czwartek, 8 lutego 2018

06.02 Błatnia i Klimczok na zimowo

Trasa: Brenna - Krzyż Zakochanych - Bukowy Groń - Błatnia - Stołów - Trzy Kopce - Klimczok - Siodło Pod Klimczokiem - Podmagórskie - Szczyrk Remiza

Drugi dzień z trzydniowej serii zimowych wędrówek po Beskidach był zdecydowanie najlepszy pogodowo, a zarazem trasa zdecydowanie najdłuższa. Ostatnio takie słoneczne dni są rzadkością i na wagę złota, więc koniecznie należało takie warunki wykorzystać. A pretekst na taką dłuższą zimową wycieczkę miałem znakomitą, ponieważ akurat przyjechała w odwiedziny moja koleżanka Ilona, z którą kiedyś pracowałem i która wielokrotnie towarzyszyła mi w górach w roku szkolnym 2013-2014. Ostatnio byliśmy razem w górach 8 czerwca 2014 podczas niezapomnianej wyprawy do Doliny Pięciu Stawów w Tatrach... Ponowne spotkanie z Iloną w górach było więc powrotem do starych dobrych czasów :)

Postanowiliśmy nie bawić się w żadne wymyślne trasy w odleglejszych częściach Beskidów, tylko zrobić taki typowy dla okolic Bielska-Białej "klasyk" uwzględniając Błatnią i Klimczok, aczkolwiek rozpoczynając od dość nietypowej strony, tzw. "Szlakiem Wspomnień" z Brennej, o którym więcej wkrótce. Trasa według mapy na 4,5 godziny... ostatecznie zajęła nam dwa razy tyle ;) Po pierwsze z powodu zimowych warunków i sporej ilości przecierania szlaków, a po drugie z powodu sympatycznych postojów w klimatycznych schroniskach ;) Nie spieszyło nam się wcale, więc zupełnie nie przejęliśmy się znacznie dłuższym okresem trwania wędrówki od planowanego.

Wysiedliśmy z busa na przystanku przy skrzyżowaniu głównej szosy, ulicy Bukowej, z niewielką uliczką Osiedlową. To Osiedlową wyrusza w góry znakowana na czerwono ścieżka dydaktyczna nazywana Szlakiem Wspomnień. która prowadzi w górę mniej więcej połowę drogi do Błatniej, a potem zatacza pętlę z powrotem do Brennej. My postanowiliśmy pójść tą ścieżką aż do jego najwyższego punktu, przy tzw. "Krzyżu Zakochanych", a potem pozaszlakowo na Błatnią. Zapowiadało się na trochę przecierania po niedawnych opadów śniegu, lecz ta perspektywa tylko dodatkowo nas ekscytowała ;) Zwłaszcza Ilonę, która od kilku lat mieszka w Szkocji, gdzie śniegu jest jak na lekarstwo, przez co bardzo stęskniła się za nim.

Już pierwsze parę kilometrów wspinaczki z Brennej przyniosło nam kilka malowniczych polan z widokami na Beskid Węgierski.


Po mniej więcej godzinie przecierania szlaku przez las dotarliśmy do Krzyża Zakochanych.


Ciekawą historię tego krzyża, oraz genezę jego nazwy, możecie przeczytać poniżej:


Rozbawiła mnie nieco obecność w takim miejscu charakterystycznej dla projektów unijnych tabliczki :) Okazuje się, że krzyż został odrestaurowany dzięki unijnym funduszom.


Do tej pory szlak był nieprzetarty, jednak ponieważ przebiega wyraźną leśną drogą, przecieranie go nie stanowiło dla nas problemów. Odkąd opuściliśmy ścieżkę dydaktyczną przy Krzyżu Zakochanych, wędrówka stała się trudniejsza i brnęliśmy w coraz głębszym śniegu. Ewidentnie nikt zimą się nie zapuszcza w te rejony. Frajdy mieliśmy jednak co niemiara :) Powyżej Krzyża Zakochanych wyszliśmy na obszar rozległych polan na południowych stokach Stołowa, nazywany Bukowym Groniem (proszę nie mylić z Bukowskim Groniem w Beskidzie Małym). Mogę ten obszar określić mianem takiej "perełki" w Beskidzie Śląskim, którą pewnie niewiele osób zna, ponieważ znajduje się poza szlakami turystycznymi. Widoki tam są kapitalne!





Jak widać na poniższym zdjęciu, na Bukowym Groniu znajduje się nawet kilka zabudowań, ale raczej nikt tam w okresie zimowym nie mieszka. Znajduje się tam również charakterystyczny szałas pasterski.


Im dalej, tym śnieg był głębszy, a spodziewaliśmy się że będzie jeszcze trudniej, gdyż kolejny odcinek naszej pozaszlakowej trasy na Błatnią miał przebiegać przez las. Na szczęście okazało się, że z Bukowego Gronia na Błatnią prowadzi jakiś "nieoficjalny" szlak, znakowany pomarańczowymi kółkami na drzewach. A co więcej, był przetarty! Wprawdzie nie przez ludzi, tylko przez... sarny :) Ale ślad był przez nie dobrze założony i podążał dokładnie tą samą trasą, co znakowana ścieżka. Tak jakby sarenki miały w głowie mapę :) Dziękując poczciwym zwierzątkom w duchu, pokierowaliśmy się za ich śladami, które wyprowadziły nas na skraj ogromnej polany pod szczytem Błatniej. Dalej wystarczało już tylko przejść przez środek polany, by znaleźć się na wierzchołku tej góry (917 m n.p.m.) i stanąć na "oficjalnym", dobrze przedeptanym szlaku.


Z szczytu Błatniej wystarczyło zejść kawałeczek szlakiem, by dotrzeć do schroniska. Ostatnio byłem tam podczas wyprawy 12 kwietnia 2015, którą wyjątkowo dobrze wspominam, a która zdaje się jakby była całe wieki temu. Wspaniale było tam wrócić! Dotarliśmy tam kwadrans po 12, a więc po ponad trzech godzinach od opuszczenia Brennej - tyle czasu zajęło nam dojście na Błatnią przez głęboki śnieg. Na pewno szybciej by nam poszło idąc szlakiem, ale nasza trasa była moim zdaniem ciekawsza ;)

Teraz mogliśmy oddać się zasłużonemu odpoczynkowi i wczesnemu obiadowi, czy jak kto woli drugiemu śniadaniu. Na karcie dań w schronisku pojawiła się nowość o bardzo niskiej cenie 12zł - "danie biegacza", czyli makaron po bolońsku z dodatkiem oscypka. Biegaczem nie jestem, ale i tak pozwoliłem sobie zamówić - przepyszne! Po niecałej godzinie odpoczynku wyszliśmy ponownie na zewnątrz, by znów nacieszyć się grzejącym solidnie słońcem i przywitać się z schroniskowym bałwankiem ;)


Reszta naszej trasy przebiegała po dobrze nam znanych i przetartych trasach. Żółtym szlakiem poszliśmy na Klimczok, co normalnie powinno nam zająć około półtorej godziny, lecz w śniegu była to kwestia dwóch godzin wędrówki. Było pięknie, słonecznie, bajkowo :)



O 15:15 dotarliśmy na Klimczok. Panoramy stamtąd znam na pamięć, ale rzadko kiedy mam okazję oglądać je w zimowej szacie.




Gdy dotarliśmy do schroniska pod Klimczokiem, uznaliśmy że należy nam się kolejna godzina odpoczynku :) Tym bardziej, że zdążyliśmy zgłodnieć, a na tamtejszej karcie dań, podobnie jak na Błatniej, pojawiły się nowości. Należą do nich "faworytki" (krokiety ziemniaczane z mięsem - nie mylić z faworkami) oraz ciasto śliwkowe. Na prawie pustej schroniskowej stołówce, przy lecącej z głośników tradycyjnej muzyce góralskiej, popite grzańcem, dania te smakowały wybornie :) Lecz w końcu nadszedł czas, żeby z żalem opuścić schronisko i udać się w dalszą drogę do Szczyrku, aby nas zmrok w górach nie zastał. I tak było na tyle późno, że stało się jasne, iż ostatni odcinek naszej wędrówki, przez sam Szczyrk, będziemy musieli pokonywać po ciemku. Wyszliśmy więc na zielony szlak, który pokonywałem po raz N-ty, lecz chętnie jeszcze pokonam N razy, taki jest piękny :)



Jak widać powyżej, podczas naszego pobytu w schronisku niebo zupełnie znienacka zasnuło się chmurami, a zachmurzenie dodatkowo przyspieszyło zapadnięcie zmroku. Od osiedla Podmagórskie do Szczyrku szliśmy więc po ciemku. Nie mieliśmy jednak problemów, ponieważ są to już obszary zabudowane, "cywilizowane", a więc jest tam sporo oświetlenia od przydrożnych domów oraz latarni. Na krótko przed 18:00 dotarliśmy na przystanek Szczyrk Remiza w centrum Szczyrku, który tętnił życiem. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem tylu ludzi w Szczyrku ani takiego ruchu samochodowego na głównej drodze przez miasto - no ale czemu się dziwić, skoro sezon narciarski trwa tam w najlepsze. Ilona miała nazajutrz wrócić do Szczyrku właśnie na narty, natomiast ja na następny dzień miałem w planach kolejną atrakcyjną górską wędrówkę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz