sobota, 27 lipca 2019

15.07 Z Brennej do Wisły

Trasa: Brenna Leśnica - Świniorka - Zakrzosek - Dobka - Bukowa - Cyrhla - Kamienny - Jarzębata - Gościejów

Poniższą relację piszę z żalem, ponieważ to jest ostatnia relacja na tym blogu o trasie w górach, którą pokonywałem jako mieszkaniec położonego w nich miasta. Pewnie jeszcze co nieco się pojawi na tym blogu, ale znacznie rzadziej i tylko wtedy, kiedy uda mi się znaleźć czas na wypad na południe Polski. Tak więc w poniedziałek 15 lipca późnym wieczorem już żegnałem się z miastem Bielsko-Biała, a nazajutrz rano rozpocząłem nową, warszawską przygodę. A skoro góry były tak ważną częścią mojego życia w Bielsku-Białej, to chyba wypadałoby, abym chociaż część tego ostatniego dnia spędził właśnie w nich. I tak uczyniłem :) Miała być dziękczynna wycieczka na Groń Jana Pawła II, ale zbyt długie poranne spanie w poprzedni piątek zmieniło moje plany i sprawiło, że musiałem zamienić dwie trasy miejscami: na ulubioną górę Ojca Świętego udałem się już owego piątku, a w ten ostatni poniedziałek skierowałem się na zachód, w Beskid Śląski. To było najczęściej odwiedzane przeze mnie beskidzkie pasmo (według wyliczeń mojego bloga, aż 127 razy), więc nawet dobrze się złożyło, że tą ostatnią wycieczkę zrobiłem właśnie tam.

Cel był prosty: zaliczyć nieznany mi odcinek żółtego szlaku pomiędzy Brenną Leśnicą i Orłową, a także dwa szlaki, którymi poprzednio szedłem przy kiepskiej pogodzie i przez to nie byłem w stanie zaznać pełni ich piękna: niebieski pomiędzy Orłową i Zakrzoskiem oraz żółty pomiędzy Kamiennym i Jarzębatą. Tym razem nie musiałem mieć najmniejszych obaw o pogodę. W poniedziałek od rana do wieczora na niebie królowało słońce, a temperatura była po prostu perfekcyjna - około 20 stopni. Warunki były idealne do tego, aby podziwiać widoki z żółtego, nowego dla mnie, szlaku. A było ich naprawdę sporo, przede wszystkim na pasma Błatniej oraz Starego Gronia.



Szlak był wyjątkowo piękny, ale też wyjątkowo perfidny pod innymi względami. Ewidentnie nie należy do najpopularniejszych - był miejscami koszmarnie zarośnięty, przez co niespodziewanie w kilku miejscach musiałem trochę "chaszczować". Na szczęście szlak nie był taki na całej długości i były też takie odcinki, na których szedłem wygodniejszymi leśnymi dróżkami.


Gdy dotarłem do skrzyżowania z niebieskim szlakiem pod Orłową, miałem okazję dowiedzieć się o burzliwych dziejach tej okolicy w trakcie II Wojny Światowej.


Skierowałem się na niebieski szlak, biegnący praktycznie przez całą długość pasma Równicy, którym przeszedłem przez górę Świniorka do osady Zakrzosek. Gdy szedłem nim w maju 2014 podczas deszczu, nie zrobił na mnie jakiegoś wyjątkowego wrażenia. Tym razem zachwycił mnie różnorodnością panoram. Podobał mi się też spokój na tym szlaku i to, że mimo względnej bliskości obszarów bardziej zabudowanych, na samym szlaku oznak "cywilizacji" było niewiele, i można było spędzić czas sam na sam z naturą.








Z Zakrzoska do Dobki nie zszedłem czarnym szlakiem, którym podchodziłem zaledwie 9 dni wcześniej, tylko zszedłem krętą drogą asfaltową przez Ślepą Dobkę. Potem czekał mnie odcinek, który znałem właśnie z tej niedawnej wyprawy: w górę ulicą Tokarnia. Mankamentem tej drogi jest spory ruch samochodów, za to widoki są jej niewątpliwą zaletą.


Na górze skręciłem w lewo, czyli na wschód, ulicą Kamienną, która poprowadziła mnie częściowo po asfalcie, a częściowo po betonowych płytach, przez osady Szymków i Kamienny. Mieszkańcy tej drugiej osady naprawdę mają na co popatrzeć z swoich okien. Domyślam się, że zimą pewnie nie jest tam tak wesoło, ale w letnie popołudnie było cudownie :)




Taka sympatyczna dekoracja w jednym z ogródków :)


Idąc cały czas tą samą drogą, która po opuszczeniu zabudowań Kamiennego przeszła w gruntową, doszedłem do żółtego szlaku na skraju osady Jarzębata. Tutejszym mieszkańcom też poszczęściło się jeśli chodzi o widoki :)



Szlak żółty sprowadza do centrum Wisły, ale ja wybrałem inną trasę zejściową: w osadzie Słowik, gdzie trzymający się asfaltu szlak skręca dość ostro w prawo, ja poszedłem na wprost, drogą gruntową, która sprowadziła mnie do Gościejowa, przy początku czarnego szlaku. Nie był to może do końca najlepszy pomysł - ostatnio coraz częściej zauważam, że gdy schodzę z szlaków w obszarach zabudowanych to nieraz dochodzi do tego, że z gospodarstw wybiegają na mnie psy. Tak się zdarzyło właśnie przy jednym z domów na tym pozaszlakowym odcinku: dwa psy popędziły prosto na mnie i zaczęły na mnie skakać, a na zewnątrz gospodarstwa była jedynie dwójka małych dzieci, których krzyki nie zrobiły na psach najmniejszego wrażenia... Dopiero gdy dzieci zawołały swoją mamę, a ona wyszła i krzyknęła na psy, niesforne zwierzęta odpuściły. Przeprosin z strony właścicieli jednak nie było... 

Pomijając tą jedną niezbyt przyjemną przygodę, reszta zejścia do Gościejowa upłynęła mi spokojnie i malowniczo.




I w taki sposób, stanowczo zbyt prędko jak na mój gust, znalazłem się u krańca mojej trasy, na przystanku autobusowym w Gościejowie. Koniec! Pora wracać do Bielska-Białej na ostatnie pakowanie i porządki przed wieczorną wyprowadzką... Kończą się tam samym regularne wpisy na moim blogu, ale działalność bloga na pewno się nie kończy. Zostawiłem trochę rzeczy w Bielsku-Białej i na bank wrócę po nie w sierpniu, gdy będę już miał załatwione mieszkanie w Warszawie, aby je tam zabrać. Nie omieszkam przy tej okazji jeszcze parę razy wyjść w góry ;) Poza tym z Warszawy będę miał na tyle blisko, że na pewno dam radę od czasu do czasu wyskoczyć na weekend w góry. Tak więc zaglądajcie tu od czasu do czasu... bo definitywnie nie mówię górom "żegnajcie", tylko "do zobaczenia" :)

14.07 Lachów Groń

Trasa: Zawoja Markowa - Miłosierna - Mylne Młaki - Przełęcz Klekociny - Sucha Góra - Lachów Groń - Koszarawa - Lasek - Pewel Wielka

Niedziela 14 lipca... Moja ostatnia niedziela w Bielsku-Białej... Ten dzień postanowiłem spędzić w górach bez względu na fatalne prognozy pogody, bo taka niedziela po prostu się nie powtórzy! I ku mej wielkiej uciesze znalazłem innych chętnych na niedzielną wyprawę. Moja koleżanka Ewelina, z którą ostatnio byłem w górach aż cztery lata temu, ochoczo zgłosiła się na całodniową wycieczkę z Zawoi do Pewli Wielkiej, zaś mój kolega Olek, z którym chodziłem po szlakach całkiem często zanim kontuzja kolana nieco ograniczyła jego górskie poczynania, postanowił że pojedzie z rodziną samochodem do Pewli Wielkiej, podejdą stamtąd na Lasek, spotkają tam mnie i Ewelinę, i zejdą z nami z powrotem do Pewli Wielkiej. Tak więc zapowiadało się na wycieczkę z bardzo miłym towarzystwem!

