piątek, 27 października 2017

21.10 Dolina Kamienista i Błyszcz

Trasa: Podbańska - Dolina Kamienista - Pyszniańska Przełęcz - Błyszcz - Bystry Karb - Liliowy Karb - Siwa Przełęcz - Dolina Starorobociańska - Polana Huciska

Ostatnia tegoroczna wyprawa w wyższe partie Tatr? Prawie na pewno tak. Napadało tam w ostatnich dniach mnóstwo śniegu, w nadchodzący weekend ma go spaść jeszcze więcej. Ciężko mi sobie wyobrazić, abym powrócił tam w takich warunkach. Aż ciężko sobie wyobrazić, że jeszcze w minioną sobotę nie było tam śniegu wcale (pomijając najwyższe szczyty Tatr Wysokich). Załapałem się akurat na przedostatni dzień jesieni w Tatrach... Cały tydzień roboczy panowało piękne babie lato, w sobotę na moją tatrzańską wyprawę już niestety nie było słońca, ale i tak było przepięknie - a w poniedziałek przyszła zima...

Już na kilka dni przed weekendem stało się jasne, że to ostatni dzwonek, aby popróbować jeszcze jakiegoś ambitniejszego tatrzańskiego łażenia. Byłem umówiony w Krakowie na sobotę wieczorem i miałem też tam spędzić całą niedzielę, więc w grę wchodził tylko sobotni dzień. Poinformowałem o moich planach znajomych z pracy i od razu otrzymałem pozytywny odzew od dwóch z nich. Jordan i Chloe są niesamowicie wysportowanymi ludźmi, mieszkają w Bielsku-Białej zaledwie od kilku tygodni lecz już zdążyli sporo nachodzić się po Beskidach, a teraz jak nadarzyła się okazja na posmakowanie wyższych gór to z chęcią z niej skorzystali. Przysiedliśmy nad mapą i wymyśliliśmy następujący plan: oni pojadą w piątek wieczorem na Słowację swoim samochodem kempingowym i w nim przenocują, ja dojadę w sobotę wcześnie rano pociągiem z Czeskiego Cieszyna, pojedziemy do Podbańskiego i wejdziemy stamtąd przez Dolinę Kamienistą na Błyszcz, oni pójdą jeszcze na Bystrą i zejdą Doliną Bystrą do auta, a ja przejdę na stronę polską do Doliny Chochołowskiej i pojadę przez Zakopane do Krakowa.

Plan wydawał się perfekcyjny: przenocuję w Cieszynie w hostelu 3 Bros (bardzo polecam swoją drogą!), złapię o 4:13 pociąg w Czeskim Cieszynie, o 6:20 będę w Liptowskim Mikulaszu, tam już będą czekać na mnie moi towarzysze z autem, pojedziemy w Tatry i będziemy mieli cały dzień na wędrówkę... Zapomniałem o jednej bardzo ważnej rzeczy: ten plan zakładał, że wszystko będzie w porządku z pociągiem. No bo czemu by miało tak nie być? A tymczasem niewiele zabrakło, by cały plan się posypał. Gdy przyszedłem na dworzec w Czeskim Cieszynie, pociąg miał 25 minut opóźnienia. Nie przejąłem się tym zbytnio. Lecz potem co kilka minut powiększano opóźnienie pociągu. 40 minut, 50, 60... Godzinę później wciąż byłem na dworcu, a wielkość opóźnienia wzrosła do 90 minut! Byłem już mocno zaniepokojony. Co się stało z pociągiem? Jak nie przyjedzie wkrótce to najzwyczajniej na świecie nie wyrobię się. Nie zdążę przejść trasy i jeszcze dojechać do Krakowa, a musiałem koniecznie tam być tego wieczoru. Poszedłem do kasy biletowej spytać się, co się dzieje. Pociąg zepsuty, brzmiała odpowiedź. Bardzo niedobrze...

Na szczęście po 5:30 wyświetlacz na peronie przestał co chwila zmieniać wielkość opóźnienia pociągu na wyższą. Pozostała na stałej wartości 100 minut. Ostatecznie z opóźnieniem 110 minut, wkrótce po godzinie szóstej, pociąg wtoczył się na peron. Robiłem w myślach kalkulacje, czy zdążę jeszcze zaliczyć trasę w Tatrach, i doszedłem do wniosku że chyba jednak tak. Wysłałem moim znajomym wiadomość, że zamiast już być prawie w Liptowskim Mikulaszu wyjeżdżam dopiero z Czeskiego Cieszyna, i że mogą jeszcze trochę pospać. Wsiadłem do pociągu i odjechałem w kierunku Słowacji.

Dzięki Bogu, pociąg nie złapał jeszcze większego opóźnienia po drodze, pozostało na 110 minutach. O 8:10 nareszcie dojechałem do Liptowskiego Mikulasza, gdzie Jordan i Chloe już czekali na mnie na parkingu przy dworcu. Załadowałem się do ich samochodu kempingowego i bez dalszej zwłoki ruszyliśmy w drogę do Podbańskiego, gdzie zameldowaliśmy się 40 minut później.

Tych, co zastanawiają się, kiedy w końcu rozpocznie się sedno relacji, czyli fotografie, poproszę jeszcze o chwilę cierpliwości ;) Na początkowym odcinku trasy po prostu nie było za bardzo powodów, aby robić zdjęcia. Po pierwsze przez prawie półtorej godziny szliśmy zalesioną doliną, cichą, spokojną i niezwykle dziewiczą, ale pozbawioną szczególnych widoków. Po drugie moi towarzysze narzucili mi takie tempo, że ledwo mogłem je utrzymać i tym bardziej w takiej sytuacji nie myślałem o robieniu zdjęć. Dość powiedzieć, że odcinek niebieskim szlakiem z Podbańskiego na Pyszniańską Przełęcz, który według mapy zajmuje 4h15, pokonaliśmy w... 2h25! Chyba jeszcze nigdy w historii moich górskich wojaży nie zdarzyło mi się przebyć trasę w aż tak bardzo szybszym czasie od tego przewidzianego na mapie. Niech to będzie dowodem na to, jak wysoce wysportowani byli moi kompani ;) Zauważcie też, że zyskaliśmy w ten sposób równe 110 minut, a więc tym samym idealnie nadrobiliśmy opóźnienie mojego pociągu.

Nie robiłem zdjęć również dlatego, że byłem zajęty miłą rozmową :) A gdy w końcu wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy szczyty Tatr Zachodnich przed sobą, aparat musiał wciąż pozostać schowany w plecaku, gdyż dokładnie w tej samej chwili... lunął deszcz! No co za pech! Wystarczyło kilka minut opadów, abyśmy byli przemoknięci. Kilku turystów idących za nami postanowiło nawet zrobić odwrót. My jednak nie poddawaliśmy się tak łatwo i mozolnie wspinaliśmy się dalej. Wytrwałość się opłaciła - po kilkunastu minutach ulewa przeszła i nie spadła na nas tego dnia ani jedna kropla więcej :)

W końcu mogliśmy wyciągnąć aparaty i przypatrzeć się lepiej otaczającej nasz okolicy, odsłoniętej spod deszczowych chmur. Byliśmy w wyższej części Doliny Kamienistej, skąd mogliśmy zobaczyć spory odcinek doliny który przebyliśmy.


Po naszej lewej stronie mieliśmy Bystrą, najwyższy szczyt Tatr Zachodnich. Ja ją zdobyłem 25 sierpnia ubiegłego roku, tym razem moja noga nie miała na niej stanąć, za to Jordan i Chloe mieli na nią już wkrótce się udać :)


No i wspomnianym wcześniej zabójczym tempem dotarliśmy na Pyszniańską Przełęcz (1788 m n.p.m.). Ależ to było fantastyczne uczucie po tak szybkim marszu! Byliśmy tam sami, wśród dzikiej natury, z rozległymi widokami po jednej stronie na Polskę a po drugiej na Słowację. Okazałe były zwłaszcza te po stronie polskiej, na Dolinę Kościeliską oraz masywy Ornaku i Kominiarskiego Wierchu.


Tuż obok mieliśmy szczyt Kamienistej (2121 m n.p.m.) - widać, że wejście na nią byłoby banalne, widoki z niej na pewno znakomite i wielka szkoda, że nie prowadzi na nią żaden oficjalny szlak.


Niecodzienna sytuacja - mieć nogi w jednym kraju a ręce w drugim, lub po jednej nodze w Polsce i na Słowacji ;)


Dokładnie w tym momencie, gdy staliśmy na granicy dwóch państw, na absolutnym odludziu, otrzymałem telefon od dentysty z informacją, że muszę w środę mieć usunięty ząb mądrości :( (W chwili pisania posta, w piątek, wracam do siebie po tym małym zabiegu.) Ale zmartwienie tą wiadomością trwało tylko chwilę. Jakże się martwić wśród tak pięknej scenerii? Jakże się martwić, gdy najbardziej efektowna część trasy jeszcze przed nami? Czekała nas teraz wspinaczka na Błyszcz (2158 m n.p.m.) szlakiem granicznym z zapierającymi dech w piersiach widokami. Minął nas na tej trasie tylko jeden turysta, biegacz. Szkoda mi tamtych, co wycofali się jeszcze w dolinie, podczas krótkotrwałego deszczu - mogli pluć sobie w brodę... Bo teraz warunki były naprawdę wyśmienite.





Im bardziej nabieraliśmy wysokości wspinając się na Błyszcz, tym okazalej prezentowała się panorama za naszymi plecami, w kierunku tajemniczej, pozbawionej szlaków turystycznych grani pomiędzy Pyszniańską Przełęczą a Czerwonymi Wierchami. W tle nawet można było dostrzec szczyty Tatr Wysokich, na których - w przeciwieństwie do obszaru, na którym byliśmy - śnieg sprzed kilku tygodni nie zdołał się roztopić.



Gdy stanęliśmy na Błyszczu, będącym punktem kulminacyjnym mojej trasy (a dla Jordana i Chloe tylko przedsmakiem ich punktu kulminacyjnego, czyli Bystrej), naszym oczom ukazała się zupełnie nowa panorama, m.in. z Starorobociańskim Wierchem (w centrum) i Raczkową Czubą (po lewej).


Nastąpił teraz smutny moment pożegnania. Moi mili towarzysze poszli jeszcze wyżej, na Bystrą, skąd mieli wrócić do Podbańskiego przez Dolinę Bystrą (żółtym szlakiem) i Drogę nad Łąkami (czerwonym szlakiem), ja natomiast zacząłem schodzić szlakiem granicznym w kierunku widocznego na zdjęciu grzbietu Ornaku.


Od Bystrego Karbu do Liliowego Karbu moja trasa pokrywała się z trasą z 25.08.2016. Wtedy w słońcu, tym razem bez niego; wtedy latem, tym razem jesienią; lecz w obu przypadkach równie pięknie. Przed sobą miałem skałki Liliowych Turni...


A pod sobą Dolinę Gaborową:


Kształty skałek na tym odcinku są naprawdę niecodzienne, tworzą krajobraz taki jakby "kosmiczny".


Okolice Liliowego Karbu były jedynymi na tej trasie, na której spotkałem trochę więcej turystów. Poza tym na szlakach - mimo terminu weekendowego, mimo świetnych warunków - były pustki, prawie nikogo. Tym bardziej dzięki temu doświadczyłem tego cudownego uczucia samotności w górach, obcowania sam na sam z naturą :) Rozpocząłem zejście zielonym szlakiem na Siwą Przełęcz, tą samą trasą którą schodziłem zaledwie 25 dni wcześniej po "zimowe" wyprawie na Starorobociański Wierch, mając przed sobą całe pasmo Ornaku jak na dłoni.


Od czasu do czasu oglądałem się za siebie na Błyszcz, na którym byłem jeszcze godzinkę temu, i na Bystrą, z której moi towarzysze z pierwszego etapu wędrówki już schodzili na stronę Słowacką...


Zbliżała się 14:00, zaczął mnie naglić czas aby zejść z gór i dojechać do Krakowa. Zszedłem tak samo jak 26 września, czyli czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską. Przez całe dwie godziny wędrówki tym szlakiem nie spotkałem dosłownie ani jednej osoby. Pustka i cisza dookoła była absolutna. Nawet na niższym, tak okrutnie zdewastowanym przez leśników odcinku trasy, tym razem nikt nie pracował. Dopiero w samej Dolinie Chochołowskiej ujrzałem znów innych ludzi, lecz też było ich - jak na ten szlak - niewielu.

Wycieczkę zakończyłem szybciej, niż się spodziewałem. Zakładałem, że przejdę przez całą dolinę aż do Siwej Polany - nie było innej opcji, gdyż wypożyczalnia rowerów w Dolinie Chochołowskiej niestety już nie funkcjonuje, a kolejka turystyczna "Rakoń" według informacji w internecie jeździ tylko w okresie maj-wrzesień. Tymczasem gdy doszedłem do Polany Huciska zauważyłem, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, stojącą tam kolejkę gotową do odjazdu! Nie namyślając się wiele wskoczyłem do niej. Może i to obciach zjechać przez dolinę kolejką, ale tym razem naprawdę zależało mi na czasie, bo w Krakowie czekała na mnie moja mama :) Tęskniłem za nią i nie mogłem doczekać się spotkania, a jakby nie daj Boże wystąpiły jakieś korki na "zakopiance" mógłbym dotrzeć do niej naprawdę późno. Cieszyłem się więc z okazji, aby dojechać tam szybciej. Spytałem się kierowcy, jak to możliwe że kolejka jeszcze jeździ, a on odpowiedział żeby nie sugerować się tym co piszą w internecie bo tam są zawsze bzdury ;) i że kolejka wcale nie przestała kursować końcem września, ale że ten weekend jest jej ostatnim. Załapałem się więc na przedostatni dzień funkcjonowania kolejki w roku 2017.

Z donośnym warkotem silnika lokomotywy-traktora "pociąg" ruszył i zjechał szybkim tempem do Siwej Polany, podskakując na wybojach i mijając kolejnych wędrowców, którzy uśmiechali się do pasażerów i machali. Przejazd trwał zaledwie 10 minut i dzięki zaoszczędzonemu w ten sposób czasowi rzeczywiście mogłem dojechać dużo szybciej do Zakopanego, a potem do Krakowa. Na koniec wycieczki kierowca busa z Siwej Polany do Zakopanego zrobił mi atrakcję - zamiast pojechać tradycyjną trasą przez Kiry i Krzeptówki, skierował się od razu na Rysulówkę i do Kościeliska, jadąc małymi, krętymi drogami wśród typowej podhalańskiej zabudowy. Atrakcyjna na tej trasie jest nie tylko architektura, ale i pejzaże - drogi w Kościelisku są swoistym "tarasem widokowym" z których pięknie widać całe pasmo Tatr. Przypatrywałem się im przez szyby busa z pewnym wzruszeniem, bo wiedziałem że być może nieprędko do nich wrócę. Nawet jeśli zawitam w Tatry zimą to tylko do ich najniższych partii, a te prawdziwe wysokie góry będą musiały zaczekać na mnie do przyszłego roku...

Trudno, będzie trzeba cierpliwie poczekać, a teraz odczuwam przede wszystkim wdzięczność za to, że dane mi było wybrać się jeszcze na tą jedną jesienną wycieczkę w Tatry, moje najukochańsze góry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz