czwartek, 30 września 2021

25.09 Na śniadanie na Halę Ornak

Trasa: Groń - Kiry - Dolina Kościeliska - Hala Ornak - Dolina Kościeliska - Kiry - Groń - Rysulówka - Prędówka - Słodyczki - Dzianisz - Ciche Górne

Sobotnia wycieczka w Tatry miała być tylko leciutkim przedpołudniowym spacerkiem przed powrotem do Warszawy. Zamiast tego wyszły różne przeboje i aż 9 godzin spędzonych na szlaku... i powrót do Warszawy dopiero następnego ranka. Jak do tego doszło? Zapraszam do lektury :)

Dojechałem do Zakopanego wczesnym rankiem. Zastałem tam sporo zmian. Całe rondo przy dworcu PKP było rozkopane i przejazd tam był utrudniony. A na przystanku busów zamiast starego, rozklekotanego wehikułu typowego dla podtatrzańskich linii zastałem nowoczesny minibus marki Solaris, zaś kierowca zamiast jak zwykle kazać mi płacić przy wysiadaniu (oczywiście bez biletu) poprosił o zapłatę i wydał mi bilet już przy wsiadaniu. Chyba do zakopiańskich busiarzy nareszcie dotarła cywilizacja!

Wysiadłem z busa w Groniu, kilkanaście minut wędrówki na północ od Doliny Kościeliskiej. Szybko doszedłem do Kir i do początku doliny. To był ten sam szlak, którym szedłem podczas mojej poprzedniej wizyty w Tatrach, równo 200 dni wcześniej. I ogólnie szlak którym szedłem wiele razy. Ale zupełnie mi nie przeszkadzało żeby przejść nim po raz kolejny. Dolina Kościeliska to moja ulubiona dolina w Tatrach Zachodnich, moim zdaniem najpiękniejsza w tym rejonie, i zawsze chętnie ją odwiedzam. A tym razem chodziło mi tylko o przejście na luzie do schroniska na Hali Ornak, zjedzenie tam śniadania, powrót do Kir i jeszcze przejście się przez Kościelisko zielonym szlakiem - szlakiem którego bardzo lubię ze względu na jego liczne panoramy Tatr. Po prostu taki sobotni lajcik :)

O tej porannej porze (po 7:30) w Dolinie Kościeliskiej jeszcze było całkiem spokojnie. Owce jeszcze były w zagrodzie, a na oscypka z bacówki na Wyżniej Kirze Miętusiej niestety było trochę za wcześnie.



I choć tyle razy szedłem Doliną Kościeliską, zawsze znajduję tam coś nowego. Tym razem to były pozostałości po starej hucie żelaza.


Porównując z moimi pierwszymi spacerami po Dolinie Kościeliskiej w 2014, gdy na około widać było zniszczenia w drzewostanie poczynione przez halnego z poprzedniego Bożego Narodzenia, teraz cieszyłem się widząc jak las szybko odradza się i ogołocone stoki ponownie zielenieją.


Za to przed Halą Ornak jest niestety dokładnie na odwrót... las umiera i jałowieje, a jeszcze część drzew została wycięta. Skrzyżowanie z szlakami nad Smreczyński Staw i Doliny Tomanowej, jeszcze kilka lat temu otoczone gęstym lasem, teraz znajduje się wśród suchych, prawie bezlistnych pni. Szokująca i smutna zmiana...


Panorama Tatr Zachodnich z Hali Ornak niestety tym razem była ograniczona przez niskie chmury.


Poszedłem do schroniska na śniadanie, które szczerze mówiąc było średnio udane. Po pierwsze ceny bardzo wygórowane (aby się najeść trzeba się liczyć z wydatkiem co najmniej 30zł), po drugie jajka sadzone z boczkiem które zamówiłem były tłuste i niezbyt smaczne, o pieczywie nie wspominając. Śniadanie "uratowało" smaczne, choć trochę kwaśne ciasto z brzusznicami. Porównując jednak z śniadaniem w schronisku w Roztoce, które wspominam z wielkim sentymentem (opisałem je w relacji z 18.07.2018), to niebo i ziemia...


Po śniadaniu wróciłem do Kir, mijając coraz to większe ilości turystów idących do góry. Stado owiec, które wychodząc z Kir widziałem jeszcze w zagrodzie, teraz wypasało się na Cudakowej Polanie.


Opuszczając Tatrzański Park Narodowy doznałem szoku widząc kolejkę ludzi czekających po bilet wstępu. Jeszcze nigdy nie widziałem przy żadnym wejściu do TPN takiej ogromnej, ciągnącej się kolejki. Widać gołym okiem, że to o czym trąbią media w tym roku to prawda, że ilość turystów w Tatrach zwiększyła się ogromnie... Zostawiając te tłumy za sobą, ruszyłem dobrze mi znanym zielonym szlakiem przez Kościelisko. Tu było znacznie spokojniej, i paradoksalnie wśród "cywilizowanego" i zabudowanego terenu mogłem znaleźć więcej wyciszenia niż w górach... Z przyjemnością podążałem kościeliskimi dróżkami, na których nie brakuje akcentów religijnych jak i pięknych widoków na Tatry.





Odpoczywając przy kaplicy powyżej Budzówki, miałem okazję zobaczyć bliski przelot "Sokoła" TOPR-u, który nadleciał od strony gór i kilkakrotnie krążył nad Zakopanem.



Za Prędówką przebieg zielonego szlaku został zmieniony: zamiast iść prosto do przysiółka Butorów, skręca na lewo i dołącza do czarnego szlaku, biegnąc z nim równolegle przez kilkaset metrów i potem odbijając na Butorowy Wierch. Ten "nowy" odcinek zielonego szlaku okazał się szczególnie widokowy.



Pierwotnie planowałem przejść zielonym szlakiem na Butorowy Wierch i stamtąd zejść poza szlakiem do Zakopanego. Ale gdy dotarłem do czarnego szlaku, zobaczyłem że w tym miejscu odbija na lewo ścieżka, które według mojej mapy powinna poprowadzić do Dzianisza. Spontanicznie postanowiłem przejść się nią, aby zaliczyć kolejną "nową" dla mnie trasę. Byłem pewien, że z Dzianisza, całkiem sporej przecież miejscowości, będzie jechać dużo busów do Zakopanego. Jak się okazało, przeliczyłem się... Dotarłem do szosy w Słodyczkach, po czym skierowałem się żółtym szlakiem po asfalcie na pierwszy przystanek w Dzianiszu. Według rozkładów jazdy busy miały odjeżdżać do Zakopanego z obu stron drogi (jedne krótszą trasą przez Kościelisko, drugie na około przez Witów), ale jak się okazało te rozkłady sugerujące odjazdy co godzinę można było między bajki wsadzić...



Ponieważ według tych rozkładów niby pozostało mi jeszcze pół godziny do odjazdu następnego busa, przeszedłem się żółtym szlakiem kilka przystanków w głąb Dzianisza. Wieś z typowym, sielankowym podhalańskim klimatem:




Tak sielankowo jednak już nie było, gdy przyszła pora odjazdu busa do Zakopanego. Bus nie przyjechał, a potem bus który miał 15 minut później odjechać z przeciwnej strony drogi również nie przyjechał. Czekałem dalej, nie wiedząc co robić. Wreszcie nadjechał bus i zatrzymałem go, ale okazało się że to nie jest żaden rozkładowy kurs tylko prywatny - kierowca podwozi jakąś starszą panią. Spytałem się go czy potem będzie jechał w stronę Zakopanego, ale on zaprzeczył i oświadczył że nic nie będzie tego dnia jechać. Zwróciłem mu uwagę że według rozkładu powinno jechać pełno busów, a jego odpowiedź w dość nieprzyjemnym tonie była taka, że to nie jest jakaś Warszawa czy Kraków gdzie rozkłady jazdy obowiązują i że nie mam co liczyć na jakiegokolwiek busa z Dzianisza w sobotę. Co za porażka... Po co są te rozkłady skoro nikt się ich nie trzyma? Niemiły kierowca odjechał, a ja zdałem sobie sprawę że muszę zmienić plany. Mam wykupiony bilet na pociąg z Krakowa do Warszawy o 17:30, ale nie mam szans na niego zdążyć... Odwołałem bilet przez aplikację internetową i zastanawiałem się, gdzie mogę znaleźć najbliższy transport publiczny. Wyszło na to, że w Małym Cichem - tam dojeżdża co dwie godziny bus z Zakopanego i wiedziałem że mogę na niego liczyć, bo jechałem już nieraz tym przewoźnikiem i wiem że to solidna firma.

Zły na całą sytuację, poszedłem żółtym szlakiem do centrum Dzianisza, gdzie odbiłem w prawo na małą asfaltową drogę prowadzącą do Małego Cichego. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W międzyczasie pogoda znacząco się poprawiła, a dzięki temu idąc z Dzianisza do Małego Cichego mogłem oglądać piękne panoramy Tatr w pełnym słońcu.



W Małym Cichem po raz kolejny miałem okazję przekonać się o braku profesjonalizmu wśród busiarzy. Na przystanku odczytałem z rozkładu, że przed busem do Zakopanego powinien jeszcze jechać bus do Nowego Targu, dzięki któremu znacząco skróciłbym sobie podróż do Krakowa. Powinien w teorii, ale w praktyce nie było po tym busie śladu... Więc nie miałem innego wyjścia jak jechać przez Zakopane (przynajmniej ten bus przyjechał zgodnie z rozkładem). Ale to i tak nie był koniec mojego niefartu na ten dzień... W Krakowie spotkałem się na spontanie z koleżanką, po czym udałem się na dworzec, ale okazało się że pomyliłem godziny odjazdów pociągów i ostatni wieczorny pociąg do Warszawy już pojechał... więc pozostało mi jedynie wrócić niewygodnym nocnym pociągiem. Tak więc zamiast dojechać do domu o 20:00 w sobotę dotarłem do niego o 5:30 w niedzielę... Tak, to zdecydowanie nie był mój dzień. Ale mimo wszystko było w nim wiele dobrego - przede wszystkim cieszę się, że mogłem znów poczuć te cudowne klimaty Tatr i Podhala. Po dłuższej nieobecności w tych rejonach, miałem okazję przypomnieć sobie ile w nich piękna, i teraz znów mam motywację żeby wracać tam częściej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz