Trasa: Bystre - Rabe - Jaworne - Wołosań - Hon - Cisna
W środowy poranek po raz pierwszy dało się naprawdę odczuć oznaki nadchodzącej jesieni. Powietrze z rana miało zimny, prawie lodowaty jak na tą porę roku charakter, a nad Cisną i okolicznymi górami dryfowały niskie mgły. Tak, ta gwałtowna burza dobę wcześniej była przełamaniem lata. To na pewno jeszcze nie koniec letnich akcentów, ale wiadomo było że do jesieni było już bliżej niż dalej.
Plan na ten dzień był prosty: powrócić na Główny Szlak Beskidzki w miejscu z którego zszedłem z niego w poniedziałek, pod Jawornem, i uzupełnić brakujący odcinek do Cisnej. Aby nie wracać na GSB tym samym szlakiem którym schodziłem dwa dni wcześniej (czarnym do Jabłonek), wybrałem inną opcję dojścia na Jaworne: asfaltową drogą z Bystrego (malutkiej miejscowości tuż przed Baligrodem) do bazy namiotowej Rabe, i powrotem ścieżką "bazową" znakowaną na żółto do Jawornego. Do Bystrego dojechałem z Cisnej starym Autosanem firmy Bak-Bus. Lata całe nie jeździłem takim pojazdem, nawet nie wiedziałem że jeszcze gdzieś można znaleźć je w ruchu... No ale czemu się dziwić skoro znajduję się w "ojczyźnie" Autosanów, nieopodal Sanoka i rzeki San.
Po sympatycznej przejażdżce tym klimatycznym pojazdem, wysiadłem w Bystrem, a razem ze mną jeszcze dwójka turystów. Niemal natychmiast zagadali do mnie, pytając się dokąd idę. Byliśmy na takim odludziu, że chyba zdziwili się, że ktoś jeszcze oprócz nich wpadł na pomysł aby tam się wybrać. Okazało się, że wybierają się do tzw. "jeziorka bobrowego" pod Chryszczatą, a więc początkowy odcinek ich trasy miał pokrywać się z moją. Ruszyliśmy razem asfaltową drogą w głąb doliny Rabiańskiego Potoku, prowadząc ze sobą bardzo sympatyczną rozmowę. Wirujące nad górami mgły coraz bardziej rozstępowały się, odsłaniając malownicze widoki.
Dolina, którą szliśmy, była całkowicie wyludniona poza nami, a powietrze w niej było tak niesamowicie czyste że czerpanie go do płuc było prawdziwą rozkoszą. Może nie było jakichś spektakularnych panoram, ale klimat tam i tak był cudowny. Doszliśmy pod chatkę studencką Huczwice, gdzie nasze drogi się rozeszły: ja miałem pójść na wprost do Rabego, a moi mili towarzysze, Piotr i Ela, na prawo do jeziorka i na Chryszczatą. Na pożegnanie nawet dali mi numer do siebie z zaproszeniem, żebym dał im znać jeśli kiedyś będę w ich mieście (Tarnobrzegu). Jacy życzliwi, otwarci ludzie! Czuję, że jest w Bieszczadach coś szczególnego, co wyzwala w ludziach taką otwartość i serdeczność. W kolejnych dniach miałem jeszcze nieraz tego doświadczyć...
Tymczasem po zrobieniu fotki urokliwej chatce, ruszyłem już samemu po asfaltowej drodze do Rabego.
Ciekawych widoków po drodze było mało, ale nie przeszkadzało mi to - tak bardzo po prostu podobała mi się atmosfera gór i ich dzikość. Jeszcze bardziej dziko było na ścieżce, którą podchodziłem na Jaworne. Regularnie mijałem na niej bardzo duże, świeże kupy. To musiał być niedźwiedź - jakie inne zwierzę zostawia tak sporych rozmiarów odchody? Miałem lekkiego stracha, ale na szczęście żadnego misia nie spotkałem. Podchodziłem coraz wyżej, ścieżką o umiarkowanej stromości, mijając coraz to więcej formacji skalnych.
Gdy zbliżałem się do Jawornego, otrzymałem wiadomość na telefonie której kompletnie się nie spodziewałem: oto moi dobrzy znajomi (a dokładniej chrześnica mojego taty i jej rodzinka) akurat są w Bieszczadach i proponują spotkanie jeszcze tego samego dnia albo nazajutrz! Ponieważ następnego dnia miałem wybrać się na Słowację, zaproponowałem żebyśmy spotkali się tego samego popołudnia. A ponieważ przebywali w Polańczyku, to oznaczało że czeka mnie wycieczka nad legendarną Solinę! Aby wyrobić się z tymi nowo ułożonymi planami, musiałem pokonać resztę trasy do Cisnej dość szybko - była 11:30, do Cisnej według mapy jeszcze prawie 4 godziny, a ostatni sensowny autobus do Polańczyka o 15:40. "Dodałem gazu" i poszło mi tak szybko, że już o 14:00 znalazłem się przy bacówce pod Honem, na obrzeżach Cisnej. Trasa od Jawornego przez Wołosań do bacówki nie była jakaś porywająca, ale miała swój niewątpliwy urok - podobnie jak odcinek GSB którym szedłem dwa dni wcześniej przez Chryszczatą. Szło się bardzo łatwo i przyjemnie, tylko ostatnie zejście do bacówki było mega strome.
Skoro udało mi się pokonać ten odcinek tak szybko i miałem tyle czasu w zapasie, to mogłem pozwolić sobie na krótki postój w urokliwej bacówce i skosztowanie ich słodkiej specjalności - pysznego czekoladowego brownie.
Taki oto ładny wierszyk do refleksji znalazłem wewnątrz bacówki:
A z okien jadalni roztaczają się naprawdę ładne widoki.
Ostatni odcinek zejścia do Cisnej był banalnie prosty, prowadząc w większości po asfalcie. Mieszkańcy obrzeży tej miejscowości też mają całkiem fajne widoczki z okien.
Po powrocie na kwaterę szybko się umyłem, przebrałem i poszedłem na busa do Polańczyka. Tam miałem do dyspozycji troszkę ponad dwie godziny przed ostatnim busem z powrotem do Cisnej - akurat w sam raz, żeby spotkać się z Pauliną, Leszkiem i ich dzieciakami i popłynąć z nimi na rejs łódką elektryczną po pięknej Solinie :)
Tak więc dzień okazał się jeszcze bardziej atrakcyjny, niż pierwotnie zakładałem. Po powrocie do Cisnej przyszły bardzo pozytywne wiadomości od moich współwędrowców z GSB: Ania i Irek już dotknęli czerwonej kropki w Wołosatem, a przede wszystkim ten niesamowity Adaś także dał radę tam dotrzeć, mimo fatalnej pogody poprzedniego dnia i idąc długimi odcinkami samemu. Ależ byłem z niego dumny! Trochę było mi smutno, że nazajutrz już nikogo z moich towarzyszy z GSB nie będzie w Bieszczadach, tylko ja zostanę w nich sam. Ale po niedawnych doświadczeniach, chociażby spotkaniu z Elą i Piotrem, przypuszczałem że wkrótce nawiążę nowe znajomości na górskich szlakach - wszak Bieszczady ewidentnie łączą ludzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz