niedziela, 31 lipca 2022

23.07 Łemkowska Watra

Trasa: Wysowa-Zdrój - Blechnarka - Wysoki Wierch - Regietów - Zdynia - Radocyna

Cały mój misterny plan na sobotę 23 lipca nie powiódłby się, gdyby firma Voyager nie uruchomiła niedawno dodatkowego kursu autobusu Gorlice-Wysowa o 5:35 rano w soboty. Bez tego nie miałbym jak dojechać w głąb Beskidu Niskiego, bo transport publiczny na południe od Gorlic (poza wspomnianym Voyagerem) leży i kwiczy. Ale dzięki temu, że mogłem dojechać już o bardzo wczesnej porze do Wysowej-Zdrój, mogłem zrobić sobie tego dnia niesamowicie interesującą wycieczkę.

Moim głównym celem było odwiedzenie 40 edycji festiwalu "Łemkowska Watra" w Zdyni, celebrujących kulturę Łemków. Wiedziałem od dawna o ich istnieniu, ale zanim w sierpniu 2021 nie wybrałem się w Beskid Niski to tak naprawdę nigdy nie zainteresowałem się ich dziejami i kulturą. Ale właśnie ta wizyta w Beskidzie Niskim otworzyła mi oczy na piękno łemkowskiej kultury: architektury, muzyki, religii, języka... I dlatego postanowiłem pójść na ten festiwal, aby dowiedzieć się o Łemkach nieco więcej i bliżej ich kulturę poznać.

Do Zdyni, miejsca festiwalu, żaden autobus nie dojeżdża w soboty, ale przyjechawszy do Wysowej-Zdrój o 6:30 miałem wystarczająco czasu, aby dojść na piechotę do Zdyni w samą porę na główny koncert Łemkowskiej Watry, trwający od 13:00 do 17:30. Po szlaku najszybciej by było pójść na Kozie Żebro i stamtąd trasą Głównego Szlaku Beskidzkiego do Zdyni przez Regietów i Rotundę. Ale większość tej trasy już znałem po moim ubiegłorocznym przejściu GSB, więc postanowiłem dojść do Zdyni nieco niekonwencjonalnie. A jak? Dowiecie się czytając tą relację :)

Na początek skierowałem się żółtym szlakiem na południowy wschód, do wsi Blechnarka. Ten odcinek prowadził po niemal płaskim asfalcie, ale absolutnie nie było nudno. Od samego początku wchłonęła mnie ta magia, ta szczególna atmosfera Beskidu Niskiego: ten wyjątkowy spokój, to poczucie jakby czas płynął tam zupełnie inaczej. Widoki dookoła nie były porywające, ale były ładne i naturalne - i to wystarczyło, aby nacieszyć moje oczy.




We wsiach łemkowskich napisy przy wjeździe do miejscowości są w dwóch językach - rok temu zauważyłem to m.in. w Ropkach, a tym razem także w Blechnarce.


Za Blechnarką, już prawie przy granicy słowackiej, skręciłem na północ, na ścieżkę dydaktyczną o kolorze czarnym, która docelowo prowadzi do cmentarza z I Wojny Światowej (cmentarz nr 49). Nie doszedłem jednak aż do cmentarza, bo w miejscu gdzie ścieżka dydaktyczna odbija do niego na wschód, ja poszedłem dalej na północ szeroką leśną drogą. Przeciąłem niebieski szlak i kontynuowałem dalej w kierunku północnym, po drodze gruntowej. Według mojej mapy miał nią przebiegać inny szlak dydaktyczny, żółty - guzik prawda, żadnych oznakowań tam nie było. Ale droga była na tyle wyraźna, że nie sposób było ją zgubić. Przeszedłem przez Wysoki Wierch (nie mylić z górą o tej samej nazwie w Pieninach, na której byłem zaledwie kilka dni wcześniej) i zszedłem w kierunku Regietowa. Wyszedłszy z lasu, maszerowałem przez łąki z których roztaczały się piękne widoki, m.in. na Jaworzynę Konieczniańską (pierwsze zdjęcie) i Rotundę (drugie).



Dotarłem do żółtego szlaku, który poprowadził mnie kolejną płaską asfaltową drogą do Regietowa. Po drodze minąłem małą cerkiew i cmentarz na miejscu nieistniającej już wsi Regietów Wyżny. Jest to jedna z wielu wsi w Beskidzie Niskim, której mieszkańcy, przeważnie Łemkowie, zostali wysiedleni w 1947 roku w ramach akcji "Wisła". Zostały po nich tylko krzyże...



Widok spod cerkwi na Jaworzynkę (po prawej) i Wysoki Wierch (po lewej):


Po drodze do Regietowa mijałem kolejne prawosławne krzyże:



W Regietowie na chwilę wszedłem na Główny Szlak Beskidzki - akurat na tym odcinku, na którym mija studencką bazę namiotową SKPB Warszawa. Gdy pokonywałem tą część GSB (12.08.2021) nikt na bazie nie zwrócił na mnie uwagi, ale tym razem ewidentnie zarządzał tam przyjaźniejszy gospodarz, gdyż widząc mnie od razu wyszedł na powitanie i przez chwilę miło sobie porozmawialiśmy. Zaprosił mnie nawet na herbatę, ale z żalem musiałem odmówić, bo zależało mi na tym aby zdążyć do Zdyni na koncert. Gospodarz nie miał do mnie pretensji i nawet pokierował mnie do źródełka wody pitnej oraz udzielił mi rad na temat dalszej drogi. Tak więc wyniosłem tym razem z bazy w Regietowie same pozytywne wrażenia :)

Choć gospodarz bazy zachęcał mnie do przejścia przez Rotundę, ja jednak zamierzałem przejść do Zdyni szybszą trasą, która jednocześnie nie dublowałaby się z GSB. Tak więc zamiast iść do góry na Rotundę, pomaszerowałem szeroką drogą szutrową, która trawersuje Rotundę od wschodu, a następnie południa i bo względnie płaskim terenie prowadzi do Zdyni. Taki wariant trasy na pewno był o wiele mniej ciekawy (ominął mnie pięknie skonstruowany cmentarz na Rotundzie), ale jednocześnie krótszy i szybszy, a przy tym zaoszczędziłem sobie podejścia, które tego dnia byłoby z pewnością szczególnie męczące (niestety burza z poprzedniego dnia nic nie pomogła i upał wraz z duchotą osiągały właśnie swoje apogeum). Większość drogi wyglądała dość monotonnie, o tak:


Ale był też jeden punkt gdzie droga "otarła się" o skraj lasu i wystarczyło zboczyć z niej odrobinkę, aby wejść na łąkę z śliczną panoramą.


Chociaż odniosłem wrażenie że wędruje tamtędy wyjątkowo mało turystów (nic dziwnego, skoro nie prowadzi tam żaden oficjalny szlak) to jednak lokalne nadleśnictwo zadbało o ich edukację - taka tablica informacyjna jak poniższa przydałaby się na wielu popularniejszych trasach, aby jak najwięcej ludzi było świadomych jej treści.


W Zdyni zaszedłem do ośrodka wypoczynkowego "U Zosi", który wspominałem z wielkim sentymentem z mojej wędrówki GSB, kiedy zjadłem tam ogromny i pyszny obiad, a na stole obok leżało mnóstwo ciast specjalnie przygotowanych dla gości i dosłownie pachnących świeżością :) Tym razem ciast nie było, a pora była zbyt wczesna na obiad, ale przynajmniej udało mi się kupić kompot, który smakował wybornie :) Potem zabrałem się za szukanie miejsca festiwalu. Byłem nieco zaskoczony, że w ogóle nie było słychać żadnych dźwięków muzyki - a byłem przekonany że będzie niosła się po całej okolicy. Jak się okazało, festiwal odbywał się kawał drogi za wsią, na terenie znajdującym się za wzgórzem, co skutecznie zagłuszało dźwięk. Musiałem skierować się szosą do południowej części wsi i dopiero tam zastałem napis świadczący o tym, że do celu już niedaleko:


Skręciłem z szosy na mniejszą drogę, prowadzącą docelowo do Radocyny. Wędrówka nią była niezbyt przyjemna (co chwila mijały mnie samochody uczestników festiwalu, a droga była dość wąska), ale przynajmniej w zamian była nawet całkiem widokowa.


Wkrótce dotarłem na teren Łemkowskiej Watry. Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa znalazłem się w gwarnym tłumie, wśród licznych stoisk z rękodziełem oraz produktami gastronomicznymi.


Przyznam się że stoiska na festiwalu trochę mnie zawiodły, bo choć było kilka naprawdę ciekawych (jak ta na powyższym zdjęciu) to było jednak również trochę kiczu, a stoiska gastronomiczne to prawie same fast-foody (burgery, kebaby, frytki itp.). Było tylko jedno stoisko z autentyczną kuchnią regionalną. Oczywiście to tam zjadłem obiad, który był naprawdę przepyszny: skosztowałem m.in. świeżego chleba z pasztetem warzywnym, wędzonego sera, placków i świeżych ciast.

Na poniższym zdjęciu na pierwszym planie jest tytułowa "watra", czyli ognisko płonące przez cały czas trwania festiwalu (choć w ten upalny dzień zbliżanie się do tego ogniska było równoznaczne z torturą dla ciała), a w tle scena na której przez całe popołudnie odbywały się występy zespołów.


To przede wszystkim ze względu na muzykę zdecydowanie warto było przyjść na Łemkowską Watrę. Jakaż była cudowna różnorodność! Zespoły z Polski, Słowacji i Ukrainy, a także goście z Serbii: chóry, soliści, zespoły męskie, zespoły żeńskie, zespoły dziecięce, zespoły taneczne... Co kilkanaście-kilkadziesiąt minut nowi wykonawcy wchodzili na scenę i każdy prezentował coś oryginalnego. Były nawet klimaty disco i hip-hopowe, ale przeważała tradycyjna muzyka łemkowska, w której słychać wyraźną "wschodnią" nutę - jest w niej pewna rzewność, którą słyszy się często w muzyce ukraińskiej. W ogóle w tych ciężkich czasach wojny za naszą wschodnią granicą, tegoroczna Łemkowska Watra nabrała szczególnego znaczenia: była to okazja do zamanifestowania solidarności z Ukraińcami, do których Łemkowie są tak mocno kulturowo zbliżeni. Zwłaszcza zespoły z Ukrainy otrzymywały wielkie owacje od publiczności, a ich uczestnicy w swoich przemowach przed czy po występach nie szczędzili podziękowań dla Polaków za okazane im wsparcie od czasu rozpoczęcia konfliktu.

Poniżej zdjęcia kilku zespołów, które udało mi się wykonać pod samą sceną:





Niestety musiałem opuścić koncert nieco przed jego zakończeniem, ponieważ niebo zaczęło się złowieszczo chmurzyć i stało się ewidentne, że nadchodzi burza. W prognozach na ten dzień zapowiadano szczególnie gwałtowne burze i nawet otrzymałem na telefon alert od Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. A miałem przed sobą jeszcze parę godzin wędrówki do Radocyny, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. Z żalem więc opuściłem teren festiwalu, ale i tak uważam popołudnie za bardzo udane - to było naprawdę wyjątkowe przeżycie artystyczne!

Udałem się na wschód drogą szutrową, wiodącą przez góry do Radocyny. Ruch na niej był o wiele mniejszy niż na asfalcie od Zdyni do terenu festiwalu, choć wciąż od czasu do czasu mijały mnie pojedyncze samochody, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Już po kilkunastu minutach wędrówki usłyszałem pierwsze grzmoty burzy, a niebo ciemniało coraz bardziej. Początkowo kierunek, z którego dochodziły grzmoty, świadczył o tym że burza przechodzi bokiem. I chyba rzeczywiście tak było, bo przez kolejną godzinę burza nie zbliżyła się za bardzo, a grzmoty były cały czas w pewnej odległości. W takich okolicznościach dotarłem do terenu opuszczonej wsi Lipna, po której zostały tylko symboliczne drzwi.


Atmosferę grozy w tym ponurym miejscu potęgowało ciemniejące niebo i nagła seria znacznie bliższych grzmotów. Wyglądało na to, że burza w końcu wkraczała nad Beskid Niski. Przyspieszyłem kroku i "marszobiegiem" dotarłem do ośrodka wypoczynkowego Lasów Państwowych w Radocynie. Stamtąd miałem jeszcze odległość 2 kilometrów do mojej kwatery (Siedlisko Radocyna). Ale musiałem zaczekać z pokonaniem ich, bo burza rozszalała się nade mną. Całe szczęście, że stało się to akurat wtedy, gdy dotarłem do pierwszego punktu na trasie z możliwym schronieniem. Przeczekałem burzę w restauracji ośrodka, a gdy zdawało się że przeszła, ruszyłem dalej, w kierunku południowym po żółtym szlaku.

Niestety po zaledwie kilku minutach ponownie zaczęło mocno grzmieć i błyskać. Miałem trochę stracha, bo las przede mną się rozrzedzał i wchodziłem na dość otwarty teren, na którym byłbym wyeksponowany na pioruny. Ku mojej wielkiej uldze zobaczyłem pojedynczy dom przy szlaku. Podbiegłem do niego i schroniłem się pod jego zadaszeniem. Wtedy wyjrzał jego właściciel i zaprosił mnie do środka, co było bardzo miłe z jego strony. Przez kolejne pół godziny siedziałem z moim życzliwym gospodarzem, panem Andrzejem, na miłej rozmowie, aż wreszcie burza przeszła i mogłem pójść w dalszą drogę. Panie Andrzeju - jeszcze raz dziękuję za pomoc!

Do Siedliska Radocyna został mi jeszcze mniej więcej kilometr. Przeszedłem go dość żwawo, bo choć burza oddaliła się to deszcz wciąż padał dość mocno. Mokry i zmęczony dotarłem na moją kwaterę, gdzie mogłem nareszcie porządnie odpocząć w wygodzie (standard zakwaterowania był tam naprawdę wysoki) i przytulnej atmosferze. W następnym wpisie pokażę Wam widoki stamtąd (naprawdę ładne) i opowiem, jak wyglądała moja wędrówka kolejnego dnia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz