Trasa: Zawoja Markowa - Miłosierna - Mylne Młaki - Przełęcz Klekociny - Sucha Góra - Lachów Groń - Koszarawa - Lasek - Pewel Wielka
Niedziela 14 lipca... Moja ostatnia niedziela w Bielsku-Białej... Ten dzień postanowiłem spędzić w górach bez względu na fatalne prognozy pogody, bo taka niedziela po prostu się nie powtórzy! I ku mej wielkiej uciesze znalazłem innych chętnych na niedzielną wyprawę. Moja koleżanka Ewelina, z którą ostatnio byłem w górach aż cztery lata temu, ochoczo zgłosiła się na całodniową wycieczkę z Zawoi do Pewli Wielkiej, zaś mój kolega Olek, z którym chodziłem po szlakach całkiem często zanim kontuzja kolana nieco ograniczyła jego górskie poczynania, postanowił że pojedzie z rodziną samochodem do Pewli Wielkiej, podejdą stamtąd na Lasek, spotkają tam mnie i Ewelinę, i zejdą z nami z powrotem do Pewli Wielkiej. Tak więc zapowiadało się na wycieczkę z bardzo miłym towarzystwem!
Podczas tylu lat górskich wycieczek konsekwentnie omijałem Zawoję Markową, a teraz w ciągu dziesięciu dni byłem tam już try razy. To właśnie z tej pętli ruszyliśmy w drogę krótko przed 8 rano, niebieskim szlakiem w kierunku wschodnim. Po niezbyt wymagającym podejściu dotarliśmy do czarnego szlaku, którym przeszliśmy bardzo krótki odcinek na północ. Kojarzyłem to miejsce dobrze z mojej wędrówki z 11 maja. Jednak w punkcie, gdzie czarny szlak odbija na prawo do osady Ryzowane, my poszliśmy na wprost zieloną ścieżką dydaktyczną, schodząc łagodnie przez łąki do Zawoi-Miłosiernej. Zza niskich chmur wyszło słońce, co jednak tylko z pozoru umiliło nam wędrówkę tą urokliwą trasą: wraz z ukazaniem się słońca zrobiło się strasznie parno i duszno.
Ścieżka dydaktyczna była niestety bardzo słabo oznakowana, przez co zgubiliśmy się i mieliśmy spore kłopoty z znalezieniem dogodnego miejsca do przekroczenia potoku w Miłosiernej. Gdy jednak nam się to w końcu udało to potem nie mieliśmy większych kłopotów z znalezieniem czarnego szlaku, prowadzącego do Wełczy. Nasze podejście nim okazało się całkiem ciekawe. Najpierw minęliśmy dom z prześlicznym ogródkiem:
A wkrótce potem zobaczyliśmy idącego z naprzeciwka nieco starszego pana, z laską i w kapeluszu, wyglądającego trochę na bacę. Pozdrowiliśmy go, a on nie tylko nawzajem nas życzliwie pozdrowił, ale od razu rozpoczął rozmowę. A właściwie nie tyle rozmowę, co gawędę: zaczął nam opowiadać między innymi o historii Zawoi, o genezie nazwy "Babia Góra", o swoim życiu w domku na hali na górnej części czarnego szlaku (wywnioskowaliśmy, że mieszka gdzieś w okolicach Mylnych Młaków), a także o tym, jak kiedyś schodził tym szlakiem i przyszła taka ulewa, że momentalnie zamienił się on w rzekę, a skarpa przy nim została podmyta i osunęła się. Niesamowicie ciekawie opowiadał! Przy tym ostatnim temacie wspomnieliśmy, że boimy się trochę o to, czy nie dojdzie do powtórki z rozrywki, bo w prognozach na ten dzień były ulewy i burze. On na to stwierdził, że burzy nie będzie, bo nie boli go w krzyżu, a burze przychodzą tylko wtedy, gdy boli go krzyż. Na koniec rozmowy wskazał na wystające z jego torby puszki po piwie i spytał nas, czy nie chcielibyśmy dać mu mały zastrzyk finansowy. Zazwyczaj nie daję ludziom pieniędzy na alkohol, ale po tak ciekawych opowiastkach te kilka złotych mu się w pełni należało :) Jak tylko baca otrzymał pieniądze to od razu uprzejmie się z nami pożegnał i pospiesznym krokiem udał się w dalszą drogę w dół, zapewne aby czym prędzej zakupić piwo w sklepu osiedlowym w Zawoi :)
Czy prognoza pogody według bacy była trafna? I tak, i nie. Już kilkadziesiąt minut później zaczęliśmy kląć go, że chyba wykrakał, bo niespodziewanie z nieba - wprawdzie zachmurzonego, ale raczej bez chmur zapowiadających burzę - zaczęły dobiegać grzmoty. I tych grzmotów potem podczas wycieczki towarzyszyło nam baaardzo dużo... Ale z drugiej strony - ani jedno wyładowanie nie nastąpiło nad nami. Wszystkie burze przechodziły na północ od nas, nad Beskidem Małym, a my jedynie słyszeliśmy liczne grzmoty od nich. Nad Zawoją i Koszarawą burzy nie było. Więc to, czy prognozom bacy należy ufać czy nie, zależy od waszej interpretacji :)
Zaczęło grzmieć gdy szliśmy niebieską ścieżką dydaktyczną pomiędzy Mylnymi Młakami i Przełęczą Klekociny, szeroką leśną drogą. Częstotliwość grzmotów wzrastała i byliśmy coraz bardziej zaniepokojeni. A gdy dochodziliśmy na Przełęcz Klekociny lunął deszcz, i to nie byle jaki. Niechybnie by nas zlało na amen, gdybym sobie nie przypomniał, że przecież będąc tam zaledwie 10 dni wcześniej - przy zupełnie innej pogodzie - zauważyłem drogowskaz wskazujący, że nieopodal szlaku znajduje się prywatne schronisko turystyczne. Pognaliśmy tam ile sił w nogach i wbiegliśmy na werandę tego domu, o nazwie Zygmuntówka, akurat gdy nawałnica rozszalała się na dobre. Cóż za szczęście! Weszliśmy do środka i bez chwili zwłoki zamówiliśmy gorącą herbatę, po czym porozwieszaliśmy nasze mokre kurtki po jadalni, która oprócz nas była pusta. Uderzyło we mnie, jaki tam panuje spokój. Na zewnątrz ściana deszczu, drzewa uginają się od wiatru, od północy jeden grzmot za drugim - ale tradycyjna, drewniana jadalnia Zygmuntówki zdawała się niczym arka otoczona wzburzonymi wodami, po prostu oaza spokoju. Tak się tam zrelaksowaliśmy, poczuliśmy tak wielkie odprężenie. To miejsce ma w sobie coś szczególnego. Może takie "pozytywne wibracje" to skutek odwiedzin św. Jana Pawła II w tym miejscu? Na jadalni wisi napis z historią jego wizyty w Zygmuntówce. (Przepraszam z góry za słabą jakość zdjęcia.)
Ulewa przeszła i zza chmur znów wyjrzało słońce. Zapowiadało się na to, że nadejście kolejnej fali deszczu było tylko kwestią czasu, ale jakoś już tak bardzo się tym nie martwiliśmy, tak czuliśmy się uspokojeni. Poszliśmy w dalszą drogę na Lachów Groń, zostawiając sympatyczną Zygmuntówkę za sobą:
Mimo że pogoda ewidentnie rewelacyjna nie była, to i tak pozwoliła na obejrzenie znacznie większej ilości ładnych widoków z zielonego szlaku, niż podczas mojego poprzedniego przejścia nim (2 maja 2015). Taka wtedy panowała mgła, że nie widziałem kompletnie nic. A tym razem zwłaszcza z zboczy Beskidka (1044 m n.p.m.) mogliśmy popatrzeć na piękny spektakl "dymiących" po deszczu gór.
Za Beskidkiem panoramy były głównie na Jałowiec, z widoczną na jego wierzchołku Halą Trzebuńską:
To właśnie na tym odcinku znów zaczęliśmy słyszeć grzmoty od strony północnej. Stawały się coraz donośniejsze, gdy skręciliśmy na szlak żółty prowadzący na Lachów Groń, a niebo niepokojąco pociemniało. Oj, chyba tym razem zbiera się na konkretną burzę... I znów mieliśmy masę szczęścia. Tak jak poprzednio rozpadało się akurat gdy byliśmy prawie przy Zygmuntówce, tak tym razem deszcz lunął dokładnie wtedy, gdy wychodziliśmy na Halę Janoszkową pod szczytem góry, a przed sobą mieliśmy drewniany szałas, w którym mogliśmy się bezpiecznie schronić. Uratowani!
Ta nawałnica rzeczywiście okazała się jeszcze gorsza, a towarzyszył jej grad, który głośno odbijał się od ziemi przed progiem szałasu. Ale my mogliśmy w spokoju oglądać, jak natura wyładowuje swoją furię. Jedyne, o czym musieliśmy się martwić, to kiedy deszcz przejdzie i czy nie opóźni nas on za bardzo na umówione spotkanie z Olkiem i jego rodziną na Lasku. A także, czy taka pogoda nie zniechęci Olka do wycieczki i czy przez to nie zostaniemy na lodzie, jeśli chodzi o transport z powrotem... Lecz mój telefon milczał, a Olek powinien już o tej porze być w drodze, czyli raczej nie odwoła. Ta fala deszczu przeszła tak samo jak poprzednia, a my wyszliśmy z szałasu na parującą Halę Janoszkową. Panoramy z niej nie były tak rozległe, jak zazwyczaj, lecz za to groźne chmury dodawały im wyjątkowego klimatu.
Chyba nie muszę dodawać, że byliśmy tego dnia jedynymi wędrowcami na tym i tak bardzo odludnym i mało popularnym szlaku. Podczas zejścia do Koszarawy znów przyszedł deszcz, ale lżejszy niż poprzednio, i ku naszej uldze bez grzmotów. Zmoczyło nas troszkę, ale znieśliśmy to z uśmiechem na ustach, ponieważ nieporównywalnie gorzej by było znaleźć się na takim odcinku bez schronienia podczas poprzednich dwóch fal deszczu. A po przejściu tej trzeciej, słabszej fali znów zaczęło nieśmiało wyglądać słoneczko, a my zobaczyliśmy przed sobą Koszarawę.
Przechodząc obok kapliczki Matki Bożej podziękowaliśmy jej, że czuwała nad nami i uchroniła nas przed burzami :)
Wiedzieliśmy już, że nie zdążymy punktualnie na nasze spotkanie z Olkiem, ale nasze opóźnienie nie było wielkie. A dodatkowo pomyślałem, że możemy nawet trochę tego opóźnienia nadrobić, jeśli pójdziemy na Lasek nie żółtym szlakiem, który idzie trochę dłuższą trasą przez Kubiesów Groń i Zapadliska, tylko niebieskim szlakiem "chatkowym" spod przystanku autobusowego Koszarawa Szkoła. Czytałem przedtem trochę o tym dojściu tu: http://www.lasek.102.pl/stare/stara/szlaki/koszarawa.htm I rzeczywiście ta trasa na Lasek okazała się krótsza i szybsza. Żeby nie było jednak tak kolorowo, powiem że aż tak dobrze to on nie był oznakowany, a na początkowym odcinku w Koszarawie tego oznakowania brakowało zupełnie, przez co strasznie ciężko było na niego trafić. Ale pomijając te aspekty jest to jak najbardziej dobra opcja dojścia do chatki na Lasku. A tam zgodnie z planem oczekiwali na nas nasi towarzysze, którzy dotarli tam niedługo przedtem. Deszcze i burze ich nie zraziły, ponieważ nad Bielsko-Białą... po prostu deszczu i burz nie było :)
Wracając jeszcze na chwilę do szlaku chatkowego - przeważnie prowadził przez las, ale przed wejściem do lasu oferował niezłe widoki na Lachów Groń, który dominuje nad Koszarawą.
Spotkanie z Olkiem, jego żoną i córką przy chatce na Lasku było dobrym momentem, abyśmy wszyscy trochę odpoczęli. Na kolejny deszcz raczej już się nie zanosiło i atmosfera w tym zacisznym, położonym na uboczu miejscu była bardzo przyjemna, więc czemu by nie posiedzieć tam trochę? Panował tam taki spokój, oprócz nas nie było widać żywej duszy poza licznymi ślimakami, które wypełzły po deszczu :) a po łąkach dookoła dryfowały mgły.
Gdy w końcu przyszedł czas na zejście, ruszyliśmy przed siebie wyraźną polną drogą, która sprowadza do Pewli Wielkiej. Okazała się zaskakująco widokowa, z panoramami zarówno na Beskid Mały, jak i na nieco odleglejszy Beskid Śląski.
Samochód Olka był zaparkowany w miejscu, gdzie droga gruntowa przechodzi w asfalt na obrzeżach Pewli Wielkiej. Całe szczęście, że mieliśmy stamtąd tak dogodny powrót, bo te obszary są położone na przysłowiowym "końcu świata" i o jakimkolwiek transporcie publicznym w niedziele nie ma mowy. W Bielsku-Białej nadszedł czas na pożegnania z miłymi znajomymi. Nie będziemy już mieszkać po sąsiedzku, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wspólnie wybierzemy się w góry :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz