piątek, 22 czerwca 2018

17.06 Grześ i Brestowa

Trasa: Polana Chochołowska – Grześ – Dolina Łatana – Zwierówka – Skrajny Salatyn – Brestowa – Palenica Jałowiecka – Zuberec 
Mapa trasy

Pierwszą rzeczą, jakiej byłem świadomy obudziwszy się w niedzielę bardzo wcześnie rano (wkrótce po 4) był ból w lewym kolanie. Taki dość solidny. Bardzo, bardzo niedobrze. Spałem na górnym łóżku w pokoju schroniskowym i ciężko mi było z takim bólem z tego łóżka zejść. Zastanawiałem się, co mogło ten ból spowodować. Czy spałem w jakiejś niewygodnej pozycji? Bardziej prawdopodobne wydawało mi się jednak to, co spotkało mojego kolegę Olka 13 maja po naszej wycieczce na Krawców Wierch i Rysiankę: że poprzedniego dnia schodząc z gór musiałem sobie coś zrobić w kolano, ale ból poczułem dopiero następnego dnia rano, po tym jak przestałem tej nogi używać i w nocy była przez dłuższy czas unieruchomiona.

Byłem zmartwiony, ponieważ wiedziałem chociażby po doświadczeniach Olka – który teraz, po miesiącu od odniesienia kontuzji, wciąż cierpi – że z kolanami nie ma żartów. A oprócz tego miałem presję, żeby zdążyć przed 8 rano do Zwierówki, ponieważ tam mieli dołączyć do mnie znajomi, z którymi miałem iść na Brestową. A żeby się do nich dostać musiałem jakoś z bolącym kolanem przedostać się do Zwierówki przez Grzesia, nie mając do dyspozycji aż tak wiele czasu.

Trudno, trzeba było zacisnąć zęby i próbować. Wkrótce po 4:30 ruszyłem w drogę. Gdy wyszedłem z schroniska, od razu poczułem się raźniej, ponieważ poranek był naprawdę śliczny, a wszyscy poza mną spali i mogłem delektować się nim zupełnie sam.


Ku mojemu dodatkowemu pokrzepieniu, z każdą minutą wędrówki kolano bolało mnie coraz mniej. Chyba po prostu była to kwestia rozruszania go troszeczkę. Gdy dotarłem na Grzesia praktycznie o tym kolanie zapomniałem. A do tego miałem całkiem niezły czas idąc na szczyt, bo wspiąłem się na niego w czasie 1:20 zamiast prognozowanego przez moją mapę 1:50. Jakoś piękno tego letniego poranka i wspaniałe uczucie bycia samemu w górach o tak wczesnej porze dodało mi sił. Dużo bardziej też zwróciłem uwagę na widoki na tej trasie, niż poprzednio. Może dlatego, że do tej pory schodziłem żółtym szlakiem z Grzesia tylko w takim stanie jak poprzedniego dnia, czyli będąc bardzo zmęczonym i marząc tylko o tym, aby dojść jak najszybciej do schroniska. A tym razem czułem się dużo bardziej wypoczęty i dzięki temu tak jakby odkrywałem ten szlak na nowo. Zauważyłem, że w prześwitach pomiędzy drzewami szczególnie wyróżnia się panorama Kominiarskiego Wierchu.



Po raz pierwszy również zauważyłem, że podczas podejścia przez las szlak mija ładną kapliczkę. O ile w Beskidach takie kapliczki to codzienny widok, o tyle w Tatrzańskim Parku Narodowym widuje się je znacznie rzadziej.


Wyłaniające się szczyty Tatr Zachodnich podczas podejścia na Grzesia:


A to panorama z samego Grzesia, na którym o tej porannej porze byłem jedynym turystą. Przecudowne uczucie.



Wysłałem z tego miejsca zdjęcie z telefonu mojemu znajomemu... Grzesiowi – przecież wypadało, będąc na Grzesiu :) Następnie zabrałem się za zaliczanie „nowego” dla mnie szlaku, czyli zielonego sprowadzającego do Doliny Łatanej. No i tutaj zaczęły się problemy. O ile kolano nie sprawiało mi kłopotów gdy szedłem w górę, o tyle podczas schodzenia momentalnie ból powrócił. Z tego powodu zejścia tym szlakiem nie będę zbyt dobrze wspominać, ponieważ było bolesne i musiałem iść wolniej niż normalnie, a to z kolei opóźniało moje spotkanie z znajomymi w Zwierówce. Mając te sprawy na głowie, nie robiłem zdjęć, poza jednym, z Rakoniem na pierwszym planie:


W Dolinie Łatanej szlak staje się bardziej płaski i dzięki temu kolano przestało dawać o sobie znać. Znów wędrowało się bardziej komfortowo i mogłem nadrobić stracony czas. Ostatecznie moi znajomi musieli czekać tylko kilka minut na mnie: zostawili samochód na parkingu koło Schroniska na Zwierówce i przeszli drogą do wylotu Doliny Łatanej, gdzie wkrótce potem dołączyłem do nich. Uwielbiam samotną wędrówkę, ale po całym poprzednim dniu samodzielnego łażenia oraz dodatkowych kilku godzin bycia samemu w górach w ten niedzielny poranek, miałem ochotę na towarzystwo na szlaku i cieszyłem się bardzo, że resztę trasy będziemy pokonywać wspólnie.

A teraz zaczynała się najciekawsza dla mnie część wędrówki, czyli wyprawa w całkowicie niezbadany przeze mnie teren na samym zachodnim krańcu Tatr. Początkowo jednak musieliśmy przebyć kilkunastominutowy nudnawy odcinek po asfalcie, do parkingu przy popularnym ośrodku narciarskim, pod dolną stacją kolejki linowej.


Czas na rozpoczęcie prawdziwej przygody! Ruszyliśmy w las niebieskim szlakiem: wąską, bardzo zapuszczoną ścieżką, wyglądającą tak jakby naprawdę niewielu turystów z niej korzystało. Jeśli rzeczywiście jest ona tak mało używana to mogę po części zrozumieć dlaczego: ponieważ wkrótce potem staje się strasznie stroma! Podejście przez tzw. Spalony Żleb jest okropnie męczące, a tego dnia ostro przypiekające – mimo porannej pory – słońce czyniło to podejście dodatkowo uciążliwym. Biły z nas siódme poty i powiem szczerze, że chyba nie był to najfortunniejszy szlak na zapoznanie moich towarzyszy z Tatrami. Był to ich pierwszy raz w Tatrach, a ja od razu tak „z grubej rury” zabrałem ich na taki stromy szlak... Chyba początkowo przeklinali mnie w duchu, że namówiłem ich na taką wyprawę ;)

Szlak ciągnął się w nieskończoność, widzieliśmy że wciąż mamy tyle metrów przewyższenia do pokonania, ale przynajmniej w miarę powolnego zyskiwania na wysokości coraz to bardziej magiczne panoramy zaczęły się ukazywać naszym oczom.


Widok w głąb Doliny Rohackiej:


Bardzo stromo było aż do Skrajnego Salatyna (1624 m n.p.m.), gdzie znajduje się polana, na której jest nawet ławeczka. Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji, aby trochę odpocząć. To jest wspomniana polana uchwycona na zdjęciu z dalszej części szlaku:


A przed nami wyłaniał się oczekujący na nas masyw Brestowej. Widać było, że na całe szczęście reszta podejścia powinna być łagodniejsza.


Po jakimś czasie ukazał się nam podobny widok na masyw Salatyna.


Za sobą mieliśmy Osobitą:


Od Skrajnego Salatyna szło się nam nieporównywalnie łatwiej i całkiem szybko udało nam się osiągnąć Brestową, z której mogliśmy delektować się panoramą daleko w głąb Tatr Zachodnich.


Następnie czekała nas wyjątkowo łatwa i przyjemna wędrówka graniowa przez Małą Brestową, Zuberski Wierch i Redikalne do Palenicy Jałowieckiej. Podczas tej wędrówki mieliśmy po stronie północnej rozłożoną pod sobą Orawę.


Zbliżając się do Palenicy Jałowieckiej mieliśmy przed sobą znakomity widok na Siwy Wierch, na samym krańcu Tatr.


Z Palenicy Jałowieckiej obraliśmy kierunek żółtym szlakiem na Zuberec, schodząc początkowo przez kosodrzewinę, a później przez las. Na tym szlaku nie było może szczególnie wiele punktów widokowych, jednak te, na które natrafiliśmy, oferowały naprawdę rozległe panoramy na okolice Zuberca i w głąb Orawy.


Niestety przy tym zejściu moje kolano znów zaczęło boleć, więc nie było ono do końca przyjemne. Nieco lepiej było na końcowym odcinku, który wiódł względnie płaską drogą mijając domki letniskowe na obrzeżach Zuberca, jednak tu z kolei dało o sobie znać zmęczenie po dwóch dniach wielogodzinnych wędrówek oraz pobudce o 4 rano, tak więc końcową część trasy przeszedłem wlokąc nogi za sobą. Totalnie padnięty doczłapałem się na przystanek autobusowy Zuberec-Šiška, robiąc na pożegnanie jeszcze jedno zdjęcie tym szczytom, na których byłem kilka godzin wcześniej:


Po kilkuminutowym oczekiwaniu, tuż po 15:00 przyjechał autobus, którym pojechaliśmy do Zwierówki, gdzie moi towarzysze zostawili samochód. Mieliśmy plan zjeść obiad w tamtejszym schronisku, ale odstraszyła nas bardzo długa kolejka w jadalni, więc zamiast tego podjechaliśmy do restauracji „Koliba” obok Muzeum Wsi Orawskiej i zjedliśmy tam posiłek, który był naprawdę przepyszny – gorąco polecam! A potem powrót do Bielska-Białej, który samochodem był nieporównywalnie szybszy i wygodniejszy, niż jakbyśmy mieli stamtąd wracać komunikacją publiczną. Zuberec leży w linii prostej całkiem niedaleko Bielska-Białej, a jednak nie ma żadnego połączenia transportem publicznym przez granicę polsko-słowacką w tej okolicy (trochę to obciachowe moim zdaniem...), przez co nie mając auta musielibyśmy jechać z przesiadkami w Niżnej, miejscowości Kral’ovany, Żylinie, i na koniec Zwardoniu albo Czeskim Cieszynie, co zajęłoby nam wiele godzin. Chyba nie tego człowiek potrzebuje po ogromnej wyrypie w Tatrach... Na szczęście mając do dyspozycji samochód wróciliśmy do Bielska-Białej szybciutko i sprawnie, dzięki czemu miałem przed sobą jeszcze sporą część wieczora, aby pójść do kościoła i przygotować się na spokojnie do pracy nazajutrz.

Kończąc jeszcze historię z kolanem – następnego dnia, w poniedziałek, bolało mnie dość mocno przy schodzeniu ze schodów, ale poza tym praktycznie wcale, a we wtorek prawie w ogóle nie odczuwałem żadnych bólów. W środę z kolanem było tak dobrze, że byłem nawet w stanie pójść na kosza i nie mieć z nim żadnych problemów. Więc chyba upiekło mi się ;) Ale na wszelki wypadek odłożę Tatry na nieco później (wstępnie planuję weekend 30 czerwca – 1 lipca), a w najbliższy weekend pójdę na nieco łagodniejsze beskidzkie szlaki, aby sprawdzić jak kolano sobie radzi przy zejściach no i przede wszystkim nacieszyć się pięknym latem w Beskidach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz