Trasa: Jurków - Mogielica - Przełęcz Słopnicka - Cichoń - Przełęcz Ostra - Ostra - Jeżowa Woda - Młyńczyska - Mała Modyń - Piechówka - Łącko - Zarzecze - Zabrzeż
Dzień 2 z 25 w górach zapowiadał się rewelacyjnie pod względem pogodowym i taki też był. Gdy wstałem o 5:30, za oknem ujrzałem piękne, czyste niebo. Na zewnątrz było jednak bardzo zimno. Ruszyłem szybko w drogę, bo wiedziałem że mam tego dnia kawał drogi do przejścia. Już sam początek podejścia niebieskim szlakiem z Jurkowa na Mogielicę dostarczał piękne widoki:
Potem szlak zagłębił się w las, ale mniej więcej w połowie drogi na Mogielicę wyszedł na tzw. Polanę Kozice, gdzie znów mogłem nacieszyć oczy rozległymi panoramami.
Dalsze podejście na Mogielicę było umiarkowane, tylko pod sam koniec strome. Jednak ciągłe podchodzenie przez ponad dwie godziny sprawiło, że byłem dość zmachany, gdy dotarłem na szczyt Mogielicy. Zastałem tam wieżę widokową, niestety zamkniętą. Ogromna szkoda, bo domyślam się że widok z niej byłby kapitalny, a tak to spod niej był mocno ograniczony.
Ale zaledwie kilka minut wędrówki dalej wystarczyło odrobinkę zboczyć z szlaku, bym znalazł się na prześlicznej widokowej polanie, na której znajduje się "krzyż papieski" upamiętniający wizytę Jana Pawła II w tym miejscu.
Ta polana była idealnym miejscem na postój na śniadanie. Jednak musiałem się szczelnie opatulić w kurtkę, bo poranne powietrze było jak na tą porę roku naprawdę zimne. Mimo to i tak trochę przemarzłem, więc po skończeniu śniadania od razu zabrałem się za zejście z Mogielicy. Na trasę zejściową wybrałem zielony szlak, którym potem miałem iść dość długo aż do wschodniej części Beskidu Wyspowego. I o ile pierwsza godzina marszu tym szlakiem była dość monotonna, bez widoków, a jedynym ciekawym punktem był krzyż upamiętniający poległych partyzantów Armii Krajowej...
...o tyle dalsza wędrówka zielonym szlakiem, choć przebiegała nieco uciążliwym asfaltem, była rajem dla oczu. Wybaczcie, że zbyt słabo znam te okolice aby opisać szczyty widoczne na poniższych zdjęciach, ale mam nadzieję że oglądanie ich sprawi Wam przyjemność. Oczywiście, jak to na moim blogu bywa, zdjęcia gór są przeplatane zdjęciami kapliczek ;)
Za Przełęczą Słopnicką zrobiło się szczególnie widokowo. Widziałem oczekującą na mnie górę Cichoń:
Na południe widziałem również oczekującą w dalszej kolejności górę Modyń:
A za sobą miałem rozległą panoramę na zdobytą już Mogielicę oraz okoliczne szczyty:
Sam szczyt Cichonia jest zalesiony, ale przed Przełęczą Ostrą znów zrobiło się widokowo.
Wiata przystanku autobusowego na Przełęczy Ostrej była idealnym miejscem na krótki postój i posilenie się pysznym lokalnym batonem krówkowym ;)
Z perspektywy przełęczy zrozumiałem, czemu następna na trasie góra nazywa się Ostra! Podejście na nią wyglądało naprawdę ostro, i takie też było. Napociłem się i namęczyłem podczas niego, ale trud wspinaczki wynagradzały mi dalsze piękne widoki z Modyniem na pierwszym planie.
Na Ostrej wszedłem w las, przez który przeszedłem do przysiółka Jeżowa Woda, gdzie skręciłem z zielonego szlaku na niebieski, sprowadzający do Młyńczysk. Zejście było początkowo strome, ale potem znacznie złagodniało. Po wyjściu z lasu znów mogłem delektować się ładnymi widokami...
Szlak wprowadził mnie na niewielką asfaltową drogę, którą doszedłem pod kościół w centrum Młyńczysk:
Przekraczając szosę, kontynuowałem wędrówkę niebieskim szlakiem, rozpoczynając podejście na Modyń. Szlak wiódł kolejną asfaltową drogą, nieco bardziej ruchliwą bo prowadzącą do dość zabudowanego obszaru, a także do parkingu u podnóża Modynia. To podejście po asfalcie było moim pierwszym "kryzysowym" momentem tego dnia (drugi nastąpił pod koniec trasy): po prostu skumulowało się u mnie znużenie dłużącym się asfaltem, stromością podejścia, ciężkim plecakiem, już sporą trasą przebytą tego dnia, oraz solidnie grzejącym słońcem. Często zatrzymywałem się żeby odsapnąć, ale i żeby zrobić zdjęcia urokliwych panoram.
Na szczęście powyżej Młyńczysk szlak przebiega obok sporej wielkości wiaty, która była idealnym miejscem na chwilę odpoczynku. W tym miejscu zaczyna się droga krzyżowa, kończąc swoją trasę pod dużym stalowym krzyżem.
I pojawiły się pierwsze widoki na Beskid Sądecki, kolejne pasmo górskie czekające abym je odkrył...
Podejście na Modyń było jedynym odcinkiem tego dnia, na którym spotkałem sporą liczbę innych turystów. Parking położony całkiem wysoko na stokach góry oraz wieża widokowa niedawno wybudowana na szczycie sprawiają, że Modyń jest atrakcyjnym celem wycieczek dla okolicznych mieszkańców i turystów. Ja jednak, mając na uwadze upływający czas oraz wciąż długą trasę do przejścia, nie wszedłem na sam szczyt, tylko przed nim odbiłem na żółty szlak, przeprowadzający przez Małą Modyń i sprowadzający do Łącka. To właśnie ten szlak miał mnie docelowo doprowadzić do Głównego Szlaku Beskidzkiego na Dzwonkówce. Ale to dopiero dwa dni później, w poniedziałek. Tego sobotniego popołudnia czekało mnie jeszcze zejście do Łącka i przejście poza szlakiem przez Zarzecze do Zabrzeża, skąd miałem dogodne połączenie autobusem do Szczawnicy, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. Początkowo zalesiony na zejściu z Modynia, przed Łąckiem żółty szlak wyszedł na obszar z większą ilością polan i ciekawszymi widokami.
Im bliżej Łącka, tym bardziej miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś raju na ziemi. Nie dość że na około miałem piękne góry, to jeszcze porastało je pełno sadów, a w kilku miejscach nawet winnice. A to wszystko widziane w cudny letni wieczór. Dolina Dunajca w okolicach Łącka posiada mikroklimat który szczególnie sprzyja uprawie owoców. Ale zdawałem sobie sprawę, że takie ukształtowanie terenu sprawia, że ta niby rajska okolica zmienia się w jej przeciwieństwo po większych opadach. Co roku (a podczas bieżącego roku nawet kilkakrotnie) słyszę o tym, jak miejscowości przy Dunajcu w powiecie nowosądeckim są podtapiane po ulewach...
Pierwotnie planowałem zakończyć trasę właśnie w Łącku. Ale postoje po drodze sprawiły, że dotarłem tam prawie godzinę po odjeździe ostatniego autobusu do Szczawnicy. Musiałem więc przedłużyć trasę do Zabrzeża, skąd tych autobusów było znacznie więcej. Dodatkowe kilka kilometrów wędrówki w tak śliczny wieczór, wśród tak sielankowej scenerii, powinno być czystą przyjemnością. A jednak nie do końca tak było, bo po prostu kondycyjnie przestałem dawać radę. Miałem w nogach grubo ponad 30 kilometrów, a ja po prostu byłem odzwyczajony od pokonywania takich odległości, zwłaszcza z plecakiem wypchanym dobytkiem na prawie miesiąc w górach. Tak więc choć byłem zauroczony kolejnymi punktami widokowymi - m.in. mostem nad Dunajcem na południe od Łącka, czy panoramą z pól przed Zarzeczem na wzniesienia Beskidu Sądeckiego, na które miałem wchodzić nazajutrz - to jednak każdy kolejny kilometr marszu był dla mnie coraz cięższy.
Gdy szedłem wśród zabudowań Zarzecza - swoją drogą wyjątkowo urokliwej wsi - ledwo powłóczyłem nogami. Marzyłem o tym, by dotrzeć do celu, zdjąć ciężki plecak, usiąść i odpocząć. A jeszcze bardziej marzyłem o czymś zimnym i orzeźwiającym do picia, bo temperatura wciąż była wysoka, a skończyły mi się zapasy wody... Ale wątpiłem w to, żebym w tak małej wioseczce jak Zarzecze znalazł sklep który byłby czynny o tej wieczorowej porze... A jednak moje marzenie się spełniło, i to w najbardziej niespodziewany sposób. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdy nagle za rogiem ulicy zobaczyłem... automat z napojami! Taka nowoczesność w tej malutkiej, sennej wsi? Okazało się jednak, że to nie był automat z byle jakimi napojami, tylko z świeżo tłoczonymi sokami z lokalnej tłoczni Maurera. Kupiłem cztery soki i od razu wypiłem dwa z nich, tak byłem spragniony. Smakowały wyśmienicie i były właśnie tym orzeźwieniem, którego tak potrzebowałem! Poniższy napis idealnie podsumowuje stan, w jakim się znajdowałem zanim wypiłem te soki ;)
Dziękując niebiosom za to zrządzenie losu, z siłami przywróconymi przynajmniej w jakimś stopniu, dokuśtykałem się do Zabrzeża, po drodze ponownie przekraczając Dunajec.
Słówko ostrzeżenia dla osób chcących złapać busa w kierunku Szczawnicy z dowolnej miejscowości za Mszaną Dolną: nie wiem czy to reguła na tej trasie, ale tego dnia wszystkie busy jechały z Zabrzeża o jakieś 10 minut przed czasem. To samo działo się następnego dnia, gdy łapałem busa z Tylmanowej. Myślałem że dotrę na przystanek na 10 minut przed busem, a tymczasem on odjeżdża mi sprzed nosa... Wściekłem się, ale na szczęście busów na tej trasie jest sporo i po kilkunastu minutach przyjechał następny (również znacznie przed czasem). W ten sposób dojechałem do Szczawnicy, która - jak wspominałem w relacjach z czerwcowych Gorców - od niedawna jest moim ulubionym miasteczkiem w polskich górach :) Tam zameldowałem się na kwaterze, poszedłem na kolację, a potem wcześnie do spania, padnięty po tym długim ale pięknym dniu w górach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz