wtorek, 31 sierpnia 2021

26.08 Połonina Caryńska, Tarnica i Halicz

Trasa: Brzegi Górne - Połonina Caryńska - Ustrzyki Górne - Szeroki Wierch - Tarnica - Przełęcz Goprowska - Halicz - Rozsypaniec - Wołosate

Przyszła pora na relację z punktu kulminacyjnego mojego prawie miesięcznego pobytu w górach i dwutygodniowego pobytu w Bieszczadach. Czwartek 26 sierpnia był tym dniem, w którym zdobyłem najwyższą górę Bieszczad, Tarnicę, a także dniem w którym ukończyłem Główny Szlak Beskidzki! Trwający od prawie 8 lat projekt nareszcie został ukończony. A nie skłamię jeśli powiem, że mój ostatni dzień na GSB był moim najlepszym :)

Jednak dzień rozpoczął się kiepsko. Z rana niestety okazało się, że jeden z moich towarzyszy będzie musiał wracać do Warszawy z przyczyn zdrowotnych. Aby nie musiał pokonywać taki kawał drogi komunikacją publiczną mając złe samopoczucie, umówiliśmy się z jego bratem że odwieziemy go do Rzeszowa i tam przekażemy go w jego ręce. Aby nasz kierowca mógł choć trochę tego dnia połazić po górach, zaproponowałem mu że przed wyprawą do Rzeszowa jeszcze tego ranka zrobimy szybką wyprawę na Połoninę Caryńską. A potem doszedłem do wniosku, że nie ma sensu abym jechał z resztą ekipy do Rzeszowa i robił tłok w samochodzie, tylko zostanę w Bieszczadach i po południu zaliczę ostatni odcinek GSB przez Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec. Bardzo złe prognozy pogody na kolejne dni dały mi do myślenia, że lepiej jednak nie odkładać tego ostatniego odcinka. Moi kompani byli bardzo wyrozumiali, wiedząc jak mi zależy na ukończeniu GSB, i nie mieli pretensji o to że nie będę jechać z nimi do Rzeszowa.

Tak więc w słoneczne czwartkowe przedpołudnie wystartowałem z Brzegów Górnych na Połoninę Caryńską razem z naszym kierowcą, Lucienem, podczas gdy pozostali odpoczywali w Ustrzykach Górnych. Lucien jest Francuzem, ale mieszka w Polsce od dobrych kilku lat i uważa się za warszawiaka ;) Okazało się, że ma znakomitą kondycję, więc bardzo szybko weszliśmy na grzbiet Połoniny Caryńskiej (w niecałą godzinę zamiast przewidywanego przez mapę czasu 1:50). Na początku podchodziliśmy lasem, natomiast powyżej jego granicy zaczęły odsłaniać się coraz szersze panoramy na resztę Bieszczad.





O ile po drodze na połoninę warunki były sielankowe, o tyle na samej połoninie wiał piekielnie mocny, zimny wiatr. Do tego niebo szybko zaciągnęło się gnanymi przez wiatr chmurami, przez co zrobiło się jeszcze zimniej. W takich warunkach nie bardzo mieliśmy ochotę na odpoczywanie po drodze, tylko gnaliśmy przed siebie jak na skrzydłach :) Ale widoki we wszystkie strony były naprawdę cudowne i oczywiście musiałem raz na jakiś czas zatrzymać się, aby uwiecznić je na zdjęciach.





Tak więc choć na Połoninie Caryńskiej nie było aż tak magicznie jak podczas pamiętnego wieczoru na Połoninie Wetlińskiej, to jednak i tak zaliczyliśmy tam fantastyczny spacer. Cały czas utrzymując energiczne tempo, zeszliśmy przez las do Ustrzyk Górnych, gdzie oczywiście wiatr był dużo słabszy. Tam spotkaliśmy się z resztą ekipy na obiad, po czym o 13 rozstaliśmy się: oni wyjechali do Rzeszowa, a ja samemu ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę Tarnicy. Według mapy miałem przed sobą 7 godzin 40 minut wędrówki, a tymczasem do zachodu słońca pozostało mi około 6,5 godzin. Czułem więc trochę presji, aby wyrobić się przed zmrokiem, ale miałem w sobie tyle energii że byłem pewien, że dam radę sprostać temu wyzwaniu. Oprócz tego czułem ogromne podekscytowanie, że przede mną wędrówka po ponoć najpiękniejszej części Bieszczad. Pomknąłem do góry i już niecałą godzinę później byłem powyżej granicy lasu, wchodząc na Szeroki Wierch. Ależ rewelacyjne panoramy się stamtąd rozpościerały! Za sobą miałem Połoninę Caryńską i Wielką Rawkę:


Po lewej stronie Bukowe Berdo:


Przed sobą pierwsze widoki na Tarnicę:


A po prawej stronie widoki na granicę z dzikimi, tajemniczymi górami ukraińskimi:


Jeszcze garść fotek z tego szalenie widokowego przejścia przez Szeroki Wierch:




Tarnica coraz bliżej...


Choć Główny Szlak Beskidzki nie przebiega przez Tarnicę, absolutnie nie mogłem odpuścić sobie wejścia na najwyższy szczyt Bieszczad. Wystarczyło około 10 minut podejścia żółtym szlakiem aby stanąć na nim. Po drodze miałem kapitalną panoramę Krzemienia i Kopy Bukowskiej:


I wkrótce potem znalazłem się na szczycie, pod rozpoznawalnym metalowym krzyżem. 


Widoki na wszystkie strony były przednie:



Ale czas naglił, więc dość szybko wróciłem na przełęcz poniżej szczytu i na czerwony szlak.


Następnie schodziłem na Przełęcz Goprowską, skąd miałem coraz lepsze widoki na kolejne góry do zdobycia: Halicz i Rozsypaniec.


Serio brakuje mi słów aby oddać zachwyt, w jaki wprawił mnie szlak z Przełęczy Goprowskiej na Halicz. To była po prostu wisienka na torcie, ukoronowanie przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego. Według mnie to bez dwóch zdań jego najpiękniejszy odcinek i gorąco polecam zrobić GSB w relacji Ustroń-Wołosate a nie na odwrót, właśnie po to aby zostawić najlepsze na koniec.







Halicz był punktem kulminacyjnym tego przepięknego szlaku. Gdzie by nie spojrzeć, roztaczały się z niego zapierające dech w piersiach panoramy: na Tarnicę, na Wołowy Garb, na Kińczyk Bukowski i na Ukrainę... Klimat tego szlaku bardzo przypominał mi Tatry Zachodnie i według mojego odczucia absolutnie w niczym im nie ustępował.




Przed sobą miałem Rozsypaniec i perspektywę kolejnych oszałamiających widoków. Pogoda zaczynała wyraźnie się psuć, niebo coraz mocniej zaciągało się chmurami z których zaczął kropić deszcz, ale nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Na tej szerokiej, otwartej przestrzeni miałem takie poczucie nieograniczonej swobody. Potęgował to poczucie fakt, że byłem zupełnie sam - od dłuższego czasu nie minąłem ani jednej osoby na szlaku. Byłem tylko ja, sam na sam z piękną przyrodą na jednym z najdzikszych i najdalej wysuniętych krańców Polski. Coś niesamowitego.








Podczas zejścia z Rozsypańca miałem przed sobą piękny widok na Kińczyk Bukowski. Wyglądał tak kusząco: tak bliski, a zarazem tak niedostępny... Jakbym udał się w jego stronę to z pewnością Straż Graniczna wlepiłaby mi mandat za wejście na teren przygraniczny. Podobno można wejść na tą górę od strony ukraińskiej, ale wiąże się to z papierologią oraz koniecznością towarzystwa wojskowego przez całą wycieczkę... A biorąc jeszcze pod uwagę obecne trudności z przekraczaniem granic to ciężko być optymistą, aby dało się w jakiejkolwiek bliższej przyszłości zdobyć Kińczyk Bukowski. Wielka szkoda!



Na zejściu do Przełęczy Bukowskiej mocno się rozpadało. Szlak, który wcześniej był banalnie prosty do przejścia pod względem technicznym, w przeciągu dosłownie kilku minut stał się o wiele większym wyzwaniem: momentalnie zrobiło się tak ślisko, że musiałem bardzo zwolnić i szalenie uważać, aby nie przewrócić się. Z jednej strony dziękowałem niebiosom, że deszcz nie złapał mnie wcześniej kiedy byłem na grani, a z drugiej strony wypominałem im, czemu nie mogły opóźnić tych opadów chociaż o pół godziny, gdy będę już na przełęczy? 

Zanim dotarłem na przełęcz, miałem całe przemoczone spodnie (miałem na sobie kurtkę przeciwdeszczową, ale jak głupi nie wziąłem z sobą wodoodpornych spodni, nie spodziewając się aż tak mocnych opadów). Schroniwszy się pod wiatą na przełęczy, stałem oczekując końca deszczu, ale ten ani myślał ustawać, tylko lał coraz mocniej. Zrezygnowany że będę musiał solidnie zmoknąć po drodze do Wołosatego, już miałem ruszać w dalszą drogę, gdy z naprzeciwka nadeszła dziewczyna może trochę młodsza ode mnie (towarzyszył jej partner, ale akurat wtedy poszedł w krzaki). Wywiązała się między nami krótka rozmowa: dziewczyna powiedziała, że ich celem jest wejść na Halicz. Stanowczo odradzałem jej to ze względu na śliskość szlaku oraz niechybnie nadchodzący zmrok, ale zarazem dostrzegłem że jest bardzo zawiedziona, że po przejściu takiego kawału drogi nie zobaczą żadnych ciekawszych widoków. Ostatecznie zasugerowałem, że mogą podejść dosłownie paręset metrów powyżej przełęczy, aby przynajmniej nacieszyć się widokiem na Kińczyk Bukowski, a potem wrócić. Ten pomysł bardzo dziewczynie się spodobał i pożegnała mnie podniesiona na duchu. Ale potem, schodząc w stronę Wołosatego w ulewnym deszczu, zacząłem wyrzucać sobie że zasugerowałem jej coś takiego. Przecież mogliby zrobić sobie krzywdę, bo na szlaku powyżej przełęczy zrobiło się tak koszmarnie ślisko... Mam nadzieję, że nic im się nie stało i że wrócili bezpiecznie przed zapadnięciem nocy.

Tymczasem ja miałem tak totalnie przemoczone spodnie i robiło mi się tak zimno, że postanowiłem zbiec do Wołosatego. Zależało mi już tylko na tym, aby jak najszybciej dotrzeć do celu i ogrzać się. A z takiego zbiegnięcia wynikałyby jeszcze dodatkowe korzyści: po pierwsze szybciej bym pokonał długi leśny odcinek, o którym słyszałem że jest strasznie nudny, a po drugie zagwarantowałbym sobie ukończenie trasy przed zmrokiem. Więc biegłem, bez szaleństw ale systematycznie, w dół do Wołosatego po ciągnącej się drodze, na przemian asfaltem i szutrem. I choć deszcz lał bez przerwy, ten bieg dał mi jeszcze większe poczucie wolności i swobody, i ogarnęła mnie jeszcze większa radość, że już jestem tak blisko celu mojej wędrówki przez całe Karpaty. 

Dopiero na skraju lasu przed Wołosatem wymiękłem i nie byłem w stanie dłużej biec. Poza tym nareszcie przestało padać i warunki zaczęły stopniowo się poprawiać. Ostatni kawałeczek po Głównym Szlaku Beskidzkim schodziłem nieco wolniej, czasami zatrzymując się na ostatnie zdjęcia. Sfotografowałem choćby tajemniczą drogę wiodącą na zakazany teren Ukrainy, w stronę której akurat pojechał radiowóz policyjny. Ten widok jakoś wywołał we mnie dziwny lęk: w jakim celu tam pojechali? To uczucie było nieco irracjonalne, bo z pewnością pojechali jedynie na rutynową kontrolę przy granicy, ale jednak poczułem lekki niepokój i obawę przed tym, jakie niebezpieczeństwa mogłyby się czaić na tym przygranicznym terenie, na samym skraju Unii Europejskiej i NATO.


Ostatni widok na wznoszącą się ponad łąkami Tarnicę...


Zmrok szybko zapadał, gdy dotarłem do Wołosatego, niemalże opustoszałego o tej późnej porze. Ostatnie metry Głównego Szlaku Beskidzkiego pokonywałem z narastającym wzruszeniem. I o godzinie 19:40 nastąpił ten moment, gdy doszedłem do czerwonej kropki oznaczającej koniec szlaku. Stało się. Zajęło mi to niecałe 8 lat, zrobiłem to mocno na raty, ale udało mi się - oficjalnie przeszedłem w całości Główny Szlak Beskidzki!


Z tego co mi wiadomo tradycja nakazuje, aby dotknąć albo nawet polizać kropkę po ukończeniu długodystansowego szlaku, ale w tym przypadku to było kompletnie niemożliwe - ktoś genialny namalował kropkę na samej górze słupa :D Więc musiałem zadowolić się jedynie spojrzeniem na nią. To był piękny moment, ale nie mogłem zbyt długo świętować, bo musiałem jeszcze ogarnąć jak wrócić z Wołosatego do Ustrzyk Górnych. O tej późnej porze samochodów na drodze nie było żadnych, busów też nie, a mój telefon nie miał zasięgu żebym mógł zadzwonić po Luciena, który o tej porze powinien już wrócić z Rzeszowa. Co robić? Na całe szczęście problem szybko się rozwiązał, bo akurat spod małego sklepiku ruszał samochód, którym jak się okazało jego obsługa wracała do domu w Wetlinie. Pomachałem do nich i ku mojej uldze zatrzymali się i zgodzili się zawieźć mnie do Ustrzyk. Tak oto po kilkunastu minutach, już w ciemnościach, dotarłem do kwatery, gdzie moi znajomi z niecierpliwością oczekiwali na mnie.

Cóż mogę napisać w tym miejscu, po ukończeniu szlaku o którego przejściu marzyłem od dawna? Tylko albo aż tyle: naprawdę warto spełniać swoje marzenia! Dojście do końca GSB było wyzwaniem, ale jednocześnie wspaniałą przygodą. To co zobaczyłem i co doświadczyłem po drodze, to będą wspomnienia które pozostaną ze mną do końca życia. I przede wszystkim ludzie, których spotkałem na drodze. Nie tylko ci fantastyczni ludzie których poznałem na szlaku tego lata, ale także wszyscy moi znajomi i przyjaciele którzy pokonywali ze mną odcinki GSB w Beskidzie Śląskim i Żywieckim, w czasie gdy mieszkałem w Bielsku-Białej. Wspominając Główny Szlak Beskidzki, będę wspominać wspaniałych ludzi z którymi mogłem dzielić chociaż malutkie części tej przygody. 

A więc, jeśli ktoś z Was czytając to zastanawia się, czy warto pójść na Główny Szlak Beskidzki, odpowiadam: tak, warto! Nie wahajcie się, tylko idźcie i realizujcie swoje marzenia. A z przyczyn które opisałem wcześniej w tym poście, najbardziej polecam zacząć w Ustroniu i skończyć w Wołosatem. Po to, żeby zostawić najlepsze na koniec. Nawet nudnawy odcinek z Przełęczy Bukowskiej do Wołosatego tego nie zmieni - odcinek GSB przez Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec to absolutny top i moim zdaniem nie ma piękniejszego sposobu na zakończenie przygody na tym szlaku :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz