niedziela, 30 czerwca 2019

29.06 Z Wisły na Baranią Górę

Trasa: Gościejów - Wróblonki - Nowa Osada - Groń - Kozionki - Wajdówka - Przełęcz Szarcula - Stecówka - Stoczek - Czumówka - Karolówka - Przysłop - Barania Góra - Fajkówka - Kamesznica - Mały Cisiec - Cisiec

W sobotę powróciło słońce i powróciły moje chęci na dłuższą górską wyprawę. Postanowiłem z przytupem zakończyć ten dziewięciodniowy maraton wędrówek po polskich górach i zaliczyć naprawdę solidną trasę. Pojawiła się ku temu wymówka w postaci zaplanowanego na przedpołudnie spotkania z koleżanką w Nowej Osadzie - tej samej, u której odwiedziny połączyłem z spacerem po górach 22 września ubiegłego roku. Nie widzieliśmy się od tego czasu i chcieliśmy nadrobić zaległości. Tym razem jednak skorzystałem z okazji odwiedzin u niej, aby zaliczyć nieporównywalnie dłuższą górską trasę, przemierzając pokaźny kawał Beskidu Śląskiego z zachodu na wschód.

Niespodziewanie do już długiej trasy doszedł mały "bonus" na początku. Gdy byłem w drodze do Wisły, koleżanka napisała mi SMS-a, że z racji pięknej pogody postanowiła pójść z dzieciakami nad rzekę w Gościejowie i zaprasza mnie tam. Wysiadłem więc z autobusu wcześniej niż w planowałem i zamiast u niej w domu spotkaliśmy się na świeżym powietrzu, nad rzeką - to był świetny pomysł z jej strony. Po bardzo sympatycznym spotkaniu ruszyłem w drogę, podczas gdy moja koleżanka i jej dzieci kontynuowali zabawę nad wodą. Nie chciało mi się maszerować wzdłuż ruchliwej asfaltowej drogi do Nowej Osady, więc wpadłem na inny pomysł: oto udam się w góry po północnej stronie Gościejowa, ulicą Wypoczynkową do osady Wróblonki, dołączę do zielonego szlaku i nim zejdę do Nowej Osady. Trochę dłużej, ale z całą pewnością ciekawiej. I była to bardzo dobra decyzja. Droga przez Wróblonki obfitowała w ładne widoki na granicę polsko-czeską.



Dotarłem do zielonego szlaku, który wkrótce potem przeciął stok narciarski z kolejką krzesełkową. Jednak w odróżnieniu od stoków Małego Skrzycznego, gdzie byłem dzień wcześniej, nie miałem takiego poczucia dewastacji natury przez człowieka. Jakoś ta infrastruktura narciarska komponowała się z przyrodą lepiej, no i było jej znacznie mniej.



Zszedłem do Nowej Osady, minąłem dom wciąż wypoczywającej nad rzeką koleżanki i jej rodziny, i rozpocząłem właściwe podejście - długie, stopniowe, z punktem kulminacyjnym na szczycie Baraniej Góry. Ponieważ za Nową Osadą zielony szlak znacznie nadkłada drogi, zataczając zygzaki przez Groniczek, postanowiłem pójść na skróty na wprost do czarnego szlaku, pójść nim kawałek przez osadę Groń, a następnie znów na skróty do zielonego szlaku w Kozionkach i dołączyć nim do żółtego szlaku. Jak to z takimi pozaszlakowymi "eksperymentami" bywa, było odrobinkę błądzenia i chaszczowania, ale na pewno nie można powiedzieć, że nie było ładnie, a momentami nawet bardzo.




Żółtym szlakiem na Przełęcz Szarcula szedłem po raz pierwszy. Fajny był - trochę z widokami, ale też z dużą ilością zalesienia i cienia. Cieszyłem się z tego, ponieważ minęło południe i wysoka temperatura zaczęła coraz bardziej doskwierać.


Pojawił się nawet widok na odległą Ochodzitą...


Czerwonym szlakiem pomiędzy Przełęczą Szarculą a Stecówką też szedłem pierwszy raz. Dawno temu, w 2014, szedłem pomiędzy tymi punktami, tyle że drogą asfaltową zamiast szlakiem. Drogą na pewno było szybciej i wygodniej, ale mniej ciekawie. Szlak kluczy po dzikich leśnych ostępach, i choć widoków nie ma prawie żadnych, to jednak posiada specyficzny klimat. I jak na sobotnie popołudnie był zaskakująco spokojny. Pewnie większość piechurów na tej trasie poszło na skróty asfaltem... Rzeczywiście, jak tylko wyszedłem z lasu na drogę przy Stecówce to od razu na około pojawiło się więcej ludzi. Zrobiłem tam postój, aby obejrzeć uroczy drewniany kościół, odbudowany po pożarze w roku 2013.



Mój kolejny etap wędrówki to beskidzka klasyka, czyli kapliczki i widokowe polany. Przeszedłem w kierunku Baraniej Góry najpierw czerwonym szlakiem, a następnie czarnym szlakiem łącznikowym, docierając do skrzyżowania pomiędzy Karolówką i Pietroszonką.



Mogłem z tego skrzyżowania od razu pójść "podwójnym" szlakiem, niebieskim i zielonym, do schroniska na Przysłopie. Ale nie! Jak to mam w zwyczaju, musiałem sobie pokomplikować życie. Nie miałem jeszcze zaliczonego odcinka pomiędzy tym skrzyżowaniem a Czumówką (czyli punktem, gdzie żółty szlak z Kamesznicy łączy się z niebieskim szlakiem z Koczego Zamku i Przełęczy Koniakowskiej). Postanowiłem więc przejść ten odcinek, aby dodać go do mojej "kolekcji", a następnie pozaszlakowo wejść na Karolówkę. Pomysł po prostu "genialny"... Odcinek szlaku do Czumówki, dla którego zaliczenia tak nadkładałem drogi, okazał się nieciekawy i do tego jeszcze rozkopany.


A ścieżka z Czumówki na Karolówkę, pokazana na mojej mapie, to chyba jakaś fikcja. Najpierw musiałem wspinać się "na czuja" po dość stromym zboczu, a następnie brodzić przez długie trawy niczym na stepie, by trafić na szlak. Odnalezienie go było dla mnie dużą ulgą. Potem już poszło gładko do schroniska na Przysłopie. Najciekawszym obiektem po drodze była naprawdę całkiem stara, a zarazem sporych rozmiarów, kapliczka.


Po nieudanym odcinku pozaszlakowym przed Karolówką byłem solidnie zmachany i bardzo potrzebowałem odpoczynku. Schronisko było więc jak zbawienie. Oddałem się na jadalni relaksowi i jedzeniu, a towarzyszył mi w tym uroczy kotek :) Jestem pewien, że to ten sam, którego spotkałem tam poprzednim razem (odsyłam do mojej relacji z 03.05.2015). Teraz, po kilku latach, widać ma mniej energii niż wtedy - głównie spał :) 


Było już późne popołudnie (krótko przed 17:00), gdy rozpocząłem ostatnie podejście na Baranią Górę. O tej porze nie widziałem, aby ktokolwiek poza mną podchodził, za to schodzących było sporo. Wiedziałem, że muszę się sprężyć, aby zdążyć na pociąg do Bielska-Białej, którego miałem łapać o 20:30 z stacji Cisiec, ale byłem raczej spokojny, że mi się uda. Mimo wszystko szkoda, że musiałem ostatnią część trasy przebyć dość żwawo i że nie miałem więcej czasu na delektowanie się okolicami. Bo te były naprawdę piękne, zwłaszcza na szczycie Baraniej Góry.



Na trasę zejścia wybrałem czarny szlak do Kamesznicy. Do tej pory przeszedłem tylko jego odcinek do skrzyżowania z zielonym szlakiem na Fajkówce, a teraz chciałem go przejść w całości. Szlak jest raczej mało popularny - do Fajkówki spotkałem tylko jedną osobę. Sporo na nim lasu, ale są też takie miejsce, które pod względem widoków niewiele ustępują szczytowi Baraniej Góry.



Poniżej Fajkówki szlak początkowo prowadzi wąską ścieżynką przez gąszcz, a później drogą asfaltową wśród stopniowo narastającej "cywilizacji". Pojawił się nieprzyjemny akcent - rozjechany wąż... (Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie wrzucę go tu bo to nie jest coś dla osób o słabych nerwach.) Poza tym jednak wędrówka tą drogą w bezchmurny letni wieczór był przyjemnością. A odcinek przez Kamesznicę obfitował w ciekawe figurki i kapliczki. Przy każdej z nich była nawet tabliczka z informacjami na jej temat. Mając więcej czasu do dyspozycji, chętnie bym się kiedyś wybrał na spacer po samej Kamesznicy, śladem tych obiektów.



Przykładowo: figura św. Jana Nepomucena i tablica informacyjna o niej.



Planując moją trasę, trochę nierozważnie wybrałem przejście przez węzeł Milówka, czyli punkt w którym rozpoczyna się kompletny odcinek drogi ekspresowej S69 na Słowację. Wędrówka poboczem drogi zjazdowej z "ekspresówki" była trochę ryzykowna i całe szczęście, że ruch tego wieczoru był minimalny. Z ulgą opuściłem tą drogę, wkraczając na stary "trakt cesarski". Kiedyś ważna szosa, dziś jedynie wiejska dróżka, częściowo nieutwardzona. Idąc nią łagodnie w dół, osiągnąłem Mały Cisiec, zatrzymując się od czasu do czasu aby sfotografować zachodnie krańce Beskidu Żywieckiego w pięknym wieczornym świetle.




Sam koniec tej jakże długiej trasy to przejście ulicą Łączną przez Mały Cisiec i przekroczenie nią rzeki Soły, dalej kawałek główną szosą (ul. Wyszyńskiego) i boczną uliczką Sołecką, z metą na stacji kolejowej Cisiec. Ten ostatni odcinek to typowa wiejska sielanka... kózki i kapliczki...




Ostatecznie skończyło się tak, że dotarłem na stację na niecałe 10 minut przed odjazdem ostatniego pociągu do Bielska-Białej. Bez wielkich nerwów, ale jednak cały czas musiałem się trochę spieszyć. Wolę nie myśleć, co by się stało jakby ten pociąg mi uciekł... Na całe szczęście zdążyłem, więc nie potrzebuję gdybać. Teraz naprawdę muszę odpocząć kilka dni od gór. Tym bardziej, że już podczas tego spaceru powietrze zrobiło się bardzo gorące, a teraz to już w ogóle rządzą afrykańskie upały, co niestety odbiera ochotę na chodzenie po górach. Ale kwestia kilku dni i temperatury wrócą do normy, a ja nabiorę sił i na pewno znów ruszę na szlaki :) W pierwszej połowie lipca powinienem skorzystać z każdej okazji, ponieważ od połowy miesiąca już nie będę mieszkańcem Bielska-Białej... 

28.06 Malinowska Skała i Hala Skrzyczeńska

Trasa: Szczyrk Salmopol - Przełęcz Malinowska - Malinowska Skała - Kopa Skrzyczeńska - Małe Skrzyczne - Hala Skrzyczeńska

Po pięciodniowym maratonie w Tatrach to szczerze mówiąc nie miałbym nic przeciwko temu, żeby trochę od gór od począć. Ale tu od razu następnego dnia, czyli w piątek, pojawiła się okazja na wycieczkę w góry w towarzystwie koleżanki z pracy. Byłaby straszna szkoda tą okazję przegapić, ponieważ może już się nie powtórzyć (ją w najbliższych tygodniach czeka dużo pracy, a ja za dwa tygodnie wyjeżdżam z Bielska-Białej). A zależało nam na tym, żeby co najmniej jeszcze jedną wspólną wyprawę odbyć - wszak niejedno w górach przeżyliśmy (zwłaszcza wspólne zdobywanie Rysów w październiku ubiegłego roku) i dobrze by było jeszcze co nieco w tych górach razem przeżyć ;)

Na pewne rzeczy jednak nie ma siły - czułem się na tyle zmęczony, że musiałem poprosić, aby trasa była względnie krótka. Ale krótka nie znaczy nieciekawa! W trakcie kilkugodzinnej wycieczki odkryliśmy dwa nowe szlaki: niebieski z Salmopolu na Przełęcz Malinowską oraz super-nowy (właściwie to nawet oficjalnie jeszcze nie otwarty) żółty szlak z Małego Skrzycznego na Halę Skrzyczeńską. Muszę obiektywnie przyznać, że te dwa szlaki (zwłaszcza ten drugi) wcale takie ciekawe nie były, natomiast znany mi odcinek pomiędzy nimi, przez Malinowską Skałę, jest przepiękny i wspaniale było po kilku latach nieobecności wrócić na tą trasę.

Piątkowe przedpołudnie było chłodne i dość pochmurne, gdy rozpoczynaliśmy podejście niebieskim szlakiem na Przełęcz Malinowską. Z biegiem czasu zaczęły nam się ukazywać ciekawe, choć jeszcze nieco ograniczone widoki.



Widać, że młody jeszcze las na zboczach Malinowskiej Skały i pasma Skrzycznego dość szybko wyrasta. Z każdym rokiem panoramy z tych szlaków będą coraz bardziej ograniczane. Ale jeszcze wiele lat upłynie, zanim las całkowicie je zasłoni. Jeszcze długo się nimi nacieszymy. Jak chociażby poniższą panoramą z czerwonego szlaku pomiędzy Przełęczą Malinowską i Malinowską Skałą:


Przed Malinowską Skałą szlaki tworzą niewielki "trójkąt": najkrótszą trasą na szczyt biegnie szlak czerwony, natomiast odrobinę dłużej można pójść niebieskim szlakiem łącznikowym i następnie zielonym, biegnącym z Baraniej Góry. My wybraliśmy ten drugi wariant, i na skrzyżowaniu niebieskiego szlaku z zielonym odsłoniła się przed nami rozległa panorama w kierunku wschodnim:


Widzieliśmy także nasze kolejne cele: już nieopodal Malinowską Skałę, potem Kopę Skrzyczeńską i Małe Skrzyczne... Tylko ostatni, najwyższy szczyt pasma, Skrzyczne, nie był w naszych planach na ten dzień.


Szybko przeszliśmy na Malinowską Skałę, gdzie mieliśmy do czynienia z krótkim frustracji (pewien rowerzysta stał na szczycie i robił sobie przez kilka minut jedno selfie za drugim, centralnie wchodząc nam w kadr i uniemożliwiając nam zrobienie zdjęć panoramy). W końcu jednak niesforny rowerzysta odjechał, a my mieliśmy skałę dla siebie i mogliśmy nareszcie ją (oraz siebie nawzajem) obfotografować.




Przejście grzbietem górskim przez Kopę Skrzyczeńską na Małe Skrzyczne było bardzo widokowe. Na Małym Skrzycznem ostatnio byłem aż 27.10.2013! Niestety jakoś nie mam szczęścia do zdjęć na tym odcinku - wtedy silny wiatr halny uniemożliwił mi wykonywanie ich, a tym razem wyszły bardzo słabo z powodu zachmurzenia. Trudno się mówi - ważniejsze nie te widoki uwiecznione przez aparat, tylko te uwiecznione w głowie, a one były naprawdę piękne. 

No i skręciliśmy na ten "pachnący nowością" żółty szlak, wiodący na Halę Skrzyczeńską. I niestety trochę się zawiedliśmy. Sprowadził nas po bardzo szerokim stoku narciarskim, na którym ingerencja człowieka w przyrodę była aż nadto widoczna. Po prostu to zbocze zostało w dużym stopniu oszpecone przez infrastrukturę narciarską. I widać było, że ta infrastruktura jeszcze bardziej się rozbudowuje, co zapewne jeszcze bardziej tą okolicę oszpeci. Minęliśmy parę grupek robotników, rozkopujących stok - byli to ewidentnie ludzie z zagranicy, chyba ze Wschodu (może z byłych republik radzieckich?), co można było poznać co ich nieco ciemniejszej karnacji. Popatrzyli się na nas dziwnie i tak jakby nieco wrogo, gdy przechodziliśmy obok - może zaskoczyło ich, że rozmawiamy po angielsku? W każdym razie widać, że roboty dla nich w tym ośrodku sporo, bo cały czas prace wre nad jego rozbudową. Na pewno ku uciesze narciarzy, ale z jakim skutkiem dla przyrody i w ogóle estetyki tych gór?


Podczas mojej jedynej poprzedniej wizyty na Hali Skrzyczeńskiej (19.05.2018) nie byłem nią jakoś szczególnie zachwycony, ale teraz to już totalnie mi się nie podobała. Stała się po prostu wielkim placem budowy i jest tam - jak na góry - wręcz brzydko. Jako cel wycieczki sama w sobie stanowi wątpliwą atrakcję, nie wspominając o tym, że kto pojedzie na nią kolejką linową i z powrotem musi zapłacić niemałe pieniądze (bardzo drogo jest też w jedynym funkcjonującym tam lokalu). Czy warto? Moim zdaniem tylko jeśli się wykorzysta Halę Skrzyczeńską jako bazę wypadową do znacznie ładniejszych i mniej zniszczonych punktów w okolicy. Szkoda, że punkt docelowy tej kolejki jest tak mało atrakcyjny... Chociaż trzeba oddać, że przynajmniej mają tam plażę ;) 


My z plaży nie skorzystaliśmy, bo było po prostu zbyt mało słońca i zbyt chłodno. Poza tym w ogóle było tam jakoś dziwnie - dookoła prawie żadnych turystów, tylko robotnicy i pracujące maszyny... Raczej nie wymarzone miejsce na odpoczynek. Bez większej zwłoki zakupiliśmy bilety na kolejkę linową i zjechaliśmy nią do Szczyrku (podczas tego zjazdu, uczciwie trzeba przyznać, widoki były o wiele atrakcyjniejsze niż na Hali Skrzyczeńskiej). Dobra, koniec tego marudzenia - może ten nowy szlak mnie zawiódł, ale cała okolica Malinowskiej Skały jest tak samo piękna jak zawsze i z pewnością nikt, kto w te rejony się wybierze, tego nie pożałuje!

27.06 Z Orawic do Witowa

Trasa: Orawicka Dolina - Orawice - Szatanowa Polana - Orawicko-Witowskie Wierchy - Molkówka - Hawryłówka - Polana Pod Jaworki - Kojsówka - Witów

W czwartek, tak jak zapowiedziałem, wstałem skoro świt i bardzo cicho, aby nikogo nie obudzić, opuściłem dom moich sympatycznych gospodarzy w Vavrisovie. Aby dostać się do początkowego punktu trasy, którą na ten dzień miałem zaplanowaną, niby miałem do przejechania tylko niewielką odległość, ale jednak w praktyce z wieloma przesiadkami. A więc najpierw autobus z Vavrisova do stacji kolejowej w Liptowskim Gródku, potem pociąg do Rużomberoku, autobus do Dolnego Kubina, kolejny autobus do Namiestowa, jeszcze kolejny autobus do Trzciany i wreszcie ostatni autobus do Orawic. Ponad czterogodzinna podróż - ale jakaż piękna! Ponieważ czwartkowy poranek okazał się, wbrew zapowiedziom, ani deszczowy ani burzowy, tylko całkowicie bezchmurny, mogłem w pełnym słońcu delektować się górzystymi słowackimi panoramami podczas tych wszystkich przejazdów autobusami. Naprawdę, nasi południowi sąsiedzi mają czego pozazdrościć jeśli chodzi o krajobrazy. Owszem, u nas w Polsce też są piękne góry, tylko że Słowacy mają tych gór tak wiele więcej!

Wysiadłem z autobusu na totalnym odludziu: przystanek Cierny Potok w Orawickiej Dolinie. Wyczytałem z mojej mapy, że niedaleko stąd rozpoczyna się droga gruntowa, która podąża w górę po wschodniej stronie Orawickiej Doliny i wyprowadza na stoki nad Orawicami. Pomyślałem sobie, że na tej trasie mogą być całkiem ładne widoki. Na początku wprawdzie jest zalesiona i widać z niej tylko pasmo Skoruszyńskich Wierchów po przeciwnej stronie doliny...


Ale potem robi się coraz ciekawiej, gdy zza zakrętu wyłania się Osobita, a im bliżej Orawic tym bardziej ona góruje nad okolicą.


Droga doprowadziła mnie do wyciągu krzesełkowego po północno-wschodniej stronie Orawic, skąd zszedłem do wsi nieco "na dziko", po stoku narciarskim. Czy ta kolejka krzesełkowa funkcjonowała normalnie tego dnia czy też nie, to ja doprawdy nie wiem, ponieważ ona od czasu do czasu ruszała, tylko po to by po paru minutach znów się zatrzymać. I tak w kółko :) Jeśli chodzi o widoki na tych stokach, to cały czas były świetne, choć w zasadzie były to widoki na jedynie dwie góry: Osobitą i Skoruszynę. Myślę, że kto wie choć trochę o geografii Tatr nie będzie miał problemów z wyłapaniem z poniższych zdjęć, która góra jest którą ;)





Moja dalsza trasa była odrobinę zagmatwana - nie pytajcie mnie, skąd przyszły mi takie pomysły :D Ogólnie cel był taki, aby dojść do Witowa, ale po nieco mniej znanych ścieżkach. Na początek poszedłem w kierunku Doliny Bobrowieckiej niebieskim szlakiem, ponieważ chciałem w końcu go zobaczyć przy dobrej pogodzie (rok temu pod koniec października szedłem tamtędy w totalnej ulewie). Jest to szlak banalny, niemal płaski, prowadzący asfaltem, ale jednak urokliwy. Jest na nim kilka ciekawych punktów, np. tabliczki dydaktyczne, a także... grób.



Po lekko ponad pół godziny wędrówki skręciłem w lewo na krótki szlak łącznikowy o kolorze żółtym, prowadzący do ujścia wąwozu Cieśniawy i Szatanowej Polany. Żółty szlak w zasadzie się nie zmienił, odkąd nim szedłem prawie rok temu: prowadził bardzo szerokim, lecz zarazem koszmarnie zabłoconym leśnym duktem. Na Szatanowej Polanie za to natrafiłem na widok, który jest dla Podhala typowy, ale dla mnie osobiście rzadki: duże stado owiec, które akurat było pędzone przez pasterza w przeciwnym kierunku.




Kolejny etap mojej wędrówki wiódł trasą trochę podobną do tej z 11 września 2017, czyli zapomnianymi bocznymi ścieżkami przez granicę do polany Molkówka. Tym razem jednak nie poszedłem całą długością asfaltowej drogi prowadzącej dnem Cichy Doliny Orawskiej, ale już przy pierwszej okazji odbiłem od niej w lewo i poszedłem ścieżką do góry, wchodząc na pasmo Orawicko-Witowskich Wierchów. Ścieżka niestety po jakimś czasie zniknęła w zaroślach i musiałem trochę pochaszczować, ale ostatecznie udało mi się wyjść na szeroką drogę gruntową, która była przedłużeniem tej samej, którą szedłem rano pomiędzy przystankiem Cierny Potok i wyciągiem krzesełkowym w Orawicach. Skręciłem tą drogą w prawo i poszedłem w stronę słowacko-polskiej granicy, trawersując południowe stoki Magury Witowskiej. Choć droga podążała lasem, drzewa nie rosły zbyt gęsto i było całkiem sporo punktów z panoramami na przeciwną stronę Cichej Doliny Orawskiej. Szkoda tylko, że zdjęcia nie wyszły najlepiej z powodu bardzo słabej przejrzystości powietrza.



Droga gruntowa zatacza szeroki łuk i schodzi do Cichej Doliny Orawskiej, gdzie przechodzi w asfalt. Musiałem w tym miejscu uważnie się przyglądać swojemu otoczeniu, żeby nie przegapić miejsca, z którego odbija ścieżka na Molkówkę. We wrześniu 2017 natrafiłem na nią dość przypadkowo, dzięki napotkanym tam grzybiarkom. Tym razem byłem zdany na własną pamięć, ale udało mi się odnaleźć ścieżkę. Poszedłem nią dość szybko, mimo upału - jakby nie patrzeć, na króciutkim odcinku ta ścieżka przebiega przez teren TANAP, a nie jest oficjalnym szlakiem turystycznym, więc czysto teoretycznie za przejście tamtędy mógłby grozić mandat (choć myślę że w praktyce nikt nie wlepia ich za przechodzenie tamtędy). Po kilkunastu minutach znalazłem się na Molkówce, którą uwielbiam - za całkowitą ciszę i spokój, za klimatyczne szałasy, i za rozległe widoki na Magurę Witowską.


Najszybciej by było z tego miejsca przejść się krótką ścieżką na Siwą Polanę, tak jak uczyniłem podczas mojej wycieczki dwa lata temu, ale tym razem chciałem wybadać alternatywne trasy na wydostanie się z Molkówki. Tak więc opuszczając polanę zamiast na prawo skierowałem się na wprost, ścieżką prowadzącą równolegle do Siwej Wody, którą od czasu do czasu przy niej słychać, w kierunku północno-wschodnim. Niecałe pół godziny marszu przez las i dotarłem do Hawryłówki, czyli kolejnej polany z drewnianymi chałupami. Widoki z niej były głównie na pasmo Gubałówki.



Stamtąd był rzut beretem do szosy Zakopane-Chochołów. Teraz chciałem poeksperymentować z pozaszlakowym dojściem do Witowa. Przeszedłem więc kawałeczek szosą do Polany pod Jaworki i odbiłem na prawo, ścieżką przez która według mojej mapy miała poprowadzić mnie przez pas lasu znajdujący się pomiędzy szosą i rzeką Czarny Dunajec, aż do okolic osady Kojsówka. Sęk w tym, że w tym miejscu jednocześnie odbijało w prawo kilka ścieżek i poszedłem nie tą co trzeba - po kilku minutach znów zacząłem zbliżać się do szosy. Skręciłem pierwszą możliwą ścieżką w prawo, która doprowadziła mnie już do tej właściwej ścieżki do Kojsówki. Kilkanaście minut wędrówki lasem, kolejne kilka szosą, i doszedłem do Kojsówki, gdzie przeszedłem mostkiem przez rzekę i dołączyłem do czarnego szlaku. Tą trasę znałem dość dobrze, przeszedłszy nią 16.08.2018. Bez większych problemów doszedłem tym szlakiem do Witowa, kończąc trasę na przystanku autobusowym przy Urzędzie Gminy. A fotorelację kończę zdjęciem kapliczki, która widniała już na tym blogu właśnie podczas relacji z ubiegłorocznej sierpniowej wycieczki, ale jest tak śliczna że po prostu muszę zamieścić ją jeszcze raz :)


Po przyjeździe busem do Zakopanego obiad zjadłem tradycyjnie w "Zbójeckim Jadle" na Krupówkach (bardzo polecam każdemu, kto chce szybko i smacznie zjeść, a oprócz tego wypić rewelacyjny kompot). Do Bielska-Białej wróciłem w całości pociągami osobowymi, z przesiadką w Kalwarii Zebrzydowskiej. Prędkość osobówek na liniach w tej okolicy jest taka, że pożal się Boże, i z tego powodu mój dojazd do Bielska-Białej trwał ponad cztery godziny! Ale za to jaki był tani (bilet na całą trasę kosztował mnie zaledwie 13,50)! A tym razem powolna jazda zupełnie mi nie przeszkadzała, ponieważ czwartkowy wieczór był wprost prześliczny i w promieniach wieczornego słońca widoki na całej długości trasy (najpierw przez idylliczne krajobrazy Podhala, potem mijając Gorce i Beskid Makowski, a od Kalwarii Zebrzydowskiej do Bielska-Białej mając cały czas po lewej stronie Beskid Mały) były sielsko-anielskie. Oglądałem je z pewną czułością, ponieważ przez te kilka lat mieszkania na południu Polski naprawdę pokochałem takie krajobrazy, a zapowiada się że wkrótce będę oglądać je znacznie rzadziej. Nie wspominałem jeszcze o tym, ale tydzień temu przyjąłem ofertę nowej pracy w Warszawie i w trakcie wakacji będę się tam przeprowadzać. Jako warszawiak niestety będę bywać w pięknych polskich górach znacznie rzadziej...