Podczas tylu lat górskich wycieczek konsekwentnie omijałem Zawoję Markową, a teraz w ciągu dziesięciu dni byłem tam już try razy. To właśnie z tej pętli ruszyliśmy w drogę krótko przed 8 rano, niebieskim szlakiem w kierunku wschodnim. Po niezbyt wymagającym podejściu dotarliśmy do czarnego szlaku, którym przeszliśmy bardzo krótki odcinek na północ. Kojarzyłem to miejsce dobrze z mojej wędrówki z 11 maja. Jednak w punkcie, gdzie czarny szlak odbija na prawo do osady Ryzowane, my poszliśmy na wprost zieloną ścieżką dydaktyczną, schodząc łagodnie przez łąki do Zawoi-Miłosiernej. Zza niskich chmur wyszło słońce, co jednak tylko z pozoru umiliło nam wędrówkę tą urokliwą trasą: wraz z ukazaniem się słońca zrobiło się strasznie parno i duszno.




Ścieżka dydaktyczna była niestety bardzo słabo oznakowana, przez co zgubiliśmy się i mieliśmy spore kłopoty z znalezieniem dogodnego miejsca do przekroczenia potoku w Miłosiernej. Gdy jednak nam się to w końcu udało to potem nie mieliśmy większych kłopotów z znalezieniem czarnego szlaku, prowadzącego do Wełczy. Nasze podejście nim okazało się całkiem ciekawe. Najpierw minęliśmy dom z prześlicznym ogródkiem:



A wkrótce potem zobaczyliśmy idącego z naprzeciwka nieco starszego pana, z laską i w kapeluszu, wyglądającego trochę na bacę. Pozdrowiliśmy go, a on nie tylko nawzajem nas życzliwie pozdrowił, ale od razu rozpoczął rozmowę. A właściwie nie tyle rozmowę, co gawędę: zaczął nam opowiadać między innymi o historii Zawoi, o genezie nazwy "Babia Góra", o swoim życiu w domku na hali na górnej części czarnego szlaku (wywnioskowaliśmy, że mieszka gdzieś w okolicach Mylnych Młaków), a także o tym, jak kiedyś schodził tym szlakiem i przyszła taka ulewa, że momentalnie zamienił się on w rzekę, a skarpa przy nim została podmyta i osunęła się. Niesamowicie ciekawie opowiadał! Przy tym ostatnim temacie wspomnieliśmy, że boimy się trochę o to, czy nie dojdzie do powtórki z rozrywki, bo w prognozach na ten dzień były ulewy i burze. On na to stwierdził, że burzy nie będzie, bo nie boli go w krzyżu, a burze przychodzą tylko wtedy, gdy boli go krzyż. Na koniec rozmowy wskazał na wystające z jego torby puszki po piwie i spytał nas, czy nie chcielibyśmy dać mu mały zastrzyk finansowy. Zazwyczaj nie daję ludziom pieniędzy na alkohol, ale po tak ciekawych opowiastkach te kilka złotych mu się w pełni należało :) Jak tylko baca otrzymał pieniądze to od razu uprzejmie się z nami pożegnał i pospiesznym krokiem udał się w dalszą drogę w dół, zapewne aby czym prędzej zakupić piwo w sklepu osiedlowym w Zawoi :)

Czy prognoza pogody według bacy była trafna? I tak, i nie. Już kilkadziesiąt minut później zaczęliśmy kląć go, że chyba wykrakał, bo niespodziewanie z nieba - wprawdzie zachmurzonego, ale raczej bez chmur zapowiadających burzę - zaczęły dobiegać grzmoty. I tych grzmotów potem podczas wycieczki towarzyszyło nam baaardzo dużo... Ale z drugiej strony - ani jedno wyładowanie nie nastąpiło nad nami. Wszystkie burze przechodziły na północ od nas, nad Beskidem Małym, a my jedynie słyszeliśmy liczne grzmoty od nich. Nad Zawoją i Koszarawą burzy nie było. Więc to, czy prognozom bacy należy ufać czy nie, zależy od waszej interpretacji :)

Zaczęło grzmieć gdy szliśmy niebieską ścieżką dydaktyczną pomiędzy Mylnymi Młakami i Przełęczą Klekociny, szeroką leśną drogą. Częstotliwość grzmotów wzrastała i byliśmy coraz bardziej zaniepokojeni. A gdy dochodziliśmy na Przełęcz Klekociny lunął deszcz, i to nie byle jaki. Niechybnie by nas zlało na amen, gdybym sobie nie przypomniał, że przecież będąc tam zaledwie 10 dni wcześniej - przy zupełnie innej pogodzie - zauważyłem drogowskaz wskazujący, że nieopodal szlaku znajduje się prywatne schronisko turystyczne. Pognaliśmy tam ile sił w nogach i wbiegliśmy na werandę tego domu, o nazwie Zygmuntówka, akurat gdy nawałnica rozszalała się na dobre. Cóż za szczęście! Weszliśmy do środka i bez chwili zwłoki zamówiliśmy gorącą herbatę, po czym porozwieszaliśmy nasze mokre kurtki po jadalni, która oprócz nas była pusta. Uderzyło we mnie, jaki tam panuje spokój. Na zewnątrz ściana deszczu, drzewa uginają się od wiatru, od północy jeden grzmot za drugim - ale tradycyjna, drewniana jadalnia Zygmuntówki zdawała się niczym arka otoczona wzburzonymi wodami, po prostu oaza spokoju. Tak się tam zrelaksowaliśmy, poczuliśmy tak wielkie odprężenie. To miejsce ma w sobie coś szczególnego. Może takie "pozytywne wibracje" to skutek odwiedzin św. Jana Pawła II w tym miejscu? Na jadalni wisi napis z historią jego wizyty w Zygmuntówce. (Przepraszam z góry za słabą jakość zdjęcia.)


Ulewa przeszła i zza chmur znów wyjrzało słońce. Zapowiadało się na to, że nadejście kolejnej fali deszczu było tylko kwestią czasu, ale jakoś już tak bardzo się tym nie martwiliśmy, tak czuliśmy się uspokojeni. Poszliśmy w dalszą drogę na Lachów Groń, zostawiając sympatyczną Zygmuntówkę za sobą:


Mimo że pogoda ewidentnie rewelacyjna nie była, to i tak pozwoliła na obejrzenie znacznie większej ilości ładnych widoków z zielonego szlaku, niż podczas mojego poprzedniego przejścia nim (2 maja 2015). Taka wtedy panowała mgła, że nie widziałem kompletnie nic. A tym razem zwłaszcza z zboczy Beskidka (1044 m n.p.m.) mogliśmy popatrzeć na piękny spektakl "dymiących" po deszczu gór.



Za Beskidkiem panoramy były głównie na Jałowiec, z widoczną na jego wierzchołku Halą Trzebuńską:


To właśnie na tym odcinku znów zaczęliśmy słyszeć grzmoty od strony północnej. Stawały się coraz donośniejsze, gdy skręciliśmy na szlak żółty prowadzący na Lachów Groń, a niebo niepokojąco pociemniało. Oj, chyba tym razem zbiera się na konkretną burzę... I znów mieliśmy masę szczęścia. Tak jak poprzednio rozpadało się akurat gdy byliśmy prawie przy Zygmuntówce, tak tym razem deszcz lunął dokładnie wtedy, gdy wychodziliśmy na Halę Janoszkową pod szczytem góry, a przed sobą mieliśmy drewniany szałas, w którym mogliśmy się bezpiecznie schronić. Uratowani!


Ta nawałnica rzeczywiście okazała się jeszcze gorsza, a towarzyszył jej grad, który głośno odbijał się od ziemi przed progiem szałasu. Ale my mogliśmy w spokoju oglądać, jak natura wyładowuje swoją furię. Jedyne, o czym musieliśmy się martwić, to kiedy deszcz przejdzie i czy nie opóźni nas on za bardzo na umówione spotkanie z Olkiem i jego rodziną na Lasku. A także, czy taka pogoda nie zniechęci Olka do wycieczki i czy przez to nie zostaniemy na lodzie, jeśli chodzi o transport z powrotem... Lecz mój telefon milczał, a Olek powinien już o tej porze być w drodze, czyli raczej nie odwoła. Ta fala deszczu przeszła tak samo jak poprzednia, a my wyszliśmy z szałasu na parującą Halę Janoszkową. Panoramy z niej nie były tak rozległe, jak zazwyczaj, lecz za to groźne chmury dodawały im wyjątkowego klimatu.



Chyba nie muszę dodawać, że byliśmy tego dnia jedynymi wędrowcami na tym i tak bardzo odludnym i mało popularnym szlaku. Podczas zejścia do Koszarawy znów przyszedł deszcz, ale lżejszy niż poprzednio, i ku naszej uldze bez grzmotów. Zmoczyło nas troszkę, ale znieśliśmy to z uśmiechem na ustach, ponieważ nieporównywalnie gorzej by było znaleźć się na takim odcinku bez schronienia podczas poprzednich dwóch fal deszczu. A po przejściu tej trzeciej, słabszej fali znów zaczęło nieśmiało wyglądać słoneczko, a my zobaczyliśmy przed sobą Koszarawę.


Przechodząc obok kapliczki Matki Bożej podziękowaliśmy jej, że czuwała nad nami i uchroniła nas przed burzami :)


Wiedzieliśmy już, że nie zdążymy punktualnie na nasze spotkanie z Olkiem, ale nasze opóźnienie nie było wielkie. A dodatkowo pomyślałem, że możemy nawet trochę tego opóźnienia nadrobić, jeśli pójdziemy na Lasek nie żółtym szlakiem, który idzie trochę dłuższą trasą przez Kubiesów Groń i Zapadliska, tylko niebieskim szlakiem "chatkowym" spod przystanku autobusowego Koszarawa Szkoła. Czytałem przedtem trochę o tym dojściu tu: http://www.lasek.102.pl/stare/stara/szlaki/koszarawa.htm I rzeczywiście ta trasa na Lasek okazała się krótsza i szybsza. Żeby nie było jednak tak kolorowo, powiem że aż tak dobrze to on nie był oznakowany, a na początkowym odcinku w Koszarawie tego oznakowania brakowało zupełnie, przez co strasznie ciężko było na niego trafić. Ale pomijając te aspekty jest to jak najbardziej dobra opcja dojścia do chatki na Lasku. A tam zgodnie z planem oczekiwali na nas nasi towarzysze, którzy dotarli tam niedługo przedtem. Deszcze i burze ich nie zraziły, ponieważ nad Bielsko-Białą... po prostu deszczu i burz nie było :)

Wracając jeszcze na chwilę do szlaku chatkowego - przeważnie prowadził przez las, ale przed wejściem do lasu oferował niezłe widoki na Lachów Groń, który dominuje nad Koszarawą.


Spotkanie z Olkiem, jego żoną i córką przy chatce na Lasku było dobrym momentem, abyśmy wszyscy trochę odpoczęli. Na kolejny deszcz raczej już się nie zanosiło i atmosfera w tym zacisznym, położonym na uboczu miejscu była bardzo przyjemna, więc czemu by nie posiedzieć tam trochę? Panował tam taki spokój, oprócz nas nie było widać żywej duszy poza licznymi ślimakami, które wypełzły po deszczu :) a po łąkach dookoła dryfowały mgły.


Gdy w końcu przyszedł czas na zejście, ruszyliśmy przed siebie wyraźną polną drogą, która sprowadza do Pewli Wielkiej. Okazała się zaskakująco widokowa, z panoramami zarówno na Beskid Mały, jak i na nieco odleglejszy Beskid Śląski.



Samochód Olka był zaparkowany w miejscu, gdzie droga gruntowa przechodzi w asfalt na obrzeżach Pewli Wielkiej. Całe szczęście, że mieliśmy stamtąd tak dogodny powrót, bo te obszary są położone na przysłowiowym "końcu świata" i o jakimkolwiek transporcie publicznym w niedziele nie ma mowy. W Bielsku-Białej nadszedł czas na pożegnania z miłymi znajomymi. Nie będziemy już mieszkać po sąsiedzku, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wspólnie wybierzemy się w góry :)

13.07 Hala Skrzyczeńska

Trasa: Hala Skrzyczeńska - Młaki - Szczyrk Górny

W sobotę mogłem sobie pozwolić tylko na króciutką wycieczkę w góry, ponieważ miałem jeszcze sporo spraw do załatwienia i rzeczy do spakowania przed poniedziałkową wieczorną wyprowadzką, a na niedzielę byłem umówiony z znajomymi na całodzienną wycieczkę, na poniedziałek zaś też miałem w planach dłuższą trasę. Do spędzenia większości soboty w domu zachęcała też prognoza pogody, która była bardzo kiepska, sugerująca liczne opady deszczu i burze. Na niedzielę zresztą podobnie, no ale nie miałem zamiaru rezygnować z ostatniej okazji na wycieczkę ze znajomymi, więc byłem zdeterminowany tego dnia mimo wszystko iść w góry. Dwa dni z rzędu nie miałem jednak ochoty moknąć ;) Stąd też na sobotę zaplanowałem symboliczną trasę, ale zarazem taką, którą koniecznie chciałem zaliczyć. Niedawno poznałem nowy żółty szlak na odcinku z Małego Skrzycznego na Halę Skrzyczeńską, ale wypadałoby przecież też zaliczyć jego dolną część, pomiędzy Halą Skrzyczeńską a Szczyrkiem.

W sobotę rano pogoda miała jeszcze jako tako się trzymać. Przy umiarkowanym zachmurzeniu pojechałem busem do Szczyrku, a następnie kolejką linową na Halę Skrzyczeńską. Akurat tak się złożyło, że to był pierwszy dzień kursowania nowej kolejki krzesełkowej z Hali Skrzyczeńskiej na Zbójnicką Kopę, i z tej okazji bilet na kolejkę linową upoważniał zarazem do darmowego przejazdu kolejką krzesełkową. Byłem całkiem chętny, aby z takiej atrakcji skorzystać, ponieważ na Zbójnickiej Kopie byłem tylko raz w życiu i to na samym początku mojej przygody z Beskidami, w październiku 2013. Jednak zniechęciły mnie dwie rzeczy: po pierwsze mój strach przed wyciągami krzesełkowymi (jakoś ciągle nie mogę go przezwyciężyć), a po drugie szybko chmurzące się niebo wskazujące na rychłe załamanie pogody. Uznałem, że lepiej nie zwlekać tylko od razu ruszać w dół żółtym szlakiem, a kolejkę na Zbójnicką Kopę sobie odpuścić. 

Wspominałem już w relacjach z dwóch poprzednich piątków, że odcinek nowego szlaku pomiędzy Małym Skrzycznem i Halą Skrzyczeńską niezbyt mi się podoba. Po prostu stok narciarski i infrastruktura do sportów zimowych totalnie oszpeciły ten obszar, a sama Hala Skrzyczeńska przypomina plac budowy. Odcinek szlaku poniżej Hali Skrzyczeńskiej okazał się nieco lepszy. Jest więcej malowniczych widoków, a miejscami można uciec od tych obszarów zdewastowanych przez turystykę zimową. Wciąż jednak często na trasie pojawia się infrastruktura narciarska: a to jakieś brzydkie słupki, a to jakieś armatki śnieżne, a to jakiś obszar gdzie pas lasu został wycięty pień na rzecz szpetnego stoku narciarskiego... Trochę to wszystko było dla mnie przykre. Mimo wszystko preferuję ten odcinek żółtego szlaku od tego powyżej Hali Skrzyczeńskiej.

Kilka razy podczas tego zejścia dopadł mnie przelotny deszcz, przez co zdjęcia wyszły nie najlepiej. Tak czy siak zapraszam do ich obejrzenia :)