sobota, 30 listopada 2019

28.11 Potrójna

Trasa: Bolęcina - Kowale - Potrójna - Przełęcz Skaliste - Targanice Nowa Wieś

Myślałem, że w tym roku już nie zasiądę do pisania tego bloga... a jednak życie lubi sprawiać niespodzianki ;) Trochę dziwnie się pisze już nie jako mieszkaniec Bielska-Białej, a jako warszawiak. Od września nowa praca w stolicy pochłaniała mi tyle czasu i kosztowała mnie tyle energii, że o wypadach w góry na południe Polski nie mogło być mowy. Nawet w wyjątkowo pięknym październiku, który w tym roku niemalże w całości upłynął pod znakiem babiego lata. A moje doświadczenia z wszystkich poprzednich lat zamieszkiwania na Podbeskidziu - 2013, 2014, 2017 i 2018 - wskazywały, że ten miesiąc jest absolutnie najpiękniejszy na południu Polski. Lecz niestety, tym razem musiałem się zadowalać codziennym oglądaniem kamerek z Tatr i Beskidów, a moje obcowanie z przyrodą ograniczało się do spacerów po warszawskich parkach. Muszę jednak przyznać, że te parki są wyjątkowo piękne, więc jakaś rekompensata na pewno była :)

Dochodził już końca również całkiem ładny listopad i wciąż planów na wyjazdy na południe Polski nie miałem w głowie, gdy pojawił się niespodziewany zwrot akcji: telefon z Urzędu Wojewódzkiego w Bielsku-Białej z informacją, że nareszcie przyznano mi obywatelstwo polskie, o które złożyłem aplikację już prawie dwa lata temu. Cudowna wiadomość! Skoro urodziłem się w Polsce i spędziłem tu sporo lat mojego życia, to już stawało się śmieszne, że wciąż nie posiadałem polskiego obywatelstwa. Teraz nareszcie dopiąłem swego :) No i okazało się, że muszę pojechać do Bielska-Białej osobiście, aby podpisać i odebrać odpowiednie dokumenty. Skoro to w tamtejszym urzędzie złożyłem aplikację, to tam również muszę dopełnić procedury. Gdybym miał standardowy tydzień pracy od poniedziałku do piątku to pewnie miałbym niemałe kłopoty, żeby tą sprawę załatwić. Wszak w soboty i niedziele urzędy są nieczynne. Ale tak się składa, że w nowej pracy prowadzę zajęcia od... soboty do środy, a mój weekend to czwartek+piątek. Więc od razu w pierwszy możliwy "weekend" udałem się na dobrze mi znane Podbeskidzie, aby oficjalnie zostać Polakiem :)

No i chyba wypadałoby przy tej okazji wybrać się w góry, no nie? Na szybko (bo bilety kolejowe kupowałem w środę wieczorem) wykombinowałem plan na te dwa wolne dni. W czwartek raniutko odwiedzę mój ukochany Kraków, a potem, w drodze do Bielska-Białej, wstąpię do Beskidu Małego. A nazajutrz, oprócz obowiązkowej wizyty w urzędzie, przed powrotem do Warszawy wybiorę się do Beskidu Żywieckiego - który, na podstawie wieloletnich doświadczeń, chyba muszę uznać jako moje ulubione beskidzkie pasmo :)

Historyczna chwila nastąpiła w czwartek o 12:15, gdy wysiadłem z autobusu MZK Andrychów (linia nr 6) na przedostatnim przystanku w Bolęcinie. Oto znów stoję na beskidzkiej ziemi! Gdzie miałem zamiar się udać? Ano na Potrójną. A dlaczego na Potrójną? Ponieważ w Beskidzie Małym mam zaliczony naprawdę każdy odcinek szlaku (poza kilkoma "cywilizowanymi", zabudowanymi odcinkami w Krzeszowie i okolicach), za wyjątkiem jednego, tak króciutkiego że na wielu mapach wręcz go nie widać: zielonego szlaku łącznikowego do chatki na Potrójnej. Chyba nareszcie wypadałoby go zaliczyć. A Potrójna to wyjątkowo urokliwa góra, więc zdecydowanie miało to sens, aby właśnie ten szczyt wybrać jako pierwszy do zdobycia podczas tego powrotu w Beskidy.

Rozpocząłem podejście ulicą Stromą, do przysiółka Kowale. Według mojej mapy przedłużeniem tej ulicy była ścieżka, którym mógłbym dojść do żółtego szlaku pod Jawornicą. To właśnie Jawornica była na pierwszym planie mojego pierwszego widoku na ukochane góry :)


Podczas podejścia ciekawe widoki pojawiły się też za moimi plecami, gdzie doskonale było widać Leskowiec. Panorama całkiem ładna, jak to w Beskidach bywa - ale dla mnie w tym momencie, po rozłące z górami, zdawała się wprost fenomenalna :D



Kowale to maleńki przysiółek na skraju lasu z kilkoma domkami, który sprawiały wrażenie kompletnie opuszczonych - być może są zamieszkiwane tylko w sezonie letnim. Przypuszczam że wtedy, gdy drzewa są okryte liśćmi, z okien tych domków nie ma żadnych dalszych widoków. Teraz, przy niewielkiej ilości liści, co nieco było widać w stronę przedgórzy Beskidu Małego, zajmujących obszar pomiędzy górami a Wadowicami i Andrychowem.



Za Kowalami ścieżka stała się znacznie stromsza, ale wciąż była dość szeroka i dobrze widoczna, więc mowy nie mogło być o zabłądzeniu. Po ponad dwóch miesiącach przerwy nie tylko od gór, ale w ogóle od jakiejkolwiek formy aktywności fizycznej (wstyd mi to przyznać, ale w Warszawie poza wspomnianymi spacerkami po parkach naprawdę brakowało mi czasu i energii do jakiegokolwiek innego poważniejszego ruchu) miałem obawy o swoją kondycję - jednak ku mojej uldze nie było wcale tak źle, chociaż troszeczkę się zmęczyłem. Musiałem nawet zdjąć kurtkę, aby za bardzo się nie spocić, co było dla mnie lekkim szokiem zważywszy na porę roku. Na południu Polski jednak zauważalnie jest trochę inny klimat - o ile w Warszawie przez poprzedni tydzień musiałem chodzić w zimowej kurtce, o tyle tu zalegało naprawdę ciepłe powietrze. Czapka też była zbędna. Nic, tylko się cieszyć takimi ostatnimi podrygami babiego lata! No i widokami, które były troszkę ograniczone, ale przynajmniej jakieś były.



Na krótko przed osiągnięciem grzbietu Jawornicy leśna dróżka ku mojemu zaskoczeniu skręciła w prawo i zaczęła nawet lekko opadać w dół - a więc zupełnie nie w tym kierunku, którym zamierzałem iść. Dlatego postanowiłem pójść na wprost "na dziko". Odrobineczkę pochaszczowałem, ale o tej porze roku, przy braku wegetacji, sprawiało mi to dużo mniej problemów niż w porze letniej. Wystarczyło tylko kilka minut takiego brnięcia przez zarośla, aby dotrzeć do żółtego szlaku. Poszedłem nim w stronę Potrójnej reflektując, ile to czasu nie szedłem tym szlakiem. Poprzednim razem 12 stycznia 2014... tyle lat temu, że zdawałoby się jakby w innym życiu. Nie zapamiętałem za bardzo odcinka Jawornica-Potrójna z tamtej wycieczki, i teraz mogłem zrozumieć dlaczego: ponieważ ten odcinek jest po prostu monotonny. Prawie płaski, zalesiony, bez widoków, niemalże prosty jak strzała. W innych okolicznościach powiedziałbym, że szło się nudnawo. Ale tym razem tak się cieszyłem z powrotu w góry, że o nudach nie mogło być mowy. No i ujmowała mnie ta cisza w górach. W czwartkowe popołudnie pod koniec listopada naprawdę mało kto wybiera się w góry... tak więc miałem je dla siebie i byłem tym faktem zachwycony.

Na szczycie Potrójnej mój zachwyt sięgnął zenitu. Tak, wiem, że nie są to najbardziej spektakularne widoki na świecie, ale w tej sytuacji czułem się tak jakby one naprawdę takie były :)



I nawet "Królowa Beskidów" pokazała mi swoje oblicze!


Niebawem dotarłem do początku tego mitycznego zielonego szlaku. Ciekawe, czy dla mnie będzie dostępna herbata bądź kawa w takim dniu i o takiej porze, gdy góry są całkowicie opustoszałe?


Po kilku minutach znalazłem się przed chatką i wszedłem do środka. Okazało się, że jej lokatorzy są dość zajęci - gospodarze pracami remontowymi, a ich dzieci zabawą - jednak herbata, która na tej wysokości smakowała wyjątkowo, jak najbardziej się dla mnie znalazła :)


Po herbatce musiałem żwawo ruszyć w dalszą drogę - wszak zbliżała się 15:00, a za godzinę już będzie się robić ciemno. Mimo wszystko musiałem od czasu do czasu się zatrzymywać, aby robić zdjęcia. Ten kawałek zielonego szlaku na południe od chatki jest chyba naprawdę najbardziej panoramicznym odcinkiem szlaku na Potrójnej. Naprawdę się cieszę, że nareszcie miałem okazję go poznać.




Dotarłem do skrzyżowania z Małym Szlakiem Beskidzkim, z którego wykonałem ostatnie zdjęcie przed opuszczeniem Potrójnej, z panoramą Leskowca:


A potem musiałem schodzić bardzo szybko, bo czasu do zmroku zostało naprawdę niewiele. Schodziłem czerwonym szlakiem w kierunku zachodnim, ale przy pierwszej okazji (w okolicach Przełęczy Skaliste) skręciłem w prawo na leśną ścieżkę, która zaczęła mnie sprowadzać w kierunku Targanic. Ponieważ ścieżka schodziła doliną, ciężko było z niej zboczyć i nie musiałem obawiać się zabłądzenia, ale za to powody do niepokoju miałem inne: robiło się coraz ciemniej, a tymczasem ścieżka była cała przysypana jesiennymi liśćmi i w takiej sytuacji było wręcz niemożliwe zobaczyć, jak głęboko pod nimi jest grunt. Wędrówka przez takie "zaspy" liści jest niebezpieczna, ponieważ jest bardzo łatwo źle postawić nogę i ją skręcić. W takich okolicznościach należałoby schodzić powolutku, a tymczasem z powodu raptownie zapadającego zmroku byłem zmuszony schodzić szybko. Może poniższe zdjęcie moich nóg głęboko przysypanych liśćmi jest trochę śmieszne, ale wcale nie było mi do śmiechu. Na szczęście dotarłem do Targanic bez żadnej kontuzji.


Jakże było moje zaskoczenie, gdy byłem już na skraju lasu, zdawałoby się wciąż na odludziu (po prawej stronie miałem co prawda kilka domków letniskowych, ale poza tym nie było śladu cywilizacji) a tu nagle w mroku ukazał się mi diodowy wyświetlacz autobusu. Okazuje się, że pętla Targanice Nowe Wieś, do której dojeżdża linia MZK Andrychów nr 4, jest położona naprawdę na samym końcu cywilizacji, praktycznie w lesie. Całe szczęście dla mnie, ponieważ dzięki temu moja wędrówka po ciemku była skrócona. Autobus odjechał do Andrychowa natychmiast po tym, jak do niego wsiadłem, i dzięki temu ostatecznie dojechałem do Bielska-Białej nawet szybciej, niż się spodziewałem. Wieczór tam upłynął mi przesympatycznie na spotkaniach z starymi znajomymi. Stęskniłem się trochę za nimi... muszę przyznać, że ten wieczór spędzony z nimi oraz ponowne ujrzenie Beskidów i miasta, w którym poprzednio mieszkałem - to wszystko sprawiło, że naprawdę poczułem tęsknotę. Chyba jednak kiedy przeniosłem się z Bielska-Białej do Warszawy, kawałeczek mojej duszy pozostał na Podbeskidziu... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz