środa, 29 lipca 2015

20.07.2010 Iwaniacka Przełęcz

Trasa: Kiry – Dolina Kościeliska – Iwaniacka Przełęcz – Suchy Wierch Ornaczański – Iwaniacka Przełęcz – Dolina Chochołowska – Siwa Polana

Teraz opiszę moją drugą i zarazem ostatnią podczas wakacji roku 2010 wycieczkę po Tatrach. Bardzo mocno pragnąłem tego wtorku nareszcie odbyć wycieczkę po „prawdziwych Tatrach” – bo trasa którą przeszedłem poprzedniego dnia z wysokimi górami nie miała nic wspólnego. A już w nocy z wtorku na środę miałem wyjeżdżać z Zakopanego i wracać do Gdańska... Byłem zatem wyjątkowo spragniony wejścia po raz pierwszy w wyższe partie gór. Jakże więc się uradowałem – podobnie jak cała reszta ekipy – gdy we wtorek rano obudziliśmy się i zobaczyliśmy coraz śmielej przebijające się przez chmury słońce!

Niestety jednak poprawa pogody sprawiła, że cała masa turystów ruszyła tego dnia w Tatry. Nasz wymarsz opóźnił się o dobrą godzinę po tym jak spędziliśmy mnóstwo czasu w korkach na „Zakopiance” na odcinku Poronin–Zakopane oraz na drodze z Zakopanego do Doliny Kościeliskiej. W końcu jednak dojechaliśmy do wylotu doliny i tam zaparkowaliśmy. Naszym celem tego dnia była dość ambitna trasa: przez całą Dolinę Kościeliską, następnie na Iwaniacką Przełęcz i Ornak, po czym w dół przez Dolinę Starorobociańską i Chochołowską do Siwej Polany. Niestety, pogoda po raz kolejny pokrzyżowała nam plany...

Po dojechaniu do Doliny Kościeliskiej, jako typowy „cepr” z północy Polski, od razu zacząłem fotografować spacerujących górali:


Ruszyliśmy doliną w głąb Tatrzańskiego Parku Narodowego. Na szlak wyległy tłumy i czułem się prawie jak na Krupówkach czy na deptaku Monte Cassino w Sopocie. Chyba nie tak powinna wyglądać wyprawa w góry...



Pomimo tłumów spacer Doliną Kościeliską bardzo mi się podobał. Byłem zachwycony tym, jak krystalicznie czysto prezentuje się woda w potoku biegnącym dnem doliny. Z uciechą też czerpałem w płuca świeże górskie powietrze. Przy miłych rozmowach z przyjaciółmi odcinek doliną minął mi bardzo szybko. W połowie doliny część ekipy – głównie osoby starsze i małe dzieci – odłączyła się od nas, aby udać się na nieco łatwiejszą trasę: na Polanę na Stołach. Następnie mieli wrócić do wylotu Doliny Kościeliskiej i pojechać autami na Siwą Polanę, by nas stamtąd odebrać.

Po dojściu na Halę Ornak czekało nas cięższe wyzwanie: podejście do góry. Najpierw żółtym szlakiem na Iwaniacką Przełęcz. To podejście – na dobrą sprawę moje pierwsze w Tatrach – nieźle mnie zmęczyło. Aczkolwiek mogło na moje zmęczenie wpłynąć nie tylko stromość podejścia (po niekończących się stopniach) lecz również fakt, iż podczas niego jedna z przyjaciółek poprosiła o udzielenie jej w tym momencie konwersacyjnnej lekcji języka angielskiego ;)

W tamtych czasach miałem tak słabą kondycję, że już samo dojście na Iwaniacką Przełęcz wydawało się dla mnie sukcesem. Zatrzymaliśmy się tam, aby chwilę odpocząć, po czym rozpoczęliśmy podejście zielonym szlakiem na Ornak. Wspinając się powyżej górnej granicy lasu, mogłem po raz pierwszy oglądać w polskich górach naprawdę rozległe widoki...

... jak choćby na Czerwone Wierchy...


...oraz na Kominiarski Wierch...


Byliśmy już powyżej pasa kosodrzewiny, wspinaliśmy się na Suchy Wierch Ornaczański. Z każdym kolejnym metrem wspinaczki panorama z szlaku była coraz bardziej okazała. Niestety nie było nam dane się tym długo nacieszyć. Niebo zaczęło się coraz bardziej zachmurzać i zaczęły nas dobiegać grzmoty. Jeszcze odległe... jednak rozsądek nam nakazywał nie wspinać się na siłę podczas burzy, żeby nie przypłacić potem takiego wyjścia zdrowiem bądź życiem...

To była straszna szkoda, że musieliśmy zawrócić akurat w tym momencie, gdy widoki z szlaku dopiero co zaczęły wyglądać naprawdę spaktakularnie. Jednak mimo tego zawodu nie czułem się nieszczęśliwy, a wręcz przeciwnie – zamiast się smucić tym odcinkiem trasy którego nie udało mi się "zaliczyć", radowałem się tym na którym mi się udało. Wróciliśmy do Iwaniackiej Przełęczy i zeszliśmy na przeciwną stronę niż ta po której weszliśmy: na zachód, do Doliny Chochołowskiej.

Zejście z Iwaniackiej Przełęczy dało mi trochę w kość, gdyż cały czas musieliśmy schodzić po skalistych stopniach – co było uciążliwe dla kolan. Po dotarciu do Doliny Chochołowskiej kontynuowaliśmy wędrówkę do wylotu doliny na Siwej Polanie. Mijały nas wypożyczane rowery, powozy konne, i nawet kolejka turystyczna; lecz nie przejęło nas to zbytnio. Nie spieszyło nam się wcale do zakończenia wędrówki. Zwłaszcza mi, gdyż wiedziałem że to będzie moja ostatnia wycieczka w Tatry na długi, długi czas...

Podsumowując więc, ta wyprawa była moim pierwszym prawdziwym zetknięciem z wysokimi górami w obrębie Tatr i po raz pierwszy zasiała we mnie miłość do tego pasma górskiego. Chociaż przez prawie cztery lata nie wróciłem tam (aż do 7 czerwca ubiegłego roku, kiedy to z determinacją „zaliczyłem” trasę przez Ornak której wtedy nie dokończyliśmy), czekałem z niecierpliwością na kolejną okazję. I oto się nadarzyła: mieszkając w Bielsku-Białej miałem czas i możliwości „wyskakiwać” w Tatry nawet w większość weekendów. Jest to prawdziwe szczęście, mieć tak piękne góry tak blisko! No ale wtedy, w lipcu 2010 roku, musiałem mocno uzbroić się w cierpliwość, zanim mogłem tam powrócić...

19.07.2010 Dolina ku Dziurze i Dolina za Bramką

Trasa: Zakopane – Dolina Ku Dziurze – Dolina Za Bramką – Zakopane

Dziś zabiorę Was w podróż do przeszłości, do mojej pierwszej wyprawy w Tatry, której piąta rocznica właśnie minęła. Była bardzo krótka, po trasie którą pewnie większość czytelników by wyśmiała... Odbyłem ją przy wyjątkowo paskudnej pogodzie i nie uświadczyłem na niej żadnych rozległych górskich panoram... Niemniej jednak to była moja pierwsza przygoda z Tatrami i z tego względu dzień 19 lipca 2010 roku zawsze będzie miał dla mnie szczególne znaczenie.

Muszę również wspomnieć, że tą pierwszą wycieczkę w Tatry odbyłem z ekipą wspaniałą jak nigdy, z zaprzyjaźnionej parafii w Sopocie. Mariolę, Sida, Adiego, Agę i innych znałem już od kilku lat i szalenie się cieszyłem, że mogę się z nimi wybrać na wspólny wyjazd wakacyjny. I to w Tatry, te najsłynniejsze polskie góry!

Do Zakopanego przyjechałem wieczorem w piątek 16 lipca. Nocleg miałem u gazdy w Poroninie-Majerczykówce, z którym duszpasterz młodzieży z owej sopockiej parafii przyjaźnił się już od jakiegoś czasu. Ksiądz przyjechał wraz z resztą towarzystwa – około 15-osobową grupą młodzieży oraz rodzin z dziećmi – dopiero następnego dnia po południu. Dużą część soboty spędziłem więc bez nich, ale bałem się samotnie wyjść w te góry których w ogóle nie znałem. Spędziłem sobotę – która minęła pod znakiem cudownej pogody – spacerując po Majerczykówce i z zachwytem oglądając majestatyczne szczyty Tatr nieopodal. Nie mogłem się doczekać zobaczenia ich z bliska.

Lecz niestety w sobotę pod wieczór pogoda zaczęła się psuć. Najpierw się zachmurzyło, później zaczęło grzmieć, lecz nie spadła ani jedna kropla deszczu. Rozpadało się dopiero w nocy z soboty na niedzielę. Przez całą noc oraz niedzielny dzień nad Tatrami przechodziły burze jedna za drugą. O wyjściu w góry tego dnia nie mogło więc być mowy. Spędziliśmy zamiast tego niedzielę jeżdżąc samochodami po Podhalu i oglądając zabytkowe obiekty sakralne – m.in. drewniany kościół w Dębnie i sanktuarium w Ludźmierzu – wykorzystując przerwy pomiędzy kolejnymi burzami na krótkie spacery po podhalańskich szlakach. Ogólnie więc był to dzień sympatyczny. A wieczorem deszcz na kilka godzin ustał i rozpaliliśmy u gazdy na podwórzu ognisko, przy którym jedliśmy i śpiewaliśmy do późna...

Nastał poniedziałek... A tu znów tragedia pogodowa! Siąpił lekki deszczyk i wisiała nad Tatrami masakrycznie gęsta mgła. Ponownie z wyjścia w góry nici. Nie mogliśmy jednak zdzierżyć myśli, że nigdzie tego dnia nie pójdziemy. Ksiądz postanowił więc zabrać nas na krótką, łatwą i przede wszystkim bezpieczną trasę, dzięki której przynajmniej moglibyśmy się trochę rozruszać, w nadziei na to że to będzie trening przed dłuższą tatrzańską wyprawą następnego dnia. Celem były dwie dolinki w reglach nad Zakopanem: Dolina ku Dziurze i Dolina za Bramką.

Dojechaliśmy autami na parking pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Słynna skocznia narciarska, na której odbywają się co roku zawody Pucharu Świata, wystawała spod żelaznej zasłony mgły:


Ruszyliśmy Drogą pod Reglami, która niemal płaską trasą przebiega po północnych obrzeżach Tatrzańskiego Parku Narodowego. Na niej ruch turystyczny był spory. Gdy skręciliśmy jednak w głąb parku narodowego, niebieskim szlakiem przez Dolinę ku Dziurze, od razu było zupełnie inaczej: przestronnie i spokojnie. Na szlaku prawie nikogo nie spotkaliśmy, dopóki nie doszliśmy do jaskini na jego końcu – tam kręciło się nieco więcej turystów. Jaskinia ta stanowi ową „dziurę”, na cześć której nazwano dolinę.


Jak widzicie na powyższym zdjęciu, w jaskini jest mroczno i strasznie. Mimo to dzielnej ekipie z Trójmiasta humory dopisywały :)


Po obejrzeniu Dziury wróciliśmy doliną do Drogi pod Reglami i poszliśmy nią dalej na zachód, mijając wejście do Doliny Strążyskiej. Jako człowiek nie znający gór uważałem za „wydarzenie” chociażby najmniejsze zetknięcie z jakimś elementem góralskiej kultury.


Dolinę Strążyską sobie odpuściliśmy, lecz skręciliśmy za to w kolejną dolinę na zachód – Dolinę za Bramką. Przez nią przebiega zielony szlak, o długości podobnej co niebieski w Dolinie ku Dziurze. Ponownie jest to też szlak „ślepy”, nie doprowadzający do żadnego innego. W Dolinie za Bramką było jeszcze mniej turystów i jeszcze bardziej dziko niż w Dolinie ku Dziurze. Mieliśmy praktycznie całą dolinę dla siebie. Nie robiłem w niej jednak zdjęć, gdyż nie było w ogóle żadnych widoków które by przykuły moją uwagę. Tylko wszędzie dookoła gęsty las i gdzieniegdzie małe skałki. Po około dwudziestu minutach takiej wędrówki szlak się kończy i trzeba zawracać.

Dolina za Bramką urzekła mnie swoim spokojem, jednak jak chodzi o walory widokowe to naprawdę nie ma tam niczego do oglądania. Gdyby nie kiepska pogoda to raczej bym nie obrał tej doliny jako cel wycieczki sam w sobie. Na taki dzień jednak nadawała się w sam raz. Wróciliśmy do Drogi pod Reglami i poszliśmy prosto z powrotem do naszych zaparkowanych pod Wielka Krokwią aut. Wróciliśmy do Majerczykówki, gdzie spędziliśmy kolejny wieczór przy ognisku i śpiewach, czekając z nadzieją na lepszą pogodę i możliwość dłuższej wyprawy nazajutrz...