Na taki szybki wypad w góry w sobotni poranek mogłem jednak sobie pozwolić.

Wybrałem trasę niby przetartą przeze mnie do bólu, ale jednak z malutkim urozmaiceniem. Na poprzednich wycieczkach tą trasą zawsze szedłem najpierw niebieskim szlakiem z centrum Szczyrku, mijając Sanktuarium "Na Górce", a potem zielonym, "zygzakowatym" szlakiem do schroniska pod Klimczokiem. Tym razem wybrałem krótszy wariant dojścia do Siodła pod Klimczokiem: cały czas prosto przed siebie niebieskim szlakiem. Prawdę powiedziawszy, po tej wycieczce bardziej mogę polecić wariant zielonym szlakiem na tym odcinku – jest znacznie bardziej widokowy. Niebieski szlak przed Siodłem pod Klimczokiem jest praktycznie w całości zalesiony.

Dojechałem do Szczyrku busem i ruszyłem od razu w górę, mijając szczyrkowskie sanktuarium. Idąc dalej pod górę miałem widoki na Beskid Węgierski:



Tradycyjnie z tego szlaku były piękne widoki na Skrzyczne.



Wyżej wspomnianym nowym wariantem dostałem się na Siodło pod Klimczokiem, po czym rozpocząłem wspinaczkę na Klimczok. Warunki zupełnie nie przypominały zimy – a przecież do Świąt pozostało zaledwie kilka dni.


Tylko sam szczyt Klimczoka był lekko przyprószony, dając chociaż namiastkę zimy.


Potem tradycyjnie przeszedłem dalej na Szyndzielnię. Tego dnia widoczność była rewelacyjna. Z szczytu Szyndzielni (a dokładnie z góry wyciągu narciarskiego) Bielsko-Biała wyglądała jakby była na wyciągnięcie ręki.


Ponieważ, tak jak wcześniej napisałem, czekały mnie pilne obowiązki w kuchni, na szybko zjechałem z Szyndzielni kolejką linową. Wyprawa była krótka, ale czułem się po niej fantastycznie: zrelaksowany, odświeżony, pełen chęci do życia :) A zaledwie kilka godzin wcześniej, wyjeżdżając do Szczyrku, byłem na kacu i czułem się bardzo kiepsko. Rzadko piję i rzadko imprezuję, ale akurat tej poprzedniej nocy porządnie zaszalałem ;) Jednak wyjście w góry i pobyt na świeżym powietrzu w bardzo szybkim czasie pomogło mi całkowicie wyzbyć się kaca i poczuć się jak nowo narodzony. Mogę gorąco polecić wszystkim skacowanym wyjście w góry jako najlepszy sposób na powrót do normalnego stanu fizycznego i psychicznego :)

To była moja 94 i ostatnia wyprawa w góry w 2014 roku. Nie udało mi się dobić do 100 wycieczek górskich w ciągu jednego roku, ale i tak czuję się z tego roku ogromnie zadowolony. Doświadczyłem w nim tylu fantastycznych przeżyć w górach, o których przedtem nawet mi się nie śniło. Już teraz wiem, że rok 2015 nie będzie tak bogaty w przeżycia górskie, gdyż moja przygoda w Bielsku-Białej kończy się w lutym i potem najprawdopodobniej wyjadę za granicę. Pozostanie mi jeszcze może kilka wypadów w styczniu i na tym koniec... Jednak wspomnienia z roku 2014 zabiorę z sobą do końca życia, i ten rok zawsze zapamiętam jako ten w którym mogłem w pełni rozwijać swoją nowo odkrytą pasję związaną z górami :)

czwartek, 18 grudnia 2014

14.12 Regle Tatr Zachodnich

Trasa: Kiry – Zahradziska – Przysłop Miętusi – Przełęcz W Grzybowcu – Dolina Strążyska – Zakopane

W drugim dniu grudniowego weekendu w Tatrach ja i Sabrina odbyliśmy wycieczkę niedługą, nietrudną, ale bardzo sympatyczną. Przeszliśmy z wylotu Doliny Kościeliskiej do centrum Zakopanego, pokonując przy tym znaczny odcinek Ścieżki nad Reglami. Jest to trasa głównie zalesiona, ale są miejsca na tym szlaku z których można podziwiać wspaniałe panoramy wyższych partii Tatr. Tego dnia pogoda była bardzo łaskawa i umożliwiła nam oglądanie tych panoram w całej okazałości.

O 8:35 dojechaliśmy busem do wylotu Doliny Kościeliskiej i przeszliśmy jej początkowy odcinek do skrzyżowania z Ścieżką nad Reglami. Przy poprzednich wizytach w Dolinie Kościeliskiej byłem przyzwyczajony do tłumów turystów i letniej pogody, natomiast tym razem było zupełnie inaczej: cicho, pusto i w zimowej scenerii.


Odbiliśmy z doliny czarnym szlakiem: Ścieżką nad Reglami, która wspina się na Przysłop Miętusi (1189 m n.p.m), prowadząc wzdłuż Doliny Miętusiej. W dolinie spotkaliśmy strażnika parkowego ;)


Widok podczas podejścia na Przysłop Miętusi jest nieco przykry. Zarówno w Dolinie Miętusiej, jak i na zboczach Zadniej Kopki, widać dramatyczne skutki bożonarodzeniowego halnego sprzed roku. Wciąż leży mnóstwo powalonych drzew.


Pomimo tego negatywnego aspektu, panorama staje się coraz bardziej rozległa w miarę wspinania się na Przysłop Miętusi. Z samej przełęczy widok jest naprawdę piękny, o czym wspominałem już podczas opisu poprzedniej wizyty w tym miejscu (12 października). Widać na dalszym planie Kominiarski Wierch i Zadnią Kopkę, a nieco bliżej skały Zawiesistej Turni.


Wspaniałą rzeczą podczas tej wycieczki było to, że przez praktycznie cały czas mieliśmy góry sami dla siebie. Na całej Ścieżce nad Reglami spotkaliśmy bodajże trzech innych wędrowców, a dopiero na ostatnim odcinku trasy, w Dolinie Strążyskiej, było nieco więcej turystów. Tutaj, na Przysłopie Miętusim, rozkoszowaliśmy się w pełni ciszą i samotnością. Siedzieliśmy tam około pół godziny, po prostu ciesząc się życiem :) Wszystkie problemy, z którymi borykaliśmy się przez poprzedni tydzień, wydawały się bardzo daleko.

Gdy ruszyliśmy dalej Ścieżką nad Reglami, weszliśmy do gęstego, mrocznego, tajeminczego lasu. Przysłop Miętusi żegnał nas ostatnim widokiem spomiędzy drzew na Zawiesistą Turnię.


Kolejnym widokowym punktem na naszej trasie była Dolina Małej Łąki. Podobnie jak w przypadku Przysłopu Miętusiego, byłem tam już raz (13 września), lecz w zupełnie innych warunkach. Tym razem, w zimowej scenerii i z pustkami na szlakach, podobało mi się jeszcze bardziej :)


Nieco mnie oburzył napis na szlakowskazie w Dolinie Małej Łąki. Przecież szlak, którym właśnie przeszliśmy, był czynny! Jak można tak ludzi wprowadzać w błąd? Gdybyśmy pokonywali trasę w przeciwnym kierunku, widząc ten napis pewnie byśmy zawrócili – zupełnie niepotrzebnie.


Od Doliny Małej Łąki Ścieżka nad Reglami doprowadziła nas na Przełęcz w Grzybowcu (1311 m n.p.m), a następnie w dół do Doliny Strążyskiej. Tym zejściem szedłem już raz – 15 czerwca, schodząc spod Giewontu – i pamiętam że wtedy miałem problemy, gdyż po opadach deszczu było ślisko. Tym razem schodziło się jeszcze trudniej z powodu zalegającego na szlaku lodu. Mozolnie zeszliśmy do Doliny Strążyskiej, gdzie nasz wysiłek wynagrodziła piękna panorama Giewontu.


Reszta naszej trasy pokrywała się z trasą z poprzedniego dnia, a więc: w dół Doliną Strążyską i ulicami do centrum Zakopanego. Po opuszczeniu Doliny Strążyskiej, kilka minut wędrówki w dół szosą, zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji Żabi Dwór. Bardzo polecam! Jedzenie jest przepyszne, niedrogie, a klimat lokalu wymiata :)


Z żalem żegnaliśmy się z Tatrami. Myślę że jeszcze do nich wrócę po Nowym Roku... lecz ponieważ moja przygoda na południu Polski wkrótce się kończy, wiem że dni na odwiedzanie tych przepięknych gór są dla mnie policzone...

poniedziałek, 15 grudnia 2014

13.12 Sarnia Skała i Siklawica

Trasa: Zakopane – Dolina Białego – Czerwona Przełęcz – Sarnia Skała – Czerwona Przełęcz – Siklawica – Strążyska Polana – Dolina Strążyska – Zakopane

Po fatalnym tygodniu marzyłem tylko o tym żeby uciec z Bielska-Białej jak najdalej i na weekend oderwać się od tamtejszej rzeczywistości... Stąd decyzja o wyjeździe w Tatry, która naprawdę pomogła. Dwa dni spędzone w tych przepięknych górach pomogły mi odstresować się, nabrać optymizmu, i chociaż częściowo zapomnieć o sprawach które ostatnio dawały mi w kość. Miałem na ten wyjazd przesympatyczne towarzystwo mojej koleżanki Sabriny, która również ostatnio nie miała najlepszego okresu... Myślę że ten weekend dużo dał nam obojgu :)

Przyjechaliśmy do Zakopanego o 11 rano w sobotę i od razu ruszyliśmy z dworca PKS w stronę gór. Przechodząc przez Równię Krupową mieliśmy kapitalny widok na Giewont.


Naszym celem było przejście przez Dolinę Białego na Sarnią Skałę. Zależało nam, aby zdążyć zakończyć trasę przed wcześnie zapadającym o tej porze roku zmrokiem, więc szybko przeszliśmy przez centrum Zakopanego pod skocznię narciarską, Wielką Krokiew. Stamtąd przeszliśmy kawałek Drogą pod Reglami i wkrótce znaleźliśmy się u wylotu Doliny Białego. Ta dolina zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie – moim zdaniem to jedna z najpiękniejszych tatrzańskich dolin. Dróżka wije się pomiędzy ciekawymi formacjami skalnymi, a wędrowcom towarzyszy cały czas łagodny, kojący szum strumienia.


Końcowy odcinek żółtego szlaku przez Dolinę Białego wymaga nieznacznej wspinaczki, trawersując zbocza Igły. Tutaj nieco wędrówkę utrudniał nam lód na ścieżce. Myślę że jeszcze kilka dni wcześniej zastalibyśmy tam znacznie więcej śniegu, jednak ostatnie ciepłe dni zrobiły swoje – śnieg topi się w ciągu dnia, a nocami znów zamarza, co stwarza nieco niebezpieczne warunki. Ślizgaliśmy się dość często, raz nawet zjechałem po ścieżce na pupie ;) Ale ostatecznie doczołgaliśmy się do skrzyżowania z Ścieżką nad Reglami, którą udaliśmy się w stronę Czerwonej Przełęczy, a następnie odnogą szlaku na Sarnią Skałę. Z tej perspektywy przypomina mi ona nieco jakiegoś gada czołgającego się na brzuchu ;)


Będąc poprzednim razem w tych stronach, 27 września, niskie chmury uniemożliwiły mi zobaczenie czegokolwiek. (Jeśli popatrzycie na tamtą relację, zobaczycie że jest to zdecydowanie najuboższy w zdjęcia wpis na tym blogu.) Tym razem widoczność była perfekcyjna. Dzięki halnemu, który oczyścił powietrze, mieliśmy dalekie widoki na wszystkie strony. Od południowego wschodu na Tatry Wysokie:


Od wschodu na Krokiew:


A wchodząc na Sarnią Skałę, od północy rozciągało się pod nami Zakopane i całe Podhale. Przy tak świetnej widoczności mogliśmy zobaczyć nawet Gorce.


Widzieliśmy całe Pasmo Gubałówki... a w tle Babią Górę, wyraźną jak nigdy.


Zbliżenie na Babią Górę (po prawej) oraz Pilsko (po lewej):


Na szczycie Sarniej Skały było istne lodowisko. „Drogę przez mękę” na szczyt wynagrodził nam widok Kominiarskiego Wierchu:


Ale oczywiście z Sarniej Skały najlepsze widoki są na Giewont.



Droga powrotna z Sarniej Skały na Czerwoną Przełęcz nie była zejściem a raczej zjazdem :) Nasz dalszy odcinek wędrówki, czyli z Czerwonej Przełęczy do Strążyskiej Polany, również z racji oblodzenia do łatwych nie należał. Po zejściu do Strążyskiej Polany zaliczyliśmy jeszcze króciutki szlak żółty do wodospadu Siklawica. Z formacjami lodowymi po obu stronach wodospad prezentował się naprawdę uroczo.



Powróciliśmy na Strążyską Polanę, nad którą góruje masywny Giewont:


A potem, ponieważ zaczynało się ściemniać, zeszliśmy Doliną Strążyską do Zakopanego, gdzie wieczór spędziliśmy dreptając po Krupówkach, słuchając góralskiej muzyki i spożywając baaardzo smacznego jedzenia ;) Po czym udaliśmy się do ośrodku wypoczynkowego, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, i już o 20 padliśmy na łóżka i spaliśmy twardo, by następnego dnia wstać pełni chęci do życia i gotowi na dalsze przygody :)

piątek, 12 grudnia 2014

07.12 Z Mikuszowic na Magurkę Wilkowicką

Trasa: Mikuszowice Krakowskie – Wilkowice – Rogacz – Magurka Wilkowicka – Rogacz – Mikuszowice Stalownik

Pomimo bardzo ponurej pogody, postanowiłem w niedzielę tak samo jak w sobotę wybrać się w góry. Po tym, jak sobotnia górska wycieczka podziałała na mnie jak swoiste „katharsis”, oczyszczając z wszystkich złych emocji, byłem w stu procentach przekonany że nie ma lepszego sposobu na spędzenie tej niedzieli jak ponownie wędrując po Beskidach. I rzeczywiście nie było, choć z kilku powodów ta wycieczka nie była dla mnie aż tak godna zapamiętania jak wiele innych. Po pierwsze dlatego, że po sobocie już byłem emocjonalnie „oczyszczony” więc wycieczka nie mogła aż tak spektakularnie wpłynąć na mój nastrój; po drugie dlatego, że trasa, którą wybrałem na niedzielę (na Magurkę Wilkowicką), rozdeptałem wielokrotnie aż do bólu; a po trzecie dlatego, że o ile jeszcze w sobotę przejściowe przejaśnienia otworzyły przede mną wspaniałe panoramy, o tyle w niedzielę niebo przez cały dzień pozostało tak szczelnie zaciągnięte chmurami że nie było mi dane podziwiać jakichkolwiek widoków – które, jakby nie patrzeć, stanowią bardzo istotną część całego przeżycia, jakim jest wyprawa w góry.

Szukając jakiegoś urozmaicenia w trasie na Magurkę, postanowiłem nie wchodzić na nią od razu moim ulubionym czerwonym szlakiem spod Stalownika w Mikuszowicach, tylko wysiąść z autobusu nieco wcześniej, przejść się żółtym szlakiem wzdłuż rzeki Białej do Wilkowic, a następnie stamtąd czarnym szlakiem dotrzeć na Rogacz, by stamtąd kontynuować wędrówkę dobrze mi znaną trasą. Rozpocząłem więc trasę w obszarach zabudowanych, na przystanku autobusowym w Mikuszowicach Krakowskich. Udałem się stamtąd ulicą Morelową na drugą stronę torów kolejowych, a dalej ulicą Cyprysową, mijając po drodze zabytkowy kościół św. Barbary. Akurat skończyła się msza więc mogłem wejść na chwilę do środka, rzeczywiście pięknie się prezentuje:


Idąc dalej ulicą Cyprysową dotarłem nad brzegi Białej, wzdłuż której miałem przejść do Wilkowic szlakiem żółtym, który istniał chyba tylko w teorii, na mojej mapie. Co prawda na odcinku do Wilkowic kilka drzew miało na sobie żółte znaki, jednak były nieliczne i bardzo słabe, niektóre wręcz ledwo widzialne. Chyba ten odcinek powoli traci swój status jako szlak turystyczny. Aż tak bardzo się temu nie dziwię, gdyż prowadzi po płaskim terenie i z górami ma niewiele wspólnego. Posiada jednak niezaprzeczalny urok, zwłaszcza gdy idąc brzegiem rzeki ma się wrażenie jakby się szło swoistym tunelem z trzcinami i gęstymi krzakami po obu stronach:


Tym płaskim, chyba już nie istniejącym szlakiem doszedłem do Wilkowic, skąd obrałem kierunek na Rogacz szlakiem czarnym. Była to moja pierwsza okazja na „zaliczenie” tego szlaku. Jest dość stromy i nieźle się na tym podejściu zmęczyłem. W końcu jednak dotarłem do skrzyżowania z dobrze mi znanym czerwonym szlakiem z Stalownika. Wyjątkowo postanowiłem pójść nie czarnym szlakiem przez polanę koło chatki studenckiej, jak to zazwyczaj czynię, tylko czerwonym który tą polanę omija. Tak też zrobiłem: około pięć-dziesięć minut szedłem czerwonym szlakiem nieco poniżej polany, aż do punktu w którym te dwa szlaki ponownie się łączą. Czerwony szlak na tym krótkim odcinku był zupełnie pozbawiony widoków i nie rozumiem czemu nie poprowadzono go razem z szlakiem czarnym przez polanę, która – jak widzieliście zapewne w moich relacjach z poprzednich wycieczek na Magurkę – jest wyjątkowo widokowa.

Na cóż jednak gadanie o widokach, skoro tego dnia i tak o żadnych nie mogło być mowy ze względu na mocno pochmurną pogodę. Pozytyw był tylko taki że nie padało. Dochodząc pod szczyt Magurki Wilkowickiej, zrobiłem sobie małe kółeczko – tak jak podczas wycieczki z 2 marca, lecz przy tak diametralnie odmiennej pogodzie – kawałek na północ szlakiem niebieskim, a następnie na południe do schroniska połączonymi szlakami czerwonym i żółtym. Z tego drugiego odcinka normalnie powinna być wspaniała panorama Beskidu Małego, lecz tego dnia nic z tego, podczas gdy na szczycie wisiała mgła tak gęsta że schroniska było widać tylko tyle:


Zatrzymałem się w prawie pustym schronisku na talerz zupy, po czym rozpocząłem zejście szlakiem czerwonym do Stalownika. Trasa mojego powrotu pokrywała się więc w dużej części z trasą wejścia na Magurkę. Poniżej szczytu, na polanie koło sklepiku spożywczego, wspaniałą panoramę z tego miejsca na Skrzyczne mogłem oglądać jedynie oczami wyobraźni...


Jednakowo pozbawione widoków było całe zejście tym szlakiem, który normalnie sprawia mi tyle uciechy ze względu właśnie na piękne widoki. Schodząc wybrałem wariant czarnym szlakiem przez polanę pod Rogaczem (z której i tak nic nie było widać) i tradycyjnie zakończyłem wycieczkę na przystanku autobusu linii nr 2 Mikuszowice Stalownik. Przyznam się szczerze że podczas zejścia nawet trochę się znudziłem, co bardzo rzadko mi się zdarza w górach. Szedłem już jednak tym czerwonym szlakiem tyle razy (w tym aż dwa razy tego dnia), że przy braku widoków tej niedzieli nie miał dla mnie nic nowego do zaoferowania. Cóż, przynajmniej się trochę rozruszałem i utrzymałem pozytywne nastawienie uzyskane na sobotniej wycieczce. Niestety ten tydzień, który dziś się kończy, ponownie całkowicie wprawił mnie w „doła”... ale jutro jadę na weekend w Tatry i liczę na to że obcowanie z tymi przepięknymi górami dobrze na mnie zadziała.

06.12 Pętla z Suchej Beskidzkiej

Trasa: Sucha Beskidzka – Zasepnica – Pasierbaki – Kubasiki – Surzyny – Bartoszki – Stryszawa – Gołuszki – Przełęcz Lipie – Lipska Góra – Sucha Beskidzka

Sobotnią wycieczkę w góry planowałem już od początku tygodnia i nie zapowiadała się na jakoś bardzo odmienną od pozostałych. Jednakże w czwartek i piątek nastąpiły takie zawirowania w moim życiu, że w sobotę rano na trasę wybrałem się w fatalnym stanie psychicznym. Nie będę się wdawał w szczegóły tych rzeczy które się wydarzyły, dość powiedzieć że ich skutkiem było powzięcie przeze mnie decyzji o nie przedłużeniu mojego kontraktu w Bielsku-Białej, który kończy się w lutym, i o tym że po jego zakończeniu wyjadę stąd. Będąc w sobotę jeszcze „na świeżo” po tym wszystkim, czułem oburzenie i rozżalenie tym co się stało, a jednocześnie wielki smutek że za parę miesięcy pożegnam się z Podbeskidziem, regionem który naprawdę pokochałem. Cóż, taka kolej rzeczy że wszystko co dobre się kiedyś kończy. Jest to przykre, ale wiem że decyzja o wyjeździe jest właściwa.

Idąc w góry nie obchodziło mnie, że tego dnia miała być beznadziejna pogoda i że raczej nic nie zobaczę. Jedyne co chciałem to spędzić trochę czasu sam z sobą i oderwać się chociaż na jeden dzień od tych wszystkich spraw które w ciągu poprzednich dwóch dni tak zaszły mi za skórę. Jadąc busem do Suchej Beskidzkiej tego poranka, otrzymałem parę telefonów od znajomych z pracy które jeszcze bardziej mnie zdenerwowały. Czułem potrzebę wewnętrznego „katharsis” jak nigdy. I cóż mogę powiedzieć... góry tego właśnie dla mnie dokonały. Wiem, że mogę na nie w takich momentach liczyć :)

Nieczęsto się zdarza, aby początkowy punkt mojej trasy był zarazem końcowym. Tak było jednak tym razem. Rozpocząłem i zakończyłem wycieczkę na przystanku autobusowym Sucha Beskidzka Zasypnica. Trasa miała przebiegać raczej mało znanymi szlakami wokół miasta: czarnym do ośrodka Beskidzki Raj, następnie niebieskim do Stryszawy, ścieżką dydaktyczną o jakże zachęcającej nazwie „szlak widoków” do Przełęczy Lipie, a na koniec zielonym szlakiem przez Lipską Górę z powrotem do Suchej Beskidzkiej. Miałem więc przechodzić przez tereny które są częściowo zabudowane i z tej racji może nieco mniej popularne wśród miłośników górskich wędrówek, chciałem jednakże je zbadać.

Pierwsze pół godziny wędrówki było bardzo monotonnych, przebiegając ulicą Zasypnica przez dzielnice Suchej Beskidzkiej: Zasepnicę, Śrubarze i Pasierbiaki. Dopiero później czarny szlak opuścił asfaltową drogę i rozpoczął wspinaczkę przez las na zachodnich stokach Borsuczej Góry. Od czasu do czasu wychodziłem z lasu na polany i łąki, z których przy lepszej pogodzie roztaczałyby się pewnie piękne widoki. Ku mojej uciesze jednak szara powłoka chmur na niebie zaczęła się przecierać. I im bardziej zbliżałem się do Beskidzkiego Raju – najwyższego punktu mojej trasy – tym więcej było widać okoliczne góry. Wreszcie wyszedłem z lasu na ostatnią prostą przed Beskidzkim Rajem i ukazała mi się sama „Królowa Beskidów”, Babia Góra. Chmury podniosły się na tyle, że tylko jej szczyt jeszcze w nich zalegał.


Tuż opodal była góra Surzynówka (816 m n.p.m), na której wierzchołku mieści się ośrodek Beskidzki Raj. Wzbudza on nieco kontrowersji tym, że sprawia iż dużo turystów wjeżdża samochodami w ustronny zakątek Beskidów. Należy jednak zwrócić uwagę na to, że bezpośrednie otoczenie ośrodka jest w dużym stopniu zabudowane – co widać na poniższym zdjęciu – więc ruch samochodowy odbywałby się tu i tak:


Babia Góra z tej perspektywy naprawdę robiła wrażenie. Dawno nie byłem tak blisko niej. Jej widok podziałał na mnie wyzwalająco – delektując się jej pięknem, po raz pierwszy od kilku dni odetchnąłem pełną piersią i przestałem się tak zamartwiać sprawami zawodowymi i osobistymi.


Obrałem kierunek na Stryszawę niebieskim szlakiem, najpierw drogą asfaltową a później gruntową. Z tej perspektywy z kolei miałem przed sobą panoramę na północ, w stronę Beskidu Małego. I było w niej coś naprawdę ujmującego.



Szedłem dalej coraz bardziej podniesiony na duchu. Zamiast złorzeczyć na los, chciałem tylko dziękować Bogu za to że po raz kolejny mogłem oglądać piękno Jego stworzenia. Nawet w taki pochmurny dzień, nawet w takiej „cywylizowanej” części Beskidów, góry były piękne jak zawsze. Idąc w stronę Stryszawy z licznych łąk odsłaniały się widoki na inne kierunki – m.in. na zachód, gdzie widniały mało znane szczyty z pogranicza Beskidu Małego i Makowskiego w okolicach Lachowic:


Z biegiem czasu zacząłem schodzić coraz niżej i wchodzić w zabudowania Stryszawy. Krajobrazy były stąd znacznie mniej rozległe, a do tego dramatycznie pogorszyła się widoczność. Powodem tego było nie tylko ponowne opadanie pułapu chmur, lecz również coś co można zauważyć na moich poprzednich zdjęciach z panoramą Beskidu Małego – smog. Zalegając nad dolinami i nad całym otoczeniem Suchej Beskidzkiej, znacząco pogorszył zasięg, z jakim mogłem oglądać okoliczne góry i wzniesienia. Po przejściu przez drogę z Żywca do Suchej Beskidzkiej, tak słabo widoczna była Lipska Góra – ostatni szczyt do zdobycia tego dnia:


Użycie sformułowania „szczyt do zdobycia” było tu może nieco na wyrost, gdyż w tej części Beskidów ciężko się poczuć jakby się naprawdę było w górach. Stosunkowo niewielkie różnice wysokości pomiędzy wzniesieniami i liczne zabudowania w okolicy sprawiają, że brakuje w tej okolicy atmosfery prawdziwych gór. Pod tym względem więc „szlak widoków”, którym poszedłem w stronę Przełęczy Lipie, nie do końca spełnił moje oczekiwania. Szedłem nim cały czas po asfalcie, mijając jedno gospodarstwo za drugim. Ładne i sielskie to były okolice, ale na pewno nie tak urokliwe jak te na południe od Suchej Beskidzkiej przez które szedłem parę godzin wcześniej.

Nie smuciłem się jednak specjalnie z tego powodu – byłem przede wszystkim szczęśliwy, że obcowanie z górami pozwoliło mi wyzbyć się wszystkich negatywnych emocji z tego poranka. Tak jakby ich w ogóle nie było – czułem się spokojny, zrelaksowany i pogodzony z światem. Wracałem do Bielska-Białej całkowicie odnowiony. Nie żartuję, taka jest moc gór!

Na ostatni odcinek mojej trasy, przez Lipską Górę, udało mi się uciec od asfaltu. Zielony szlak do Suchej Beskidzkiej przebiegał przez las, wspinając się bez większych stromizn na szczyt położony 625 metrów nad poziomem morza i równie łagodnie z niego schodząc. Nie spotkałem na nim żywej duszy oprócz dużego jelenia, który stał na jednej z niewielkich leśnych polan i przypatrywał mi się, gdy na nią wszedłem. Cóż za piękne stworzenie! Po chwili odwrócił się i z szelestem wszedł w leśną gęstwinę. Niestety nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia. Ale sam widok tego majestatycznego jelenia stojącego nieopodal w mgle zostanie mi w pamięci bez potrzeby uwieczniania go na zdjęciu.

Zejście z Lipskiej Góry zajęło mi niewiele czasu i wkrótce znalazłem się z powrotem w Suchej Beskidzkiej, na tym samym przystanku autobusowym na którym rozpocząłem wycieczkę. I wróciłem do Bielska-Białej w zupełnie odmienionym stanie od tego, w którym stamtąd wyjechałem :)

piątek, 5 grudnia 2014

30.11 Żurawnica i Jasień

Trasa: Stryszawa – Gancarzyczki – Górki Kukowskie – Podoły – Krzeszów – Żurawnica – Gołuszkowa Góra – Żmijowa – Koźle – Jasień – Sucha Beskidzka

Ostatnio coraz częściej ciągnie mnie w Beskid Makowski i wschodnią część Beskidu Małego, w okolicach Suchej Beskidzkiej. Dotychczas rzadziej odwiedzałem te okolice ponieważ miałem do nich dalej z Bielska-Białej. Teraz jednak, po okresie ponad roku mieszkania na Podbeskidziu, mam już „obłażoną” znaczną część Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, podczas gdy obszary dalej na wschód są mi nadal dość mało znane. W niedzielny poranek więc po raz drugi w ciągu trzech dni wsiadłem w busa jadącego do Suchej Beskidzkiej. Nie dojechałem nim jednak aż do miasta, tylko wysiadłem w poprzedniej miejscowości – Stryszawie. Razem ze mną wysiadł mój przyjaciel Sean, który dał się namówić na wycieczkę w góry. Mieliśmy w planach trasę nieco zagmatwaną, kluczącą po mało znanych zakamarkach Beskidu Makowskiego i Małego, docelowo jednak prowadzącą przez szczyt Żurawnicy i kończącą się w centrum Suchej Beskidzkiej.

Pierwszy etap naszej wędrówki przebiegał czarnym szlakiem dydaktycznym, tzw. „szlakiem widoków”. Przekroczyliśmy nim potok Stryszawkę, oglądając przy tym pierwszy tego dnia widok – na Lipską Górę:


Przez kolejną godzinę wędrowaliśmy szlakiem bardzo łatwym i przyjemnym, który wije się wśród pól, łąk i pagórków, oferując sympatyczne widoki na okoliczne wzniesienia.


Przy jednym z mijanych przez nas gospodarstw pojawił się również element rzeźbiarstwa ludowego:


Doszliśmy do szosy Stryszawa-Krzeszów, gdzie ścieżka dydaktyczna skręca w lewo, w stronę Krzeszowa. My jednak poszliśmy w przeciwną stronę, by po około dziesięciu minutach wędrówki skręcić w drogę gruntową, która mijając osadę Podoły zakręca ponownie w stronę Krzeszowa i dociera do wsi od strony południowo-wschodniej. Na tej drodze było dużo błota, lecz poza tym nie nastręczała ona jakichkolwiek trudności. Widoczność tego dnia do najlepszych nie należała, ale przynajmniej niebo przejaśniało się coraz bardziej.


I tak oto przez łąki i niewielkie wzniesienia dotarliśmy do obrzeży Krzeszowa, gdzie skręciliśmy w prawo na zielony szlak prowadzący na Żurawnicę. Raptem krajobraz znacząco się zmienił. Wystarczyło podejść dosłownie kawałeczek wyżej, na wysokość 650 m n.p.m, abyśmy znaleźli się powyżej granicy mrozu, na wysokości na której przez ostatnią dobę cały czas panowała temperatura poniżej zera. I od tego miejsca towarzyszyły nam pięknie oszronione drzewa, które oświetlało coraz śmielej wychodzące zza chmur słońce.


Zagłębiając się w las porastający zbocza Żurawnicy, wkroczyliśmy jakby w inny świat, w którym panowała zamiast jesieni zima. Ziemia i drzewa były opatulone warstewką śniegu. Słońce wyszło w pełni, rozświetlając las, sprawiając że szło się niczym w jakiejś bajce.


Atmosfery magii i mistycyzmu temu obszarowi dodawała obecność potężnych skał, które ni stąd ni zowąd pojawiły się przy ścieżce.


Może nie było to najbezpieczniejsze przy panujących tam śliskich warunkach, lecz Sean i ja wdrapaliśmy się na te skały i rozpoczęliśmy sesyjkę fotograficzną ;)



W końcu magiczną Żurawnicę (724 m n.p.m) zostawiliśmy za sobą, a następny w kolejce do zdobycia był kolejny szczyt porośnięty oszronionym lasem: Gołuszkowa Góra (715 m n.p.m).


Po zejściu z Gołuszkowej Góry opuściliśmy królestwo zimy i weszliśmy z powrotem w jesień. Obraliśmy kierunek na Zembrzyce czerwonym szlakiem, mijając łąki i rzadkie zabudowania. Ciekawostkę stanowiła figura przy jednym z domostw: ciekawe na co zbiera kasę? :)


Przy osadzie Koźle opuściliśmy czerwony szlak i zeszliśmy do Suchej Beskidzkiej niebieskim szlakiem rowerowym. Musieliśmy bardzo uważać aby się nie zgubić, gdyż ten szlak był słabiej oznaczony od pieszego. Po dywanie opadłych, wilgotnych liści schodziliśmy wśród leśnej ciszy po stokach góry Jasień, aż ścieżka sprowadziła nas bezpośrednio do parku w Suchej Beskidzkiej. Weszliśmy do niego, mijając ruiny fortyfikacji. Po raz pierwszy mogliśmy oglądać suski zamek, znajdujący się w samym środku parku:


Park był pusty i cichy, mieliśmy go sami dla siebie. Zatrzymaliśmy się chwilę żeby się nacieszyć tą samotnością i spokojem, po czym ruszyliśmy dalej na ostatnie pięć minut naszej trasy. Wychodząc z parku i przekraczając Stryszawkę oraz tory kolejowe, doszliśmy prosto pod karczmę „Rzym”, znaną wszystkim z poezji Adama Mickiewicza. Oczywiście nie było innej opcji jak zatrzymać się w tej sławnej jadłodajni na obiad. Akurat trwał tam festiwal gęsiny i było dużo dodatkowych opcji z tym mięsem na karcie dań. Zjedliśmy pierogi z gęsiną, które były wprost fenomenalne!


Powyżej zdjęcie z wnętrza karczmy „Rzym”. Dobrze było się tam zatrzymać i ogrzać nieco z dobrym jedzeniem i ciepłą herbatą, gdyż dzień był zimny, i mimo świecącego słońca po pięciu godzinach wędrówki byliśmy zziębnięci. Po obiedzie przeszliśmy na pobliski przystanek autobusowy, na który akurat podjechał dalekobieżny PKS z Zakopanego do Bielska-Białej. Zazwyczaj przejażdżka autobusem tej linii przyniosłaby mi sentymentalne myśli o Tatrach spod których przyjechał, jednak nie tym razem – byłem zanadto zadowolony z właśnie zakończonej wycieczki po Beskidach, które może nie są aż tak imponujące jak Tatry, lecz również są przepiękne :)