piątek, 22 czerwca 2018

16.06 Baraniec i Rohacz Płaczliwy

Trasa: Dolina Żarska – Goły Wierch – Baraniec – Przełęcz Żarska – Rohacz Płaczliwy – Smutna Przełęcz – Dolina Smutna – Zabratowa Przełęcz – Rakoń – Łuczniańska Przełęcz – Polana Chochołowska
Mapa trasy

Śniegi stopniały, szlaki na Słowacji zostały otwarte – nadeszła pora, aby otworzyć sezon letni 2018 w Tatrach z przytupem :) Nie mogłem trafić lepiej z pogodą w ten pierwszy weekend z możliwością legalnej wędrówki po słowackich Tatrach. Było idealnie – ani za chłodno, ani za ciepło, z sporą dawką słońca, żadnego deszczu i żadnych burz. Dzięki takim perfekcyjnym warunkom udało mi się zaliczyć dwie długie i niezwykle widokowe trasy w Tatrach Zachodnich, o których przejściu marzyłem już od dawna. W tej relacji przeczytacie o moich fantastycznych wrażeniach z soboty, a w następnej o nie mniej wspaniałej niedzieli.

Pierwotny plan na sobotę zakładał nocleg w Cieszynie, przejazd pociągiem krótko przed 5 rano z Czeskiego Cieszyna do Liptowskiego Mikulasza i start z wlotu do Doliny Żarskiej około 9. A jednak w piątek wieczorem coś mnie tknęło, aby w ostatniej chwili zmienić plany i zlecić zwrot biletu na sobotę rano, a zamiast tego kupić bilet na nocny pociąg firmy Regiojet, startujący z Czeskiego Cieszyna o 1:50 i przyjeżdżający do Liptowskiego Mikulasza o 4:05. Potem musiałbym poczekać do 6:30 na autobus do Doliny Żarskiej, ale rozpoczynałbym wędrówkę i tak dwie godziny wcześniej niż według mojego pierwotnego planu. Bardzo dobrze się stało, że zmieniłem plany, ponieważ trasa okazała się bardzo wymagająca kondycyjnie i przejście jej zajęło mi więcej czasu, niż się spodziewałem. Gdybym wyruszył na szlak o 9 zamiast o 7 to prawdopodobnie zmrok zastałby mnie wysoko w górach. Ta rezygnacja z noclegu w Cieszynie oznaczała nieprzespaną noc, ale uchroniła mnie przed schodzeniem z gór po ciemku.

Nie było aż tak źle z spaniem, ponieważ przespałem dwie godziny w pociągu, a potem kimnąłem się na kolejne dwie godziny na dworcu w Liptowskim Mikulaszu. Nie czułem się więc wcale tak zmęczony, gdy o 7 rano wyruszyłem w drogę z pętli autobusowej przy wylocie Doliny Żarskiej. Zamiast w głąb doliny od razu udałem się do góry szlakiem żółtym, początkowo przez las, a później przez duży obszar wyciętego lasu, z którego rozpościerał się rozległy widok.



Prawdziwy festiwal widoków rozpoczął się jednak od piętra kosodrzewiny, od skrzyżowania szlaków na Gołym Wierchu. Całe podejście stamtąd na Baraniec było fenomenalne.








Spodziewałem się wielkich rzeczy po Barańcu i mnie nie zawiódł :)





Dalsza wędrówka żółtym szlakiem na Przełęcz Żarską była męcząca dla nóg (raz w dół, raz w górę i tak ciągle na przemian), lecz rozkoszą dla oczu :)






Widoki z okolic Przełęczy Żarskiej są szczególnie spektakularne. Widać Rohacz Ostry z małym stawkiem poniżej:


Rohacz Płaczliwy:


Panorama w dół Doliny Żarskiej, z Żarskim Stawkiem:


Oraz panorama w stronę Jarząbczego Wierchu i Raczkowej Czuby:


Byłem już prawie na Przełęczy Żarskiej, gdy nastąpiło szczególne dla mnie wydarzenie – po raz pierwszy w życiu miałem okazję zobaczyć świstaka!





Po krótkim postoju na przełęczy czekało mnie strome, lecz niedługie i zarazem niesamowicie widokowe podejście na Rohacz Płaczliwy.






Z perspektywy szczytu Rohacza Płaczliwego szczególnie groźnie wyglądał sąsiedni Rohacz Ostry. No ale w końcu szlak granią Rohaczy jest uważany za jeden z najtrudniejszych w Tatrach.


Pięknie prezentował się z tej perspektywy również zdobyty wcześniej Baraniec...


Oraz Rohackie Stawy w dole po północnej stronie:


Odcinek czerwonego szlaku z Rohacza Płaczliwego na Smutną Przełęcz jest uważany za najłatwiejszą część grani Rohaczy, a jednak teren tam był na tyle eksponowany, że poczułem nieco strachu. Pokonywałem ten odcinek bardzo powoli i ostrożnie, na skutek czego doszedłem na Smutną Przełęcz po upływie grubo ponad godziny zamiast przewidywanych przez moją mapę 30 minut.



Dochodząc do Smutnej Przełęczy miałem przed sobą szereg zupełnie mi nie znanych szczytów, stanowiących główną grań słowackiej części Tatr Zachodnich.


A to widok z Smutnej Przełęczy na Rohacze po prawej stronie oraz na Dolinę Smutną, którą wówczas czekało mnie zejście.


Szlak w Dolinie Smutnej:


Nie wiem, czemu ta dolina jest nazywana „Smutną”, kiedy jest tak przepiękna. Może chodzi o to, że jest jałowa i praktycznie pozbawiona roślinności? W każdym razie ja zupełnie nie odczuwałem smutku, schodząc nią, a wręcz przeciwnie – cieszyłem się całym sercem z tego, że dano mi kolejną okazję do spędzenia czasu w ukochanych Tatrach.

Dolną część szlaku przez Dolinę Smutną już znałem, ponieważ szedłem nią 10 września ubiegłego roku, schodząc z Przełęczy Banikowskiej i Rohackich Stawów. Reszta mojej sobotniej trasy praktycznie w całości dublowała się z tamtą. Zszedłem do Schroniska Tatliaka, gdzie zatrzymałem się aby popatrzeć na urokliwy stawek przy schronisku, a następnie aby coś przegryźć i chwilę odpocząć.


A potem czekała mnie chyba najbardziej męcząca pod względem kondycyjnym część trasy: podejście na Rakoń. Wcześniej tego dnia pokonywałem znacznie większe różnice wysokości, ale w tym podejściu ciężkie było to, że już miałem za sobą ponad 9 godzin wędrówki i już byłem bardzo zmęczony, a tymczasem musiałem jeszcze pokonać duże podejście. Do tego trzeba jeszcze wspomnieć, że ten odcinek trasy już znałem dobrze i z tego powodu nie towarzyszyła mi na nim taka radość z odkrywania nowych szlaków, jak dotychczas. Trzeba jednak oddać temu szlakowi sprawiedliwość, że jest piękny. Podchodząc na Zabratową Przełęcz mogłem zobaczyć za sobą wcześniej przebytą Dolinę Smutną, a także grań Rohaczy. Widząc to zdjęcie chyba możecie zrozumieć moje zmęczenie – taki kawał zszedłem z Rohacza Płaczliwego do Doliny Smutnej, tylko po to, by ponownie pokonać sporą różnicę wysokości idąc do góry...


Miałem już dość wspinaczki i byłem szczęśliwy, gdy dotarłem na szczyt Rakonia. Mogłem już nawet zobaczyć Polanę Chochołowską, gdzie miałem spędzić noc – tylko że jeszcze musiałem tyle zejść, aby do niej dotrzeć...


Tak jak podczas ubiegłorocznej wrześniowej wyprawy, na grani pomiędzy Rakoniem a Grzesiem wieczorową porą było bardzo mało ludzi, choć nie było aż takich „pustek” jak wtedy. Za Łuczniańską Przełęczą pozwoliłem sobie zrobić mały skrót, idąc dobrze wydeptaną ścieżką przez kosodrzewinę na prawo, omijając szczyt Grzesia i w ten sposób oszczędzając sobie konieczności pokonania jeszcze jednego podejścia, na które już naprawdę nie mam siły. W ten może nie do końca legalny, ale ewidentnie – wnioskując po wyglądzie tej ścieżki – przez niejednego turystę praktykowany sposób, wszedłem poniżej szczytu Grzesia na żółty szlak, a po niecałej godzinie schodzenia dotarłem do schroniska na Polanie Chochołowskiej, o 19:45, a więc akurat kwadrans przed zamknięciem kuchni na jadalni. Całe szczęście, że się wyrobiłem do schroniska o tej porze, bo byłem szalenie głodny nie wyobrażałem sobie nie zjeść porządnej kolacji po takiej megadługiej wyrypie... A już w ogóle boję się myśleć, co by się stało gdybym ruszył na szlak po stronie słowackiej o 9 zamiast o 7, tak jak miałem przedtem w planach. Wtedy chyba całą drogę z Grzesia schodziłbym po ciemku...

W każdym razie wszystko dobrze się skończyło, miałem za sobą fantastyczny dzień w Tatrach i już ostrzyłem sobie apetyt na niedzielę, podczas której miała do mnie dołączyć dwójka znajomych i mieliśmy pójść w całkowicie mi nieznany rejon Brestowej. Jak się okazało, nazajutrz czekały mnie drobne komplikacje, ale o tym w następnym wpisie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz