Trasa: Przybyszów - Kremieniec - Wahalowski Wierch - Komańcza - Prełuki - Duszatyn - Jeziorka Duszatyńskie - Chryszczata - Żebrak - Jaworne - Kołonice - Łubne - Jabłonki
Poniedziałek 16 sierpnia był dla mnie szczególnym dniem. Przede wszystkim tego dnia po raz pierwszy w życiu moja noga stanęła w Bieszczadach. Po drugie to był ostatni dzień z serii ośmiu kolejnych dni wędrowania z plecakiem od schroniska do schroniska na Głównym Szlaku Beskidzkim. Pozostały mi jeszcze dwa tygodnie pobytu w górach, ale miałem je spędzić w dwóch "bazach": najpierw 7 nocy w Cisnej i potem 5 nocy w Ustrzykach Górnych (oraz jeszcze po drodze dwa pojedyncze noclegi na Słowacji). Więc choć jeszcze pozostało mi kilka odcinków GSB do zaliczenia aby ukończyć szlak w Wołosatem, to jednak moja przygoda ciągłego chodzenia po tym długodystansowym szlaku się kończyła.
Były jeszcze inne powody czemu ten dzień szczególnie miło się zapowiadał. Wieczorem dwójka moich znajomych z Bielska-Białej, Aga i Tomek, mieli dołączyć do mnie w Bieszczadach, i mieliśmy pójść razem na wieczorne "imprezowanie" w legendarnej Siekierazadzie w Cisnej. A co więcej, moi towarzysze z poprzednich dni na GSB, którzy mieli tego dnia dojść z Komańczy do Cisnej, wstępnie zapowiedzieli SMS-em swoją obecność. Tak więc po rekordowo długim odcinku do przejścia zapowiadało się solidne świętowanie ;)
Ponieważ miałem wyjątkowo długą trasę do zaliczenia (34km po czerwonym szlaku do Jawornego, a potem jeszcze 6km zejścia czarnym szlakiem do Jabłonek) wstałem skoro świt, o 5 rano, i opuściłem śpiącą jeszcze chatkę w Przybyszowie. Zaledwie jednak przeszedłem pierwsze kilkaset metrów, gdy niespodziewanie lunęło z nieba. Na szczęście był to sam deszcz, bez burzy, więc schroniłem się pod drzewem. Po upływie około 20 minut deszcz przeszedł, ale szlak oczywiście był cały zabłocony... Niefortunne, ale co zrobić. Poszedłem dalej, zostawiając za sobą Przybyszów i otaczające go górki.
Zanurzyłem się w las i przez mniej więcej godzinę szedłem przez niego, wijącą się ale dobrze oznaczoną ścieżką. A potem wyszedłem z lasu na... step. Tak, Wahalowski Wierch, na który zmierzałem, swoim wyglądem naprawdę przypominał step. Na myśl przyszły mi słowa z "Stepów Akermańskich" Mickiewicza: "Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu..."
Jeszcze nigdy w Beskidach nie natrafiłem na miejsce z takim krajobrazem. Można było wyczuć, że to naprawdę zupełnie inne góry niż te Beskidy które znałem z okolic Bielska-Białej... Oczywiście z tego "stepu" widoki na około były dość rozległe. I choć nad Bieszczadami wciąż kłębiły się chmury, przez co nie wyszły mi na zdjęciach, to jednak były już namacalnie blisko. Jeszcze kilka godzin i w nich będę...
Mocny wiatr sprawiał, że trawy na Wahalowskim Wierchu falowały, jakbym naprawdę był na morzu. Dookoła nie było żywej duszy. To były prawdziwie magiczne chwile. Warto było wstać o brzasku, żeby ich doświadczyć. I myślę, że to był świetny pomysł żeby przejść przez Wahalowski Wierch właśnie o poranku. Według relacji Roberta i Pawła, gdy szli tamtędy poprzedniego popołudnia była niezła patelnia... A tymczasem rankiem powietrze było tam świeże i przyjemnie chłodne. Miałem w sobie tyle energii, że prawie jak na skrzydłach wbiegłem do lasu i już po 45 minutach znalazłem się u dołu góry, przy schronisku PTTK w Komańczy. Kotek wylegiwał się na porannym słonku, a schronisko dopiero budziło się do życia.
Była już najwyższa pora na śniadanie, więc wszedłem do środka (bardzo klimatycznego) i zamówiłem przepyszną jajecznicę. Potem kontynuowałem wędrówkę do centrum Komańczy. Przy drodze na tym odcinku znajdują się liczne figurki oraz kilka tablic pamiątkowych, upamiętniających internowanie prymasa Stefana Wyszyńskiego w znajdującym się nieopodal klasztorze w latach 1955-1956.
Kolejne motywy religijne - tym razem w samej Komańczy:
Komańcza to dosłownie pogranicze Beskidu Niskiego i Bieszczad. Na wschód od tej miejscowości szlak poprowadził kolejnym leśnym odcinkiem, w jednym miejscu rozkopanym przez ciężki sprzęt (poczciwy Adaś, który szedł tamtędy kilka godzin wcześniej, wysłał mi SMS-a aby mnie ostrzec bym pilnował tam szlaku). A potem, gdy zszedłem do drogi asfaltowej w Prełukach, nastąpiła ta wielka chwila, kiedy oficjalnie po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Bieszczadach!
Od Prełuk do Duszatyna szlak prowadził po prawie prostej i dość monotonnej asfaltówce...
Ale jakieś tam ciekawsze widoki też były:
A dla mnie osobiście ten odcinek był nieco ciekawszy z tego powodu, że wiódł wzdłuż torów dawnej kolejki wąskotorowej. Jako wielki miłośnik "wąskotorówek", bardzo żałowałem że nie można było przejechać się tamtędy czynną "ciuchcią".
Ze względu na silniejszy wiatr temperatura była odczuwalnie trochę niższa niż poprzedniego dnia, lecz i tak wciąż było gorąco. Dlatego mały barek w Duszatynie był idealnym miejscem na chwilę odpoczynku i zimnego Radlera.
Kolejny odcinek od szlaku był pierwszym od bardzo dawna, na którym mijałem sporo ludzi. A to dlatego, że prowadził do bardzo popularnego celu spacerów: Jeziorek Duszatyńskich. Te dwa jeziorka w górach utworzyły się ponad 100 lat temu po ogromnych osuwiskach (zdecydowanie nie chciałbym być w górach w momencie gdy coś takiego ma miejsce). Ale choć okoliczności ich powstania były dramatyczne, obecnie te jeziorka są oazą spokoju. Otoczone gęstym lasem, którego drzewa odbijając się w wodzie dawały jej zielonkawy kolor, lśniąc w słońcu, w to letnie popołudnie prezentowały się wprost prześlicznie.
Za Jeziorkami Duszatyńskimi przez prawie 4 godziny nie robiłem żadnych zdjęć, bo cały czas szedłem lasem: najpierw w górę na Chryszczatą, potem w dół do Przełęczy Żebrak, i znów w górę na Jaworne. Ale choć widoków nie było, to jakoś wcale się nie nudziłem. Szło się tak przyjemnie w cieniu drzew, a ja tego dnia czułem się jakbym mógł chodzić tak i chodzić w nieskończoność. To był mój jedenasty dzień w górach i czułem że poprzednie dziesięć dni naprawdę pozytywnie wpłynęły na moją kondycję. Pamiętałem jak drugiego dnia, po przejściu prawie tak samo długiego dystansu przez Mogielicę i Małą Modyń, ledwo trzymałem się na nogach. A teraz z niepohamowanymi pokładami energii gnałem sobie radośnie przez bieszczadzkie lasy. Nawet przeszło mi przez głowę czy by nie przedłużyć trasy do Cisnej, ale uznałem że to jednak byłoby ciut za dużo, a oprócz tego byłem już umówiony z Agą i Tomkiem, że odbiorą mnie z Jabłonek. Więc za Jawornem, po przejściu 224km jednym ciągiem po Głównym Szlakiem Beskidzkim od Dzwonkówki w Beskidzie Sądeckim, opuściłem czerwony szlak i po raz pierwszy od tygodnia zmieniłem kolor szlaku na inny, a mianowicie czarny.
Od razu dało się wyczuć, że czarny szlak do Jabłonek jest o wiele mniej uczęszczany. Na początkowym odcinku za Jawornem przebiegał po koszmarnie zarośniętej i zabłoconej, wąziutkiej ścieżynce. Do tego schodziło się dość stromo. Ale tylko przez krótki odcinek musiałem się tak męczyć, bo potem szlak sprowadził mnie na znacznie szerszą i łagodniejszą drogę gruntową, którą stopniowo schodziłem do miejscowości Łubne. Pojawiły się też prześwity z widokami.
Przed Łubnem droga gruntowa przeszła w asfalt. Przy skrzyżowaniu z szosą Sanok-Cisna minąłem ładny kościół:
Jeszcze tylko kawałeczek wzdłuż szosy do Jabłonek... a tam Aga i Tomek już oczekiwali na mnie w swoim kamperze. Ależ wspaniale było ich tam widzieć - a jednocześnie troszeczkę dziwne uczucie, bo tej pory widywałem ich zawsze w Bielsku-Białej, a teraz oto spotykałem ich daleko stamtąd, na kompletnym odludziu w sercu Bieszczad. I tak naprawdę to były pierwsze znajome twarze jakie widziałem od dziesięciu dni, odkąd odwiedziłem Grzesia w Naprawie pierwszego dnia mojego pobytu w górach. Miałem ogromną frajdę z nawiązywania nowych znajomości podczas wędrówki GSB, ale jednak miło było znów zobaczyć tych starych :)
Tymczasem wieczorem, zgodnie z planem, nastąpiło spotkanie moich starych znajomych z nowymi :) Po tym jak Aga z Tomkiem zawieźli mnie do Cisnej, zameldowałem się w mojej kwaterze na kolejny tydzień (Willa Helena - bardzo polecam!), wziąłem szybki prysznic (wszakże na bazie w Wisłoczku i w chacie w Przybyszowie takich wygód nie było), i równo o 20 stawiłem się razem z nimi w słynnej Siekierazadzie. Wnętrze, przyozdobione najrozmaitszymi rzeźbami i obrazami o motywach raczej "diabelsko-szatańskich", nie wspominając o siekierach wbitych w niektóre stoły, zrobiło na nas bardzo oryginalne wrażenie :) A w środku siedzieli wszyscy znajomi, których poznałem na Głównym Szlaku Beskidzkim: Ania i Irek, Robert i Paweł, Sebastian i oczywiście jego dzielny Adaś. Tak ciepło na sercu mi się zrobiło gdy ich wszystkich zobaczyłem - bo choć lubię samotną wędrówkę, to jednak stęskniłem się za nimi przez te dwa dni odkąd ostatnio ich widziałem w Wisłoczku :) Adaś i jego tatuś musieli zmywać się dość szybko, bo dla młodego już była pora na spanie, a przed nim było wyzwanie dojścia do Wołosatego w ciągu następnych dwóch dni. Natomiast z resztą ekipy do późna siedzieliśmy przy jedzeniu, piwku i miłych rozmowach :)
Była ciepła letnia noc, gdy wracałem do Willi Helena (zaledwie kilka minut spacerkiem od Siekierazady, bo Cisna jest tak niewielką miejscowością że w zasadzie wszędzie tam jest blisko). Z Agą i Tomkiem byłem umówiony na nazajutrz - na spacer po górach (Smerek albo Wielka Rawka) w przypadku dobrej pogody, a na przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką Leśną w przypadku złej. Z całą resztą musiałem się pożegnać na dłużej - zdawałem sobie sprawę, że już ich nie doścignę, bo następnego dnia będą już w Brzegach Górnych, a za dwa dni w Wołosatem, podczas gdy ja mam jeszcze do zaliczenia odcinek Jaworne-Cisna i najwcześniej za trzy dni ruszę z Cisnej w stronę Wołosatego. Szkoda, ale kto wie, może kiedyś w przyszłości nasze drogi znów się zejdą na górskim szlaku :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz