piątek, 14 września 2018

08.09 Pasmo Laskowskie i Pasmo Jałowieckie

Trasa: Przyborów - Lasek - Zapadliska - Koszarawa - Lachów Groń - Jałowiec - Przełęcz Opaczne - Przełęcz Kolędówki - Arcygłówka - Przełęcz Przysłop - Sucha Beskidzka

Planując tą trasę w życiu bym nie przewidział, że podczas niej będzie miało miejsce moje najbliższe w życiu spotkanie z burzą w górach. We wrześniu, kiedy to burze występują znacznie rzadziej niż podczas wakacji i są zazwyczaj słabe? I w dniu, kiedy był prognozowany głównie słaby deszcz, a szansa na burze według prognoz była niewielka? A jednak tak się stało, że na Jałowcu wystąpiła centralnie nade mną burza i narobiła mi niezłego stracha. Miałem już w przeszłości kilka górskich wycieczek, podczas których krążyły w pobliżu mnie burze (m.in. 24.05.2014 w okolicach Korbielowa, 07.09.2014 pod Pilskiem, 26.04.2015 na Klimczoku i Szyndzielni, 12.08.2017 na Bryndzówce, czy wreszcie w tym roku 9 czerwca na Czuplu i 10 lipca w okolicach Zwardonia), niekiedy przez naprawdę długi czas, ale ostatecznie zawsze przechodziły bokiem. A tym razem dla odmiany burza była krótka, lecz solidna i dokładnie nad moją głową. Oj działo się...

Ale zacznijmy od początku. Sobota rozpoczęła się całkiem ładnie, lecz zamiast pełnego słońca było nieco mętne, a już od samego rana było bardzo parno i duszno - a więc przy takich oznakach naprawdę można było przewidzieć burzę... Aby dojechać w góry, po raz pierwszy skorzystałem z usług firmy Tomaszek-Trans, której busy kursują kilka razy dziennie w dni powszednie i raz dziennie w soboty (tuż po 6 rano) z Bielska-Białej do Koszarawy, ale informacji o tej linii można znaleźć bardzo niewiele, a z tego co mi wiadomo jej jedyny oficjalny rozkład widnieje na profilu firmy Tomaszek-Trans na Facebooku. Jednak w sobotę zweryfikowałem, że linia naprawdę istnieje i świetnie nadaje się do tego, aby w sobotni poranek szybko dojechać do wschodniej części Beskidu Żywieckiego. Wysiadłem z busa w Przyborowie, na przystanku tuż za mostkiem przez potok Koszarawę, w pobliżu sklepy Delikatesy Centrum. Miałem ambitny zamiar, aby przejść stamtąd przez całe Pasmo Laskowskie i Pasmo Jałowieckie do Suchej Beskidzkiej. Na początkowym odcinku trasy zrobiłem parę zdjęć przyborowskim kapliczkom:



Ruszyłem pozaszlakowo przez łąki w kierunku północnym, chcąc "na skróty" dojść do żółtego szlaku. Na początku, na łąkach, było jeszcze łatwo, przyjemnie, i dość widokowo...


Ale potem, gdy wszedłem do lasu, szczerze pożałowałem mojej decyzji, aby iść poza szlakiem. Chaszczowania i przedzierania się przez zarośla było mnóstwo. A to pomimo faktu, że tędy właśnie dawniej wiodła trasa żółtego szlaku, i według mojej mapy on wciąż powinien tędy przebiegać (co jest oczywistą nieprawdą, bo choć mapa pochodzi z 2016 to już gdy szedłem żółtym szlakiem w 2014 z Lasku do Przyborowa miał on na tym odcinku zupełnie inny przebieg, mijając przyborowski cmentarz). 

No ale najważniejsze że w końcu dotarłem do właściwej trasy żółtego szlaku. Tu jednak kłopoty się nie skończyły: nic się nie zmieniło od 2014 pod tym względem, że nadal jest beznadziejnie słabo oznakowany. I podobnie jak wtedy, moja wędrówka przez Pasmo Laskowskie to była jedna wielka improwizacja, ponieważ dróżek na tym grzbiecie górskim jest całe mnóstwo i czasami naprawdę nie wiadomo, którą przebiega szlak. Więc szedłem na chybił trafił, na przemian gubiąc szlak, odnajdując go i gubiąc ponownie - to przez las, to przez rozległe polany. Widokowych punktów było niewiele, a jak już na nie natrafiałem to zbyt daleko nie mogłem dojrzeć z racji słabej przejrzystości powietrza. Kolejna oznaka nadciągającej burzy, którą zlekceważyłem...



Na Paśmie Laskowskim nie brakuje przydrożnych kapliczek:



Wreszcie dotarłem do Chatki na Lasku. Słyszałem o niej same dobrze rzeczy od kolegi, który dość często tam jeździ na weekendy, więc postanowiłem sprawdzić, jak wygląda w środku.


Nie wiem, czy nie było tam absolutnie nikogo, czy po prostu wszyscy jeszcze spali (wprawdzie była już 9:30, ale różnie bywa jeśli poprzedniej nocy była impreza - a według mojego kolegi libacje często mają tam miejsce). W każdym razie wewnątrz budynku panowała całkowita cisza. Jego drewniany wystrój, jak to w takich chatkach bywa urozmaicony rozmaitymi bibelotami, był naprawdę klimatyczny. Szczególnie moją uwagę zwrócił wiszący w środku rozkład pociągów dla najbliższej stacji (Pewel Wielka) z... 1985! Raczej turystom obecnie odwiedzającym tą chatkę nie pomoże, ale jest ciekawy z historycznego punktu widzenia, i daje do myślenia - bo wtedy kursowało linią z Żywca do Suchej Beskidzkiej nieporównywalnie więcej pociągów niż obecnie...


A to piękny krzyż, na który natrafiłem w lesie niedaleko chatki:


Za Chatką na Lasku musiałem niestety nadal improwizować, ponieważ oznakowanie szlaku wciąż pozostawiało bardzo wiele do życzenia. Zgubiłem go na dłużej i zszedłem do Koszarawy zupełnie inną trasą, wychodząc na szosę znacznie dalej na północ, niż powinienem. Musiałem więc przejść mniej więcej kilometr przez wieś, w kierunku południowym, aby odnaleźć żółty szlak, którym miałem kontynuować wędrówkę na Lachów Groń. Przynajmniej przy tej okazji mogłem dodać kolejne parę kapliczek do mojej bogatej kolekcji zdjęć z motywami religijnymi z tej wycieczki:



Po odnalezieniu żółtego szlaku ruszyłem przez łąki na wschód od Koszarawy. Wkrótce miałem za sobą widok na tą miejscowość oraz na wcześniej zdobyty Lasek.


Aby dostać się na Lachów Groń, musiałem pokonać dość żmudne podejście przez las, w którym zauważyłem całkiem sporo grzybów, a także... no właśnie, co to ma oznaczać???


Lachów Groń (1045 m n.p.m.) to góra z rozległą halą na szczycie. Stanowi wspaniałe miejsce na ucieczkę od cywilizacji i spędzenie czasu sam na sam z naturą, bo naprawdę bardzo mało turystów tędy chodzi. Jak dobrze pamiętałem z wycieczki z 24.05.2014, jest to również góra bogata w piękne widoki. Tym razem jednak niewiele z tych widoków wyszło, ponieważ niebo zaciągało się chmurami w coraz większym stopniu.



Kto chce spędzić trochę więcej czasu w tym ustronnym miejscu może przenocować w szałasie. Grafitti na nim sugeruje, że ciekawi ludzie tutaj nocują...


Szlak na Lachów Groń od wschodniej strony jest dużo łagodniejszy niż od Koszarawy. Lekkim, przyjemnym zejściem dostałem się do punktu, gdzie żółty szlak łączy się z zielonym. Stąd czekało mnie kolejne, niedługie podejście - stokami Suchej Góry. Mogłem oglądać na wschodzie Jałowiec, kolejny szczyt do zdobycia i zarazem najwyższy punkt tej trasy:


Deszcz rozpoczął się na krótko przed tym, jak dotarłem do skrzyżowania szlaków pod Suchą Górą. Zielony szlak prowadzi na wprost na Magurkę i Mędralową, a docelowo do Babiogórskiego Parku Narodowego, natomiast żółty skręca w lewo na Jałowiec. Z początku tylko lekko kropiło i raz zagrzmiało, ale tylko w oddali, bardzo delikatnie. Jeszcze się nie przejmowałem zmianą pogody... Na skrzyżowaniu odpoczywała grupa panów troszeczkę starszych ode mnie, bardzo głośnych i raczej podpitych (paru z nich nawet trzymało piwa w dłoniach). Pozdrowili mnie bardzo serdecznie i spytali mnie, dokąd idę. Odpowiedziałem im i zrewanżowałem się tym samym pytaniem, a oni na to, że na Babią Górę. No cóż... moim skromnym zdaniem było już za późno, aby wyrobić się z takim ambitnym planem (była 12:45), a zwłaszcza w stanie lekkiej intoksykacji. Nie wspominając o mocno niepewnej pogodzie... Nieco sarkastycznie na odchodnym rzuciłem im "powodzenia!", a ten komentarz mocno ich rozbawił ;) Przypuszczam jednak, że kilka minut później nie było im do śmiechu - i mam nadzieję, że to, co się wtedy stało, ostatecznie wybił im szaleńczy pomysł ataku na Babią Górę z głowy. Bo nagle lunęło tak zdrowo, że w parę minut cały szlak pływał...

Momentalnie przemoczony do suchej nitki, schroniłem się pod drzewem (jak się potem okazało, bardzo dobrze się stało, że nie przeczekałem tam całej ulewy). Jakieś 15 minut stałem pod nim, daremnie upatrując jakiegoś przejaśnienia czy zelżenia deszczu. W końcu pogodziłem się z faktem, że chyba będę musiał przejść kolejny odcinek tej trasy w ulewie. Zrezygnowany, ruszyłem w dalszą drogę na Jałowiec, moknąc coraz bardziej. Wyszedłem z lasu na Halę Trzebuńską, zajmującą duży obszar na południowo-zachodnich stokach Jałowca. I nagle... trach! Niebo rozbłysło się i niedaleko mnie rąbnął piorun! Huk, który zaraz potem nastąpił, był ogłuszający! Przerażony, zacząłem biec pod górę, myśląc tylko o tym, aby jak najszybciej dostać się na szczyt Jałowca, gdzie mógłbym schronić się w drewnianym szałasie. A nade mną rozpętała się prawdziwa burza. Pioruny nie były podczas niej aż tak częste, jednak najgorsze było to, że miały miejsce dokładnie nad Halą Trzebuńską, a ten obszar był bardzo odsłonięty... Naprawdę bałem się, że może mnie trafić. Dobrze, że nie pozostałem pod tym drzewem wcześniej, bo choć w lesie nie byłbym tak wyeksponowany na pioruny, to jednak powszechnie wiadomo, czym się ryzykuje, chroniąc się podczas burzy pod drzewem...

Ponieważ chmura wisiała centralnie nad Jałowcem, dookoła mnie nic nie było widać i zauważyłem szałas na szczycie dopiero w momencie, gdy byłem tuż przy nim. Co za ogromna ulga! Wbiegłem do środka i usiadłem, by ochłonąć. Wciąż grzmiało tuż nad Jałowcem, ale coraz rzadziej, a po kilku minutach grzmoty zaczęły słabnąć, co świadczyło o tym że burza się oddala. Byłem uratowany :)

To, że burza odeszła, nie oznaczało jednak, że odtąd będzie już tylko lekko, łatwo i przyjemnie. Wciąż lał solidny deszcz i ani myślał przestawać. Nie było innej opcji, jak iść dalej w ulewie i liczyć na to, że burza już nie wróci - bo inaczej mógłbym nie zdążyć na ostatniego busa z Suchej Beskidzkiej do Bielska-Białej... Opuściłem więc gościnne progi szałasu i zacząłem schodzić żółtym szlakiem. Przez kolejne półtorej godziny wędrówki, przez przełęcze Opaczne i Kolędówki, było tak mokro i pochmurno, że jedyne widoki na trasie, które warto było sfotografować, to były widoki na kapliczki...



Za Arcygłówką jakoś zgubiłem szlak (nie wiem jak, bo na Paśmie Jałowieckim, w przeciwieństwie do odcinka na Paśmie Laskowskim, jest dobrze oznakowany). Ale nawet sobie ułatwiłem tym wędrówkę, ponieważ dzięki temu zamiast wchodzić na Kiczorę, obszedłem ją od północnej strony, a na szlak powróciłem przez Przełęczą Przysłop. To właśnie na kolejnym odcinku szlaku, nieco bardziej "cywilizowanym" i zabudowanym, przestało padać, chmury zaczęły się rozstępować i ukazały się moim oczom nieco mistyczne, tajemnicze widoki na góry z dryfującymi na około chmurami.





Wstąpiłem do jednego z lokalnych sklepików, aby kupić sobie batona. Zauważyłem, że właściciele dysponują dobrym poczuciem humoru ;)



Kolejny, nieco mniej atrakcyjny odcinek mojej trasy, teraz czerwonym szlakiem, poprowadził mnie przez las do obrzeży Suchej Beskidzkiej. Szlak dalej sprowadza w dół do dworca kolejowego, jednak raz już tamtędy szedłem (to były dawne dzieje - wycieczka z 31.01.2014), a tym razem dla odmiany postanowiłem zejść asfaltową drogą, ulicą Podksięże, do kościoła w Suchej Beskidzkiej i do karczmy "Rzym". Pod względem atrakcyjności widokowej trasy to była dobra decyzja, ponieważ przy coraz lepszej pogodzie mogłem z tej drogi popatrzeć w głąb Beskidu Makowskiego.



Niestety, były także przyczyny, z których mogłem pożałować wyboru przejścia asfaltówką zamiast szlakiem. A to dlatego, że spotkała nieprzyjemna przygoda: z jednych z domostw wybiegł na mnie bardzo agresywny pies. Musiałem "ewakuować się" przed nim do ogrodu domu po przeciwnej stronie ulicy, a następnie przez teren prywatny obejść odcinek drogi, który był zagrożony kolejnym atakiem psa. Byłem roztrzęsiony i zły, i miałem naprawdę dużą ochotę zadzwonić na policję i złożyć skargę na nieodpowiedzialnych właścicieli psa. Jednak doszedłem do wniosku, że nie miałoby to większego sensu, ponieważ nie byłbym w stanie podać zbyt wiele szczegółów - chociażby dlatego, że w przestrachu nie zdołałem zapamiętać, jak wygląda dom z którego podwórza wybiegł feralny pies, o jego numerze nie wspominając. A numeracji domów na takich wiejskich drogach często nie towarzyszy żadna logika - dla przykładu, wkrótce potem minąłem kolejno domy o numerach 188, 223 i 41. Uznałem, że pewnie policji szkoda będzie czasu na rozpatrywanie zgłoszenia, w którym będę mógł podać tak niewiele informacji. Tak więc właścicielom psa się upiekło, ale mam nadzieję że ten zwierz nie wyrządzi nikomu innemu krzywdy...

W miarę schodzenia w dół charakter drogi stawał się coraz bardziej "miejski". Minąłem jeszcze jedną ciekawą kapliczkę...


Dalej przeszedłem w pobliżu szpitala i kościoła, aż wreszcie przy słynnej karczmie "Rzym" zakończyłem tą długą, malowniczą, lecz trochę zbyt emocjonującą wycieczkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz