czwartek, 5 lipca 2018

03.07 Batyżowiecki Staw i Polski Grzebień

Trasa: Popradzki Staw – Przełęcz Pod Osterwą – Batyżowiecki Staw – Śląski Dom – Dolina Wielicka – Polski Grzebień – Dolina Białej Wody – Łysa Polana
Mapa trasy

Drugi dzień „wyrypy” po Tatrach był, szczerze mówiąc, trochę mniej udany od pierwszego. Dał mi bardziej w kość pod względem kondycyjnym; było na nim mnóstwo miejsc, na których miałem problem z lękiem wysokości; nabawiłem się podczas niego drobnej kontuzji; a oprócz tego przejście go zajęło mi dużo więcej czasu, niż można było się spodziewać, i w rezultacie zabrakło mi czasu, aby porządnie zjeść i dużą część dnia głodowałem. Do tego sporą część tej trasy już znałem i przez to nie doznałem tylu emocji związanych z odkrywaniem nowego szlaku, co poprzedniego dnia. Jeszcze dodatkowym utrudnieniem było to, że jeszcze potrzebowałem czasu, aby moje stopy przyzwyczaiły się do kupionych dwa dni wcześniej butów, przez co utworzyły się na nich potworne bąble. A jednak i tak było niesamowicie pięknie i pod żadnym względem nie żałuję tej wyprawy. Po prostu dzień pierwszy był rewelacyjny a dzień drugi jedynie bardzo dobry.

Chociaż wyliczyłem sobie, że aby zdążyć do Zakopanego na mój pociąg (odjeżdżał o 19:22) wystarczy opuścić Hotel Górski około 7 rano, to jednak intuicja podpowiedziała mi, abym zostawił sobie dodatkowe dwie godziny w zapasie i wystartował bladym świtem, o 5. I jak się okazało, moja intuicja miała rację: bardzo dobrze się stało, że rozpocząłem wędrówkę wcześniej, bo inaczej po prostu bym nie zdążył do Bielska-Białej. O tak wyjątkowo wczesnej porze byłem chyba jedyną osobą nad Popradzkim Stawem, która nie spała.


Przedstawię Wam teraz małą galerię ciekawych rzeźb w pobliżu Hotelu Górskiego :)





A to sam Hotel Górski znad brzegu Popradzkiego Stawu:


Podczas następnych niecałych dwóch godzin miałem okazję wielokrotnie spoglądać na hotel, z coraz to większej wysokości. W tym czasie pokonywałem podejście na Przełęcz pod Osterwą, które... no cóż, dało mi ostro popalić. Szlak na krótkim odcinku pokonuje dużą różnicę wysokości (prawie 500 metrów), a sposób, w jaki to czyni, jest wyjątkowo uciążliwy: niekończącymi się zakosami, po kruchych, usypujących się spod nóg kamykach, skrajem urwiska, nad którym chwilami odzywał się mój lęk wysokości. To podejście było dla mnie męczące chyba jeszcze bardziej pod względem psychicznym, niż fizycznym. Ale trzeba przyznać, że widoki podczas niego to była naprawdę pierwsza klasa.







I wreszcie panoramy z Przełęczy pod Osterwą:






Po Przełęczy pod Osterwą dostałem się z przysłowiowego deszczu pod rynnę. O ile podejście z Popradzkiego Stawu już wzbudzało u mnie trochę niepokoju, o tyle kolejny odcinek do Batyżowieckiego Stawu był po prostu męką. Wiódł rodzajem trasy, którego chyba najbardziej nienawidzę: po mało stabilnych skalnych płytach, trawersując niekończące się lawiniska, po skraju stromego urwiska. Tak wygląda m.in. odcinek tzw. „tatrzańskiej magistrali” pomiędzy Rakuską Czubą i Łomnickim Stawem, na którym też przeżywałem męczarnie (opisane w mojej relacji z 14 września ubiegłego roku) – a tu przeżyłem to samo, tylko że na jeszcze dłuższym odcinku. Tylko chwilami szlak wiódł „normalną” ścieżką – w większości były to te nieszczęsne płyty. Przestraszał mnie brak stabilności niektórych z nich, który sprawiał że miałem wrażenie, iż zaraz jedna z płyt osunie się pod moimi nogami i polecę w przepaść. I to poczucie powodowało, że szedłem bardzo powoli, a droga do Batyżowieckiego Stawu zdawała się trwać w nieskończoność.

Jednakże w tych nielicznych chwilach, kiedy nie obawiałem się o moje życie i rozejrzałem się na widoki dookoła, byłem pod ogromnym wrażeniem. Zwłaszcza widoku od strony południowej – pod sobą miałem taki ogrom przestrzeni, zdawało się jakbym widział całą Słowację, choć oczywiście nie była to prawda.




Zbliżając się do Batyżowieckiego Stawu miałem widok na piękny wodospad:


A od strony północnej wznosiło się mnóstwo majestatycznych szczytów, należące do najwyższych w całych Tatrach.




I wreszcie dotarłem nad Batyżowiecki Staw. Wciąż byłem zupełnie sam na szlaku, miałem ten staw tylko i wyłącznie dla siebie.





Za Batyżowieckim Stawem szlak był, dzięki Bogu, znacznie bezpieczniejszy, chociaż wciąż zdarzały się odcinki, na których ponownie trawersował rumowiska po chwiejących się pod moimi nogami skalnych blokach. Częściej jednak szlak miał postać ścieżki, przecinającej pasmo kosodrzewiny.




Wreszcie, zmęczony przede wszystkim psychicznie, z ogromną ulgą dostrzegłem przed sobą bryłę Śląskiego Domu. Chociaż nawet będąc tak blisko niego musiałem jeszcze trochę przecierpieć: trzeba było pokonać ostatni odcinek po skalnych płytach, aby przedostać się przez kolejne lawinisko.


Widok na Wielicki Staw oraz Wielicką Siklawę:


Nad Wielickim Stawem:


A to już Wielicki Staw uchwycony z góry, po postoju na posilenie się w Śląskim Domu, gdy podchodziłem zielonym szlakiem w kierunku Polskiego Grzebienia.


Szlak z Śląskiego Domu na Łysą Polanę był mi znany, gdyż szedłem nim 15 września ubiegłego roku. Wtedy jednak było na niebie sporo chmur, które przesłoniły część widoków, a do tego byłem wtedy chory i w fatalnej formie. Tym razem ani żadne chmury, ani żadna choroba nie przeszkodziły mi w delektowaniu się pełnią piękna tego szlaku.







Rok temu końcowy odcinek podejścia na Polski Grzebień pokonywałem w chmurach. Tym razem widziałem wyraźnie zarówno to, co było przede mną, jak i to, co miałem pod sobą.



Na sam koniec, tuż pod Polskim Grzebieniem, musiałem przejść po kilku łańcuchach. Dobrze o tym wiedziałem, ponieważ przeszedłem przez nie rok temu. Zrobiłem to wtedy z drobnym wsparciem psychicznym idących razem za mną po szlaku turystów, ale jednak dałem radę. A tym razem totalnie zablokowałem się psychicznie. Nie byłem w stanie wejść na te łańcuchy. Czułem, że jak tylko ich dotknę to zlecę z nich i się zabiję. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale takie było moje odczucie. Wiedziałem, że na sto procent nie dam rady pokonać ten odcinek samemu. Muszę zaczekać na kolejnych turystów. Problem w tym, że na szlaku były pustki: jedyne osoby, które spotkałem wcześniej na nim, to schodząca z Polskiego Grzebienia grupa Niemców, a poza tym nie było na trasie absolutnie nikogo. No trudno – choćby to miało trwać nie wiadomo ile czasu, muszę poczekać aż pojawi się ktoś idący w moją stronę.

Czekałem może niecałe pół godziny, zanim w dole ukazała się para turystów zmierzająca w moim kierunku, a potem zdawało się, że czekam całą wieczność zanim oni powolnym, niespiesznym krokiem dotrą do miejsca, w którym się znajdowałem. Gdy wreszcie doszli do mnie przywitałem się z nimi i okazało się, że jest to małżeństwo z Polski. Była to para zapalonych piechurów, którzy akurat na Polskim Grzebieniu byli pierwszy raz, ale ogólnie mieli mnóstwo górskiego doświadczenia. Szybko zrozumieli, z czym mam problem i uspokoili mnie, że nie mają nic przeciwko temu, abym poszedł po łańcuchach w ich towarzystwie. Podczas pokonywania tego nieszczęsnego odcinka wspierali mnie psychicznie, dawali cenne porady o tym, w jaki dokładnie sposób używać łańcucha – i tak oto wspólnymi siłami dotarliśmy na Polski Grzebień.



Podziękowałem serdecznie moim towarzyszom, którzy mieli następnie udać się na Małą Wysoką, i zaraz ruszyłem w dół do Zmarzłego Stawu, ponieważ przez tą całą blokadę psychiczną straciłem masę czasu i miałem poważne obawy o to, czy zdążę w Zakopanem na mój pociąg. Pomimo zmęczenia drałowałem w stronę Doliny Białej Wody ile tylko miałem sił w nogach. Ale oczywiście musiałem od czasu do czasu zatrzymać się, aby zrobić zdjęcia surowym, „księżycowym” krajobrazom.






Wreszcie moim oczom ukazała się Dolina Białej Wody, ale czekała mnie jeszcze bardzo długa wędrówka dnem tejże doliny.


W partii lasu na dość długim odcinku, przez może 15-20 wędrówki, szlak był usłany ułamanymi źdźbłami trawy i paprociami. Zastanawiałem się, jaki mógł być tego powód. Mijający mnie turysta powiedział: „Miśki lubią tędy chodzić.” Ciekawe, czy ten bałagan rzeczywiście spowodował niedźwiedź?


Oprócz tego zauważyłem na tym odcinku pewien romantyczny akcent :)


Podczas zalesionego, dłużącego się zejścia Doliną Białej Wody chwilami odsłaniały się za mną szczyty Tatr.



A szczególnie piękny widok na nie był oczywiście z Polany Biała Woda.


Wędrowałem tędy po raz drugi i po raz drugi mnie uderzyło, jaki panuje spokój na tym szlaku w porównaniu z równoległym szlakiem do Morskiego Oka po drugiej stronie Białki. Spotkałem tylko jedną grupę – i to nie byle jaką, czułem przed nią duży respekt, ponieważ byli to ludzie niepełnosprawni, część z nich na wózkach – oraz kilku pojedynczych turystów. Poza tym pustka. I to właśnie było w tym szlaku wspaniałe.

Ale niestety nie miałem czasu, aby delektować się tym pięknem, dzikością i spokojem. Przez te wszystkie opóźnienia spowodowane przez mój lęk wysokości – zarówno na Tatrzańskiej Magistrali, jak i pod Polskim Grzebieniem – zostało mi naprawdę niewiele czasu do odjazdu mojego pociągu. Prawie biegiem dotarłem na Łysą Polanę o 18:40. Na całe szczęście o tej porze roku busy z Palenicy Białczańskiej kursują co chwila i niemalże natychmiast nadjechał jeden z nich. Pod dworzec w Zakopanem dojechałem o 19:15. Kupiłem bilet, a potem miałem czas jedynie na to, aby kupić kilka oscypków z stoiska, po czym pędem wsiadłem do pociągu. Byłem szalenie głodny, ponieważ nie jadłem nic odkąd opuściłem Śląski Dom, czyli od mniej więcej 11:30. Samymi oscypkami oczywiście człowiek się nie naje... Miałem jednak szczęście. Razem za mną była w przedziale tylko jedna osoba: bardzo sympatyczna kobieta, pół-Greczynka, pół-Polka, pochodząca z Trzcińska-Zdroju. Miała ona ze sobą ogromne opakowanie winogron i gdy w trakcie rozmowy wspomniałem o tym, jaki miałem intensywny dzień, od razu zaoferowała mi, żebym skosztował część jej winogron. Było to dla mnie jak wybawienie! Po oscypkach i winogronach zdołałem jakoś przetrwać dwugodzinną podróż do Kalwarii Zebrzydowskiej i jeszcze godzinną jazdę busem do Bielska-Białej, po czym około 23:00, totalnie padnięty, wróciłem do domu i od razu zacząłem wyciągać co tylko się dało z lodówki :)

Wspomniałem na początku, że doznałem podczas tej wycieczki drobnej kontuzji. Lekko skręciłem sobie nadgarstek – najprawdopodobniej stało się to podczas wspinaczki po łańcuchach pod Polskim Grzebieniem. W miarę upływu wieczoru ręka zaczęła coraz bardziej mnie boleć. I teraz nadal mnie boli, choć nie jest tak źle. Byłem już u pani doktor i nie przepisała mi żadnych leków ani nie zakładała żadnych opatrunków, tylko kazała mi rękę oszczędzać i nie wspinać się w najbliższych dniach po łańcuchach. Szkoda, bo po tych dwóch dniach w Tatrach, a zwłaszcza po fantastycznym poniedziałku, nabrałem ochoty na kolejne tatrzańskie wędrówki. W te dwa dni pokonałem ogromny kawał drogi w słowackich Tatrach Wysokich, ale muszę z satysfakcją stwierdzić że kondycyjnie dałem radę, a wrażenia – pomimo kilku niedogodności drugiego dnia – mam z tej wyprawy fantastyczne. Nawet jeśli mam lekko uszkodzoną rękę, z nogami nie mam żadnych problemów, i nie mogę się doczekać tego, jak ponownie poniosą mnie na tatrzańskie szczyty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz