czwartek, 11 stycznia 2018

07.01 Dolina Lejowa

Trasa: Siwa Polana - Polana Huciska - Kominiarska Przełęcz - Niżnia Kominiarska Polana - Dolina Lejowa - Polana Biały Potok - Kiry

W drugim dniu pierwszego w Nowym Roku weekendu w Tatrach poszedłem na trasę niżej położonej od sobotniej, lecz dłuższej i w pewnym sensie bardziej wymagającej. Niewątpliwymi pozytywami tej wyprawy były: pogoda (o niebo lepsza od zapowiadanej) oraz przecudowna atmosfera spokoju i absolutnej izolacji, panującej w strefie reglowej zachodniej części Tatr w takim pozasezonowym terminie. W warunkach letnich moja trasa z niedzieli pewnie byłaby spacerkiem, lecz w warunkach zimowych okazała się niezłą wyrypą ;)

O 8:30 rano wystartowałem z Siwej Polany i udałem się drogą w głąb Doliny Chochołowskiej. Atmosfera, panująca na tej trasie tego poranka, była zupełnie odmienna od tej, do której byłem tam normalnie przyzwyczajony. Zamiast licznych turystów na drodze były pustki - poza paroma powozami konnymi, które mnie minęły, nie było widać żywej duszy.



Taka pozbawiona ludzi panorama nie jest na Siwej Polanie częstym zjawiskiem :)


Mijałem kolejne bacówki, przy których w sezonie często kręcą się górale. Tym razem tylko przy jednej z nich siedziała starsza pani sprzedająca oscypki. Była wyjątkowo sympatyczna - kupując od niej parę oscypków (były przepyszne!) nawiązaliśmy bardzo miłą rozmowę. Poszedłem dalej asfaltową drogą i wkrótce znalazłem się w lesie. Rozpoczynając wycieczkę nieco obawiałem się warunków na drodze, przypuszczając że będzie bardzo mocno oblodzona. Tak też było, jednak w samym środku drogi był wąski pas roztopionego śniegu, na którym oblodzenie było dużo mniejsze. Idąc tym środkowym pasem naprawdę nie było tak źle, szło się dużo łatwiej niż myślałem. A były też miejsca, gdzie śnieg roztopił się w całości i lodu nie było w ogóle.

Mimo to nie posuwałem się do przodu tak szybko jak zazwyczaj, woląc dmuchać na zimne i być ostrożnym. Ale taka wolniejsza wędrówka miała niewątpliwe zalety. Miałem więcej czasu, aby nacieszyć się ciszą i pięknem doliny, oraz aby zauważyć interesujące szczegóły przy drodze, na które przy wcześniejszych, szybszych przejściach Doliną Chochołowską nie zwracałem uwagi. Jak chociażby ciekawe skałki:


Pierwszy raz szedłem Doliną Chochołowską w warunkach zimowych i pierwszy raz podchodziłem nią zamiast schodzić. Dzięki temu po raz pierwszy zauważyłem, że idąc w tym kierunku są punkty z naprawdę niezłymi widokami na grań Tatr Zachodnich.


Taki punkt znajduje się również na Polanie Huciska, co jakoś wcześniej zupełnie umknęło mojej uwadze.


Za Polaną Huciska rozpoczęła się wycieczka w nieznane: Ścieżką nad Reglami w kierunku Doliny Lejowej. Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji zawędrować w te rejony. Gdy poprzednio mieszkałem w Bielsku-Białej, szlaki w tej okolicy były zamknięte przez aż dwa lata po katastrofalnym halnym w Boże Narodzenie 2013. Gdy je otwarto ponownie, już mieszkałem w Hiszpanii... A teraz nareszcie nadarzyła się okazja do ich odkrycia. Byłem bardzo ciekaw, co mnie na nich zastanie. W internecie pisze się o nich na ogół mało, a jeśli już że to są mało interesujące szlaki... Od razu dementuję te informacje, to są bzdury. Ścieżka nad Reglami od Doliny Chochołowskiej jest naprawdę piękna. Może nie ma na niej co chwila nieprawdopodobnych panoram, jest sporo odcinków leśnych, jednak ładnych widoków nie brakuje. A najlepsze oczekują na turystów już po kilkunastu minutach podejścia z Doliny Chochołowskiej, na Polanie Jamy. Cudowne miejsce. Rozległe panoramy na Bobrowiec i Wołowiec, a to wszystko w miejscu ustronnym, w absolutnej ciszy, bez śladu obecności człowieka.



Nie, powyższe dwa zdjęcia to jeszcze nie panoramy z Polany Jamy, tylko widoki na Bobrowiec z podejścia na nią. Teraz przedstawię to, co najlepsze:




Prawda, że tam ślicznie? Tu jeszcze ostatni rzut okiem na Polanę Jamy przed ponownym wejściem do lasu. Aż nie do wiary, że w styczniu w Tatrach mogą być tak pokaźne obszary bez śniegu. Idąc przez tą polanę w pełnym słońcu naprawdę mogłem poczuć powiewy wiosny.


Za Polaną Jamy rozpoczął się prawdziwy lodowy hardkor. Już podczas podejścia z Doliny Chochołowskiej nie było łatwo, gdyż kamienie na szlaku były mocno oblodzone i omijałem je idąc w śniegu na skraju ścieżki. Teraz jednak nie było sposobu ich ominąć, gdyż szlak wchodzi w tzw. Kamienny Żleb, gdzie po jednej stronie wznosi się stroma skarpa, a po drugiej opada urwisko. Nie było innego wyjścia, jak iść po masakrycznie oblodzonych kamieniach na wąskiej ścieżce, wiedząc że w razie poślizgnięcia istnieje ryzyko upadku, niezbyt długiego ale jednak potencjalnie bolesnego. Nie ukrywam, że ten odcinek był dla mnie trudny, i fizycznie i psychicznie. Jakąś ulgę dawały mi kolejne piękne widoki, lecz nie do końca byłem w stanie w pełni je docenić w takich okolicznościach.



Byłem ogromnie uradowany, gdy ten okropny Kamienny Żleb się skończył i wszedłem na szeroką leśną drogę, już bez tego opadającego po lewej stronie urwiska. Jednocześnie skończyły się traumatyczne przeżycia z lodem, gdyż na tej nieco większej wysokości przeszedł on w twardy, lecz mimo wszystko znacznie mniej śliski śnieg. Mogłem w końcu pójść nieco szybciej i spróbować nadrobić stracony czas, gdyż odcinek przez Kamienny Żleb przebyłem w niemal ślimaczym tempie, tak bardzo musiałem tam uważać. Teraz szybko i raźnie doszedłem na Kominiarską Przełęcz, najwyższy punkt tej trasy. Niestety od tej strony postępowało załamanie pogody i było dużo mniej widać.


Teraz czekało mnie zejście - początkowo jeszcze łatwe, w śniegu, lecz potem wraz z utratą wysokości powróciło lodowisko. Na szczęście nie aż tak straszne, jak podczas podejścia z Doliny Chochołowskiej na Kominiarską Przełęcz, i już nie przy urwiskach po których mógłbym po poślizgnięciu się stoczyć się w dół. Tym razem co najwyżej bym upadł na tyłek ;) I na szczęście tak się nie stało, dzięki zbawiennym raczkom i kijkom. Z nimi udało mi się jakimś cudem przejść całą trasę bez ani jednego upadku.

Po ponad dwóch godzinach wędrówki - a więc po znacznie dłuższym czasie, niż przewidywała moja mapa, szacując czas przejścia na 1:35 (w letnich warunkach myślę że poszłoby jeszcze szybciej) - dotarłem na Niżnią Kominiarską Polanę.


Jeszcze kilka minut wędrówki i znalazłem się na skrzyżowaniu z żółtym szlakiem przez Dolinę Lejową. W tym punkcie po raz pierwszy odkąd opuściłem Dolinę Chochołowską zobaczyłem innych ludzi. Wahałem się przez chwilę, którędy zejść do Kir: przez Dolinę Lejową czy kontynuując Ścieżką nad Reglami. Ta druga opcja wyglądała na krótszą, lecz obawiałem się że może wiązać się z pokonywaniem kolejnych oblodzonych kamieni. A tego przy zejściu absolutnie nie chciałem doświadczyć, byłoby to jeszcze gorsze niż przy podchodzeniu a już miałem wystarczająco traumy. Skierowałem się więc w Dolinę Lejową, pomimo negatywnych uwag mijających mnie turystów, którzy powiedzieli że ten szlak wygląda fatalnie z powodu mnóstwa powalonych drzew przy nim.

Decyzja, by tamtędy zejść, była bardzo dobra. Doliną schodziło się szybko i łatwo, ponieważ lodu było znacznie mniej i bez problemu można było go ominąć idąc po śniegu. Dlatego - ze względu na spokój psychiczny, nareszcie! - zejście Doliną Lejową wspominam bardzo miło. Chociaż trochę racji mieli ci turyści, że szlak wygląda nie najlepiej. Liczne powalone drzewa na okolicznych stokach, niektóre zbocza wręcz w całości ogołocone z lasu (i to wszystko spowodowane przez ten wspomniany przeze mnie wcześniej bożonarodzeniowy halny w 2013) robią trochę smutne wrażenie.





Zaskoczyła mnie ilość turystów w Dolinie Lejowej, których było więcej niż w Dolinie Chochołowskiej. Może wpływ na to miała późniejsza pora dnia. O 12:45 doszedłem do wylotu Doliny Lejowej, na Polanie Biały Potok. Ostatnie pół godziny mojej wędrówki przebiegało zielonym szlakiem, należącym do Drogi pod Reglami: najpierw skrajem polany, z której był ładny, choć nieco ograniczony przez chmury widok w kierunku Pasma Gubałowskiego (na poniższym zdjęciu), a potem wąską leśną ścieżką biegnącą równolegle do szosy Chochołów-Zakopane.


Tuż przed wejściem do lasu minąłem bardzo aktywny - pomimo dość mocno wiosennej aury tego dnia - ośrodek narciarski.


Docierając do Kir ostatnie kilkaset metrów przeszedłem po chodniku przy szosie, mijając kaplicę Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej.


W Kirach byłem o 13:15, a o 13:55 miałem autobus z Zakopanego z powrotem do Bielska-Białej. Chyba powinienem zdążyć bez problemów, prawda? A jednak nie, ze względu na głupi system stosowany przez tatrzańskich busiarzy, ktorzy zamiast jechać według rozkładu odjeżdżają tylko wtedy, gdy bus się zapełni (co poza sezonem może trwać całe wieki). Wyżaliłem się na ten temat wystarczająco w opisie trasy z 14 września, więc tutaj nie będę już tak narzekać, a kierowca i tak wykazał się zrozumieniem, zgadzając się odjechać około 13:40 mimo, że w busie jeszcze było sporo wolnych miejsc. (Choć gdyby czekał jeszcze dłużej mógłby się narazić na lincz od tracących cierpliwość innych pasażerów oczekujących od dłuższego czasu w busie.)

Niestety to nie wystarczyło, dojechaliśmy na zakopiański dworzec już po odjeździe autobusu do Bielska-Białej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - przynajmniej dzięki temu miałem okazję zjeść kolejny solidny, przepyszny zakopiański obiad (a apetyt miałem naprawdę duży po tej całkiem długiej wyprawie), by o 15:47 odjechać pociągiem osobowym do Suchej Beskidzkiej, gdzie akurat miałem dogodne połączenie na ostatniego busa do Bielska-Białej. Dojechałem zmęczony, ale szczęśliwy - Tatry zimą są przepiękne i już mnie ciągnie, aby tam wrócić w takich warunkach. Choć w miarę możliwości wolałbym uniknąć takiego lodowiska, jakie tam było w ubiegły weekend ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz