wtorek, 31 sierpnia 2021

15.08 Tokarnia

Trasa: Wisłoczek - Puławy Dolne - Puławy Górne - Skibice - Tokarnia - Przybyszów

Po kilku bardzo długich odcinkach na Głównym Szlaku Beskidzkim, w niedzielę nareszcie mogłem zafundować sobie bardziej "lajtowy" dzień. Bardzo tego potrzebowałem. Niedzielny dzień zdawał się w sam raz na krótszy odcinek, bo zapowiadał się najgorętszy dzień z całego mojego sierpniowego pobytu w górach. Nie widziałem sensu w tym żeby się męczyć idąc aż 34km w upale z Wisłoczka do Komańczy, tylko wolałem poprzestać na 20km do Przybyszowa. Wybrałem taką krótszą trasę również dlatego, że miałem dużą ochotę przespać się w chatce studenckiej w Przybyszowie: nigdy do tej pory nie spałem w takim obiekcie, a skoro właśnie zaliczyłem swój "debiut" na bazie namiotowej, to logicznym posunięciem było uczynić to samo w chatce studenckiej :)

Dzięki takiemu ułożeniu planów mogłem nareszcie porządnie się wyspać rano i dopiero po 8:30 wyjrzałem z namiotu bazowego. Ani i Irka już dawno nie było, bo ich plan zakładał dojście tego dnia aż do Komańczy. Tym razem to oni mieli "zaopiekować się" Adasiem, więc wyglądało na to że będę znów sam na szlaku, ale miałem nadzieję że jeszcze uda mi się w kolejnych dniach dogonić moich miłych towarzyszy w Bieszczadach. Absolutnie się nie spiesząc, zjadłem śniadanie, a potem zrobiłem sobie przechadzkę po bazie. Teraz, przy świetle dziennym, mogłem nareszcie fotograficznie udokumentować jej klimaty.





Jak widać, na bazie panuje bardzo wyluzowana atmosfera i wskazany tam jest dobry humor :) A teraz przedstawiam zdjęcie sauny. Tak, baza w Wisłoczku ma saunę, i zapomniałem wspomnieć w poprzednim wpisie, że wieczorem oprócz przechadzki nad wodospad jeszcze skorzystałem z tej sauny na krótko. Niesamowity luksus po całym dniu na szlaku!


A oto ów legendarny wodospad i stawek. W świetle dziennym to miejsce też miało swój klimat, ale nie aż taki jak poprzedniej nocy ;)


Pogawędziłem jeszcze trochę z bazowym, który opowiedział mi trochę o swoich przygodach podczas przemierzania całego łuku Karpat zimą, z Rumunii do Polski przez Ukrainę. To dopiero jest przedsięwzięcie - przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego latem (a właściwie jego drugiej połowy w moim przypadku) to pikuś w porównaniu z tym! Kusi mnie żeby odwiedzić rumuńskie i ukraińskie Karpaty, ale chyba jednak zrobiłbym to poza sezonem zimowym ;)

Ostatecznie dopiero o 10:30 opuściłem bazę. Wyruszyłem w drogę w... klapkach. Wiedziałem, że czeka mnie około półtorej godziny marszu po asfalcie do Puław Górnych, a po takim terenie uznałem że klapki będą wygodniejsze od górskich butów. Zwłaszcza przy tak wysokiej temperaturze, jaka panowała tego dnia. Żar lał się z nieba i klapki były idealnym obuwiem w takich warunkach.


Asfaltowy odcinek przez Puławy Dolne do Puław Górnych był, nie da się ukryć, nudny. W ten gorący wakacyjny dzień zdawało się że cały świat zamarł: prawie nikt nie przejeżdżał ani nie przechodził drogą, a powietrzem nie drgał choćby najmniejszy powiew. Maszerowałem po asfalcie zupełnie sam. Jedynym ciekawszym punktem na tej trasie był most przez rzekę Wisłok, na której dnie utworzyły się ciekawe formacje skalne.



Równo w południe dotarłem do Puław Górnych, ostatniego względnie "cywilizowanego" punktu przed bardzo długim odcinkiem szlaku prowadzącym przez dzikie tereny. Wiedziałem, że rozsądnie byłoby tam się posilić - co prawda poprzedniego dnia umówiłem się z właścicielką chaty w Przybyszowie, że przygotuje mi kolację, ale nie miałem pewności cóż to takiego tam dostanę, a żadnych sklepów w razie sytuacji awaryjnej (apetyt mam dość duży i trudny do zaspokojenia) tam nie będzie... Więc wstąpiłem do restauracji "Amadeus" przy kompleksie narciarskim. To był świetny wybór - otrzymałem tam pyszny i obfity obiad. Co ciekawe, o ile restauracja była pusta gdy tam przyszedłem, o tyle w ciągu kolejnej godziny wypełniła się całym mnóstwem gości. Skąd tylu ludzi się wzięło na takim odludziu? Jedyne wyjaśnienie jakie mi przychodzi do głowy (biorąc pod uwagę że większość z nich było ubranych dość odświętnie) to że wierni ze zboru zielonoświątkowców przyszli na niedzielny obiad po swoim nabożeństwie. Tak, Puławy Górne są dość oryginalne pod tym względem że nie ma tam żadnego kościoła katolickiego, jest tylko zbór. Oto on:


Po obiedzie zmieniłem klapki na buty górskie i ruszyłem na "poważniejszą" część mojej trasy. Podejście przez łąki w stronę góry Skibice było dość łagodne, ale jednak męczące w tak gorący i duszny dzień.



Mogłem przewidzieć, że taka duchota zwiastuje nadchodzącą burzę. Zresztą prognozy na to popołudnie wskazywały na taką możliwość. Zaledwie minąłem Skibice, gdy niebo w błyskawicznym tempie zmieniło się z błękitnego na całkowicie zachmurzone. Potem od zachodu zaczęły dobiegać grzmoty. Były bardzo odległe, ale wiedziałem że miałem bardzo daleko do jakiegokolwiek punktu, w którym mógłbym znaleźć schronienie. Z tego co było mi wiadomo, aż do samej chatki w Przybyszowie nie miałbym gdzie się schronić - a do Przybyszowa miałem jeszcze co najmniej trzy godziny wędrówki, więc musiałby stać się jakiś cud żeby burza mnie przedtem nie dopadła...

Tak więc zamiast dreptać sobie na spokojnie (co było moim zamysłem na ten dzień) musiałem prawie galopować przez dzikie lasy Beskidu Niskiego, z niepokojem nasłuchując coraz bliższych grzmotów. Ale jednak stał się cud - a właściwie to dwa cudy. Po pierwsze, burza wygasła i doszła do mnie jedynie w formie lekkiego deszczu; po drugie, znalazłem po drodze wiatkę. Przeczekałem krótki deszczyk pod nią, po czym udałem się w dalszą drogę, zakładając że skoro od ponad pół godziny nie usłyszałem ani jednego grzmotu to burza chyba już mi nie grozi. I w ten sposób dotarłem na Tokarnię - najwyższy i zdecydowanie najbardziej widokowy punkt mojej trasy.



Na szczycie Tokarni po raz pierwszy dostrzegłem, w oddali na wschodnim horyzoncie, zarysy Bieszczad. To był dla mnie naprawdę wzruszający moment. Po raz pierwszy w życiu miałem przed oczami te legendarne góry... Nie mogłem uwierzyć że to naprawdę nareszcie się dzieje, i że doszedłem do nich na własnych nogach z odległej Mszany Dolnej. Ta świadomość, że jestem już tak blisko Bieszczad, dodała mi niesamowitego przypływu energii i niemalże zbiegłem przez łąki do Przybyszowa.



Nawet dobrze się stało że tak szybko pokonałem ten ostatni odcinek, bo gdy zbliżałem się do Przybyszowa znów zaczęło grzmieć, tym razem znacznie bliżej. Dotarłem pod chatkę i przywitałem się z kilkoma ludźmi siedzącymi na ganku, którzy powiedzieli mi że właścicielka, Ola, wyszła i wróci trochę później. Wszedłem do izby, w której miałem nocować. Było tam skromnie, ale przytulnie, z kilkoma miejscami do spania, małym stolikiem, zlewem i półką ze sporą ilością gier planszowych.

Co mogę powiedzieć o chacie w Przybyszowie? To specyficzne miejsce. Tam naprawdę ma się wrażenie, że coś takiego jak czas nie istnieje. Chata jest położona dosłownie na końcu świata, a cisza jaka tam panuje jest całkowita. Nawet pozostali goście chaty - około pięciu-sześciu osób - nie mącili tej ciszy. Po prostu siedzieli na ganku i milczeli. Może raz na kilkanaście-kilkadziesiąt minut ktoś się odezwał, ktoś inny odpowiadał, i znów zapadała cisza. Ale to wcale nie była kłopotliwa cisza. Po prostu miało się poczucie, że ci ludzie są w takiej harmonii z duchem tego miejsca i z otaczającą ich przyrodą, że zupełnie nie mają potrzeby się odzywać. Co więcej, gdy wyszedłem na chwilę aby do nich zagadać, poczułem się prawie jakbym zakłócał jakiś rytuał. Bez słów, bez nieuprzejmości, ale jednak wyraźnie, ci ludzie dali mi do zrozumienia że niespecjalnie mają ochotę na rozmowę. I nie miałem o to do nich najmniejszego żalu.

Gdy następnego dnia ponownie spotkałem moich towarzyszy z GSB, zasugerowali że może ci ludzie byli na haju i stąd takie ich zachowanie. Nie wiem, nie mnie to oceniać. W każdym razie trochę więcej ożywienia zapanowało gdy Ola wróciła. Przywitała mnie bardzo życzliwie i przyniosła mi obiecaną kolację. Zupełnie nie takiej kolacji się spodziewałem: była to szakszuka, a więc danie raczej orientalne, z serem halloumi, kaszą jaglaną, oraz dużą ilością orzechów i warzyw. Myślałem że dostanę jakieś regionalne łemkowskie danie, a tymczasem zawitała do mnie kuchnia bliskowschodnia! Ale to było bardzo pozytywne zaskoczenie, a szakszuka wprost rozpływała się w ustach. Jeśli ktoś Was będzie kiedyś nocował w Przybyszowie, polecam aby koniecznie zamówić szakszukę u Oli!

Do końca dnia nie było już żadnych burz, a wieczór był cichy i bezwietrzny. Już o 22 byłem gotów do spania. Następny dzień zapowiadał się mega ciekawie, ale i ciężko - miałem prawie 40 kilometrów do przejścia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz