Trasa: Schronisko Zbójnickie - Dolina Staroleśna - Hrebienok - Śląski Dom - Dolina Wielicka - Polski Grzebień - Litworowa Dolina - Dolina Białej Wody - Łysa Polana
Dość traumatyczne zakończenie piątego dnia mojego pobytu w Tatrach sprawiło, że położyłem się spać kompletnie nie dbając o to, co ma się wydarzyć nazajutrz. Nie obchodziło mnie, o której się obudzę i czy uda mi się zrealizować zaplanowaną na ten dzień trasę - zależało mi tylko na tym, aby się wyspać i wrócić do siebie po tym strasznym rozstroju żołądka. I powiedzmy, że mniej więcej tak się stało. Obudziłem się w piątek około siódmej rano wypoczęty, bez bólu brzucha, lecz dość osłabiony. Poszedłem na śniadanie do bufetu, gdzie podziękowałem miłym paniom za ich naprawdę nieocenioną pomoc w mojej potrzebie poprzedniego wieczoru. Tak jak wspomniałem w poprzednim poście, po ich życzliwym zachowaniu absolutnie już nie żałowałem pieniędzy wydanych na nocleg w Schronisku Zbójnickim.
Jedząc śniadanie (z dużą ulgą, że choć jedzenie kompletnie przestało mi smakować, to przynajmniej jestem w stanie je zjeść i więcej sensacji żołądkowych nie doświadczam) rozmyślałem nad moimi planami na ten dzień. Pierwotny zamiar miałem taki, aby pójść na Polski Grzebień - naokoło, przez Dolinę Staroleśną, Hrebienok i Śląski Dom - a potem zejść przez Dolinę Białej Wody na Łysą Polanę. Mógłbym sobie znacząco skrócić trasę idąc od razu na Polski Grzebień przez Rohatkę, ale bałem się znacznej ekspozycji na tym szlaku, i tym bardziej nie chciałem ryzykować idąc tam na wypadek jakby znowu mnie coś dopadło. A poza tym chciałem już na spokojnie, bez pośpiechu i nieprzyjemnych przygód z poprzedniego wieczora, a także przy lepszej widoczności, obejrzeć sobie porządnie Dolinę Staroleśną. Postanowiłem więc trzymać się oryginalnego planu. Gdybym się czuł naprawdę źle mógłbym przecież zawsze ewakuować się w dół z Hrebienoka albo z Śląskiego Domu.
Ostatecznie jednak mimo wszystko udało mi się przejść całą trasę, mimo jej długości i wymogów kondycyjnych. Trochę to była walka z samym sobą, gdyż cały czas czułem się trochę osłabiony i zupełnie nie chciało mi się jeść. Cokolwiek próbowałem wcisnąć w siebie na trasie, zarówno w Hrebienioku jak i w Śląskim Domu, nie chciało przejść mi przez gardło, więc ostatecznie przeszedłem trasę poszcząc prawie całkowicie. Jakże to było adekwatne na przypadający tego dnia piątek ;) To wszystko na pewno nie wpłynęło dobrze na moje samopoczucie i kondycję fizyczną, ale mimo to uparcie parłem naprzód, gdyż pogoda i widoki na całej trasie były tak cudowne, że mimo własnych słabości ciągle "ciągnęło" mnie do przodu. I powiem, że ta trasa, choć wyjątkowo dla mnie trudna, była w stu procentach warta włożonego w nią wysiłku.
Dość już tego użalania się nad sobą - o okolicznościach mojej wędrówki przez Polski Grzebień już wiecie, o przebiegu trasy także, więc kończę moje wywody i zostawiam to, co najprzyjemniejsze, czyli fotki :)
Poranek na zewnątrz Schroniska Zbójnickiego był prześliczny. Po ulewnych opadach, które wystąpiły tuż po tym jak dotarłem do schroniska, nie było śladu. Tylko idealny błękit nieba, powietrze tak rześkie, iż można było je chłonąć niczym nektar, i majestatyczne góry z wszystkich stron dookoła. Ta atmosfera dodała mi sił i przekonania, że dam sobie tego dnia radę :)
Rozpocząłem zejście niebieskim szlakiem przez Dolinę Staroleśną. Wkrótce doszedłem do obszaru, w którym kilkanaście godzin wcześniej doznałem chyba najbardziej traumatycznych przeżyć w historii moich górskich wycieczek. Widać Długi Staw i rumowisko skalne po którym wtedy błądziłem. Wyjaśniła się też sprawa, w jaki sposób zgubiłem szlak. Idąc od Doliny Staroleśnej szlak początkowo schodzi odrobinkę w stronę Długiego Stawu, a potem bardzo nagle skręca w prawo i do góry po kamiennych płytach ubezpieczonych łańcuchem. Ja tego w ciemnościach, oświetlonych jedynie światłem czołówki, nie zauważyłem i poszedłem na wprost, schodząc zbyt nisko, nad sam brzeg Długiego Stawu, skąd potem musiałem po ciemku szukać drogi powrotnej na szlak...
A to perspektywa, z której widziałem wtedy światła Schroniska Zbójnickiego - niby tak blisko, a zarazem tak strasznie daleko - w akompaniamencie tego powielającego atmosferę grozy poszczekiwania...
Zejście Doliną Staroleśną było nieporównywalnie przyjemniejsze niż podejście nią dzień wcześniej i uatrakcyjnione nie tylko przez przecudowne panoramy, ale też przez niesamowite morze chmur, pnących się z głębi doliny w górę.
Minął mnie idący w górę tragarz, tzw. nosicz. Patrząc na ładunek na jego plecach nie mogłem uwierzyć, ile ten człowiek jest w stanie udźwignąć. I nie tylko on, ale ci wszyscy nosicze, którzy zaopatrywują m.in. Schronisko Zbójnickie, Chatę pod Rysami, Schronisko Tery'ego... Zobaczywszy takiego jednego na żywo nabrałem ogromnego respektu do wykonywanej przez nich roboty. I tym bardziej więcej nie mam wysokich cen w Schronisku Zbójnickim za złe, skoro tyle wysiłku kosztuje ludzi zapoatrywanie tego schroniska. Poczułem nawet wstyd, że poprzedniego wieczoru - pomimo dobrych chęci - zmarnowałem kupioną tam kolację. Naprawdę nie byłem w stanie jej zjeść gdy wymiotowałem co chwila, a jednak było mi głupio że poszło na marne jedzenie, którego wniesienie na tą wysokość kosztowało kogoś mnóstwo pracy.
Dalsze zejście Doliną Staroleśną wciąż obfitowało w przepiękne widoki.
A tu już skrzyżowanie szlaków na Staroleśnej Polanie, z górującymi nad nim skałami Rywocin.
Stamtąd było bardzo blisko na Hrebienok. Ale to miejsce niezbyt mi się spodobało - gwarno, tłoczno, zbyt dużo szpetnych budynków, a ceny w restauracji do której poszedłem były stanowczo zbyt wygórowane. A przecież tam nie muszą jedzenia wnosić tragarze w pakunkach liczących dziesiątki kilogramów, więc nie mają ku takim cenom tyle podstaw co w Schronisku Zbójnickim. Zjadłem ciasto, które z moim ówczesnym stanem żołądka kompletnie mi nie smakowało, i jak najprędzej poszedłem dalej. Do Śląskiego Domu poprowadził mnie czerwony szlak, czyli kolejny etap tzw. Tatrzańskiej Magistrali. Niekiedy ten szlak trochę mi się dłużył, ale generalnie był bardzo urokliwy, oferując na praktycznie całej swej długości rozległe widoki na słowacki Spisz.
Śląski Dom było widać już na długo przed dotarciem do niego:
Na zdjęciach Śląski Dom prezentuje się mało ciekawie - taka duża, brzydka bryła w samym środku dziewiczego łona natury. Gdy wszedłem do środka poczułem się nieco dziwnie, gdyż atmosfera i wystrój pasowały bardziej do hotelu, i to całkiem eleganckiego, niż schroniska. Zupełnie nie pasowało mi coś takiego do tego górskiego otoczenia... Ale z drugiej strony można się cieszyć, że obecność tak dobrych warunków w Śląskim Domu zapewne zachęca więcej turystów do wybrania się w te strony. A są one naprawdę wyjątkowo piękne, czego świadectwem był kolejny etap mojej wędrówki, zielonym szlakiem na Polski Grzebień. Już nad samym Wielickim Stawem przy Śląskim Domu pejzaże wzbudzały zachwyt:
A potem... Normalnie słów nie mam na to. Zobaczcie sami:
Akwen wodny widoczny na ostatnim zdjęciu nazywa się Długi Staw - a więc identycznie do znajdującego się zaledwie kilka kilometrów stamtąd stawu niedaleko Zbójnickiej Chaty, przy którym dzień wcześniej błądziłem po ciemku. Tym razem miało na całe szczęście być bez takich negatywnych emocji, jednak odrobinę adrenaliny przeżyłem podczas samego końca podejścia na Polski Grzebień, umiarkowanie eksponowanego i ubezpieczonego łańcuchami. Aby dodać sobie ducha, na tym odcinku przyczepiłem się do pary Słowaków, mężczyzny i kobiety, idących kawałeczek za mną: pozwoliłem im mnie dogonić i poprosiłem ich, czy mógłbym dla większego spokoju psychicznego trzymać się blisko ich gdy będziemy pokonywać ten jedyny bardziej problematyczny odcinek. Oni zgodzili się i dzięki temu rzeczywiście, idąc tuż za nimi, mogłem poczuć się nieco pewniej. Jak tylko weszliśmy na Polski Grzebień tamta dwójka rzuciła się sobie w ramiona; entuzjazm, z jakim to zrobili, jak dla mnie sugerował że oni też bali się przedtem tego podejścia i teraz nie mogli się nacieszyć z tego, że oboje nadal żyją i dotarli cali i zdrowi do punktu kulminacyjnego swojej trasy. Albo może po prostu byli w sobie wyjątkowo zakochani ;) Jest jeszcze inna możliwość - to była spontaniczna reakcja na nieprawdopodobne piękno natury, które w tym punkcie ukazało nam się po drugiej stronie przełęczy ;)
Zejście niebieskim szlakiem przez Zmarzły Kocioł był rajem dla oczu...
I tym samym było zejście do Litworowej Doliny...
Schodziłem dalej do Doliny Białej Wody, która z góry też wyglądała przepięknie...
W samej dolinie już specjalnych widoków nie było, ale na ten odcinek wróciły mi nieco siły, sprężyłem się i pomaszerowałem bardzo szybko. Na pewno też motywacji dodał mi fakt, iż zbliżał się zachód słońca i po przejściach z poprzedniego dnia absolutnie nie miałem ochoty, by drugi dzień z rzędu ciemności zastały mnie w górach. Chociaż tym razem byłem na dużo niżej położonym i łatwiejszym szlaku, więc pewnie nic takiego złego by się nie stało ;)
W Dolinie Białej Wody jest jeden bardzo widokowy punkt: Polana Białej Wody, z której mogłem po raz ostatni podczas tego sześciodniowego wyjazdu popatrzeć na Tatry.
Zostało mi już tylko około 40 minut zejścia, już na dobrą sprawę po ciemku, asfaltem do Łysej Polany. Można było poczuć lekki dreszczyk emocji, gdyż przy zapadaniu ciemności jednocześnie coraz częściej rozlegały się odgłosy będących na rykowisku jeleni. Niby wiedziałem co to jest, a jednak ten dźwięk wzbudzał atmosferę grozy... I zupełnie znienacka zastałem takiego właśnie jelenia tuż przy drodze. Szkoda, że przy słabym świetle tak źle wyszło zdjęcie z nim, bo zwierz był naprawdę piękny.
Na Łysej Polanie - a więc w tym samym punkcie, z którego wyruszyłem dzień wcześniej - równo o 19:30 zakończyłem moją ostatnią wędrówkę z prawie tygodniowego pobytu w Tatrach. Teraz czekał mnie jeszcze powrót busem do Zakopanego i autobusami do Bielska-Białej, by dojechać na odbywającą się tam nazajutrz konferencję. Byłem zmęczony i osłabiony, wciąż za bardzo nie byłem w stanie jeść, ale zarazem byłem naładowany pozytywnymi wrażeniami i w głowie miałem całą galerię cudownych pejzaży, które ujrzałem po raz pierwszy z ciągu poprzednich sześciu dni. (No, może pomijając wtorek, podczas którego nie widziałem nic ;) ) Przez ten czas na dobre "wziąłem się" za Tatry Słowackie i naprawdę pokochałem te odludne, pełne wzbudzające zachwyt widoków szlaki, o których przedtem wiedziałem bardzo mało. I na pewno będzie mnie coraz częściej ciągnąć właśnie w słowacką część Tatr, ponieważ polską znam już bardzo dobrze - chociaż polską część też uwielbiam i z całą pewnością jeszcze nieraz w nią wrócę, by po raz kolejny zobaczyć moje ulubione szlaki :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz