poniedziałek, 29 października 2018

27.10 Skoruszyna

Trasa: Zuberec - Manova Priehyba - Skoruszyna - Orawice - Dolina Bobrowiecka - Przełęcz Bobrowiecka - Polana Chochołowska

Już od dawna miałem rezerwację na ostatni weekend października w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Wybrałem ten termin świadomie, wiedząc że to jest ostatnia okazja aby połazić po Tatrach po stronie słowackiej przed zamknięciem szlaków na zimę. Jak to bywa w przypadkach takich wczesnych rezerwacji, ryzyko było takie że pogoda totalnie nie wypali - dlatego właśnie nieczęsto rezerwuję terminy wyjazdów w Tatry z takim wyprzedzeniem. I niemalże do ostatniej chwili zapowiadało się, że taka właśnie będzie sytuacja w ten ostatni październikowy weekend - a jednak pogoda okazała się dość łaskawa i wyjazd wypadł zdecydowanie powyżej oczekiwań :)

Po noclegu z piątku na sobotę w Cieszynie, wcześnie rano złapałem pociąg z Czeskiego Cieszyna do stacji Kral'ovany, gdzie przesiadłem się do tradycyjnego słowackiego wagonu motorowego na bocznej linii do Trzciany. Tak prezentował się klimatyczny pojazd, w którym spędziłem półtorej godziny pomiędzy stacjami Kral'ovany i Niżna:


Podróż przez słowackie góry była przepiękna. Główną atrakcją na trasie był Zamek Orawski, który doskonale było widać z okien pociągu. W Niżnej przesiadłem się na autobus, który zawiózł mnie do Zuberca. Wysiadłem o 10 rano na przystanku przy punkcie początkowym żółtego szlaku na Palenicę Jałowiecką - a więc w tym samym miejscu, gdzie zakończyłem wycieczkę z 17 czerwca, po tym jak ostatnim razem nocowałem w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Tym razem robiłem trasę stamtąd do schroniska w przeciwnym kierunku, wybierając dużo niższy wariant przez Skoruszyńskie Wierchy i Orawice. Nie pchałem się wyżej ze względu na zapowiadaną złą pogodę oraz leżący na szczytach Tatr śnieg. Gdy wysiadłem z autobusu okazało się, że o ile rzeczywiście Tatry są pod śniegiem, o tyle prognoza pogody zupełnie się pomyliła - na moją korzyść oczywiście :)



Ruszyłem w drogę czerwonym szlakiem, który wiedzie ścieżką przez las po płaskim terenie, równolegle do drogi z Zuberca do Zwierówki. Maszerowało się przez ten las bardzo sympatycznie, a dodatkowo okolicę urozmaicała obecność tu i ówdzie ostatnich jesiennych kolorów.


W lekko ponad pół godziny doszedłem do Muzeum Wsi Orawskiej - skansenu prezentującego tradycyjną regionalną architekturę. Żałowałem, że nie miałem czasu zatrzymać się na jego zwiedzanie, a na zabytkowe budynki mogłem popatrzyć jedynie zza płotu skansenu.


Obok znajduje się restauracja "Koliba", w której również chętnie bym się zatrzymał gdybym miał czas. Jadłem tam posiłek po zakończeniu wyprawy z 17 czerwca i był naprawdę rewelacyjny.


Skręciłem z czerwonego szlaku na zielony tuż za skansenem, przy leśniczówce widocznej na poniższym zdjęciu:


Początkowo zielony szlak biegnie razem z żółtym na polanę, z której widać było ośnieżone Tatry:


Tam zielony szlak odbił na prawo i poprowadził mnie przez przełęcz Manova Priehyba do Doliny Błotnej, gdzie przekroczył Błotny Potok mostkiem o bardzo wątpliwym stanie...


Z polany po drugiej stronie potoku dobrze było widać pasmo Skoruszyńskich Wierchów, na które właśnie miałem wejść - po raz pierwszy w historii moich wędrówek po górach.


Zielony szlak przekracza drogę z Zuberca do Orawic i rozpoczyna niezbyt trudne podejście południowymi stokami Skoruszyńskich Wierchów, przez rozległe łąki oferujące wspaniałe widoki na zachodnie krańce Tatr.



Potem szlak wprowadził mnie do lasu, gdzie chwilowo się zgubiłem z racji jego gorszego oznakowania, ale prędko go odnalazłem. Na jednej z leśnych polan mały prześwit między drzewami pokazał mi skąpaną w słońcu Brestową:


To był ostatni ciekawszy widok na długi czas, gdyż przez całą resztę trasy na Skoruszynę szedłem przez gęsty las, z którego Tatr nie było widać w ogóle. Dalsza część podejścia zielonym szlakiem była chwilami dość stroma, a ścieżka niekiedy ledwo widoczna. Nie spotkałem na szlaku żywej duszy i odniosłem wrażenie, że trasa jest bardzo mało popularna. Na przełęczy poniżej góry Mikulovka skręciłem w prawo na czerwony szlak, który w przeciwieństwie do zielonego był bardzo dobrze oznakowany i wiódł wygodną, szeroką i bardzo łagodną leśną drogą, jednakże tym odcinkiem szło się bardzo monotonnie - cały czas prosto przed siebie, prawie płasko i ciągle ten sam rodzaj drzew po obu stronach.

Wreszcie coś ciekawszego - przed sobą zobaczyłem polanę na szczycie Skoruszyny (1314 m n.p.m.), a na niej krzyż oraz wieżę widokową. Hmmm - na niejednej wieży widokowej w górach już byłem, ale takiej to jeszcze nie widziałem. Zamiast normalnych schodów prowadzących na jej szczyt, jedynym dojściem na górę była pionowa drabina...


Miałem poważne obawy o moje bezpieczeństwo wchodząc na taką wieżę, więc moim pierwszym impulsem było żeby odpuścić sobie wspinaczkę na nią. I pewnie poszedłbym dalej nie wchodząc na wieżę, gdyby nie przypadkowe i bardzo sympatyczne spotkanie, które nastąpiło w tym momencie. Do tej pory nie spotkałem na szlaku absolutnie nikogo, lecz akurat gdy wszedłem na polanę szlakiem od strony Trzciany wchodził na nią samotny wędrowiec, który od razu mnie pozdrowił i spytał się mnie, skąd i dokąd idę. Przyjrzałem się mu i zdziwiłem się, ponieważ wyglądał bardzo młodo - na moje oko kilkanaście lat. Ja w jego wieku na pewno nie wędrowałbym samotnie po górach, a tym bardziej nie zagadywałbym obcych ludzi w odludnym terenie. Bardzo mi zaimponowała pewność siebie tego chłopaka, który niczym nie skrępowany rozpoczął ze mną rozmowę. Chociaż on mówił po słowacku a ja po polsku, rozumieliśmy się doskonale. Okazało się, że nazywa się Maros i ma 14 lat(!), mieszka w okolicy i ma duże doświadczenie w wędrowaniu po górach, zarówno w towarzystwie jak i samemu. Przemiły koleś, z którym bardzo sympatycznie się rozmawiało.

W pewnym momencie Maros oświadczył, że skoro tu przyszliśmy to powinniśmy wejść na wieżę. Początkowo się wzbraniałem, ale czułem się pewniej wchodząc na wieżę z drugą osobą niż samemu, więc dałem się namówić. Oczywiście, jak to bywa z moim lękiem wysokości, w drodze na górę zacząłem żałować tej decyzji. Nigdy w życiu nie wspinałem się po tak długiej drabinie, a odległości pomiędzy szczeblami były naprawdę duże. Jakbym się pośliznął i spadł z drabiny to na bank bym zginął... Na szczęście mój młody towarzysz był bardzo wyrozumiały i wspierał mnie duchowo. Trochę mi było głupio, że gościu o połowę młodszy ode mnie daje sobie radę bez najmniejszego strachu, a ja nie, no ale najważniejsze że z takim wsparciem udało mi się wejść na platformę widokową. Szczerze mówiąc, widok absolutnie nie był warty podjęcia takiego ryzyka. Otaczające polanę drzewa urosły na tyle, że prawie przesłoniły Tatry, a po przeciwnej stronie tylko niewyraźnie było widać zarys Jeziora Orawskiego.



Widok z góry na polanę na Skoruszynie:


Po zejściu po drabinie, które było jeszcze bardziej mrożące krew w żyłach niż wejście, musiałem chwilę odpocząć, aby ochłonąć. Udaliśmy się pod znajdującą się nieopodal drewnianą wiatę, gdzie zaciekawił nas widok tajemniczej skrzynki. Cóż takiego może się znajdować w środku?


Sprawdziliśmy i okazało się, że w środku jest księga pamiątkowa - do której oczywiście się wpisaliśmy.



Po krótkim odpoczynku pożegnałem sympatycznego Marosa i poszliśmy w swoją stronę: on z powrotem zielonym szlakiem do Trzciany, a ja czerwonym do Orawic. Cały czas lasem, ale w odróżnieniu od szlaku od strony zachodniej, na tym odcinku było kilka punktów z widokami na Tatry. Zauważyłem, że niebo nad górami coraz bardziej zaciąga się chmurami...



Mniej więcej w połowie drogi do Orawic szlak wyprowadził mnie z lasu na obszar łąk, którymi kontynuowałem zejście. Tutaj wędrówkę utrudniał kompletny brak oznakowań szlaku. Moim zdaniem absolutnie należałoby postawić na tych łąkach chociaż kilka drewnianych słupków z czerwonymi znakami, ponieważ inaczej naprawdę łatwo zgubić drogę - ścieżka jest momentami bardzo niewyraźna i niknie wśród traw. Parę razy trochę pobłądziłem, ale na szczęście nie straciłem do końca orientacji w terenie i wiedziałem, mniej więcej w którym kierunku należy iść, aby dojść do Orawic. Pomimo niewygody związanej z niedostatecznym oznakowaniem, szło się tym odcinkiem bardzo fajnie z tej racji, że widoki z niego na Tatry, a także na Magurę Witowską, były przednie.







 Chciałem się zatrzymać w Orawicach na krótkie zwiedzanie, ponieważ jeszcze nigdy nie byłem w tej miejscowości. Jednak akurat jak tam doszedłem rozpadał się bardzo mocny deszcz, i zapowiadało się na to, że będzie on lał przez resztę dnia. Wiedziałem też, że muszę kontynuować wędrówkę jeśli chcę dojść na Polanę Chochołowską przed zmrokiem - była już 15:15, ciemno miało się zrobić około 17:30, a według mapy zostały mi prawie trzy godziny do przejścia. Od razu więc skierowałem się na niebieski szlak, który poprowadził mnie asfaltową drogą do Doliny Bobrowieckiej. Szlak stamtąd na Przełęcz Bobrowiecką dobrze znałem - szedłem nim już 16 sierpnia tego roku oraz 11 września ubiegłego. Nie zatrzymując się na robienie żadnych zdjęć, szedłem doliną w coraz ulewniej padającym deszczu. Ta część wędrówki, powiem szczerze, była bardzo nieprzyjemna. Przestało padać tylko na chwilę, gdy przekraczałem Przełęcz Bobrowiecką. Na tej wysokości (1356 m n.p.m.) nawet leżało trochę śniegu.


W coraz szybciej zapadającym zmroku zszedłem do schroniska na Polanie Chochołowskiej, docierając tam kilka minut przed 18:00, gdy było już prawie zupełnie ciemno. Tam mogłem z ogromną ulgą przebrać się z przemoczonych ubrań w suche, zjeść porządną kolację i ogrzać się grzanym winem, a także - jak to zazwyczaj bywa przy noclegach w tatrzańskich schroniskach - odbyć miłe rozmowy z innymi górołazami. Podczas gdy na zewnątrz cały czas lał deszcz, w środku było tak przytulnie... Wieczór w schronisku, zwłaszcza po wędrówce w nieco gorszych warunkach pogodowych, to jest naprawdę przyjemna sprawa. A gdy nadszedł czas ciszy nocnej, wszyscy położyliśmy się spać. Wiedzieliśmy, że ze względu na przypadającą akurat tej nocy zmianę czasu zyskamy dodatkową godzinę snu, jednak i tak chcieliśmy porządnie się wyspać przed czekającymi nas wszystkich nazajutrz atrakcjami :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz