czwartek, 28 września 2017

13.09 Zadni Granat i Liliowe

Trasa: Hala Gąsienicowa - Kozia Dolinka - Zadni Granat - Kozia Dolinka - Żleb Kulczyńskiego - Kozia Dolinka - Hala Gąsienicowa - Liliowe - Kasprowy Wierch - Myślenickie Turnie - Kuźnice

Moja trasa z czwartego dnia pobytu w Tatrach była dość podobna do tej z trzeciej, ale z kilkoma istotnymi różnicami: była dłuższa, zaliczona przy kompletnie odmiennych warunkach pogodowych, i wiązała się z wejściem na najwyższy zdobyty przeze mnie szczyt na terenie Polski: Zadni Granat (2240 m n.p.m.). Wyżej byłem w Tatrach  tylko na Bystrej (2248 m n.p.m.), lecz ona jest w osobnej kategorii ponieważ znajduje się na terenie Słowacji. Czemu akurat Zadni Granat? Ponieważ bardzo zależało mi na zwiedzeniu dotychczas mi nieznanych terenów powyżej Czarnego Stawu Gąsienicowego (wycieczki z poprzedniego dnia nie liczę, ponieważ totalnie nic nie było widać), a według informacji szczegółowo wyszukanych przeze mnie w internecie zielony szlak na Zadni Granat jest zdecydowanie najłatwiejszym wiodącym z Czarnej Doliny Gąsienicowej na Orlą Perć. Bardzo mnie więc kusiło, aby spróbować swoich sił na tej trasie.

Mimo ambitnych planów na środę nie budziłem się bladym świtem, ponieważ chciałem zostawić bagaż na przechowanie w Murowańcu, a bagażownię obsługa schroniska otwierała dopiero o 7:30. Pomyślałem sobie, że lepiej wyruszyć na szlak trochę później i iść bez bagażu, niż męczyć się z ciężkim plecakiem od samego rana. A wiedziałem, że po wejściu na Zadni Granat na pewno będę wracać przez Murowaniec, więc głupio by było nie skorzystać z okazji, aby zostawić tam większość moich rzeczy. A skoro już miałem czekać do tej 7:30, to również zjem śniadanie w schronisku i przynajmniej wyjdę na szlak dobrze posilony.

Była więc dopiero 8:30, gdy ruszyłem w drogę. Bez bagażu rzeczywiście szło się niesamowicie lekko i przyjemnie - prawie galopem dotarłem nad Czarny Staw Gąsienicowy. Już na samym szlaku widać było, że mogę liczyć na dobrą pogodę. Było diametralnie inaczej niż poprzedniego dnia - zamiast gęstych chmur miałem nad sobą błękit nieba, jasno świecące słońce i widok na tatrzańskie szczyty. Czułem jakby wołały mnie do siebie i nie mogłem się doczekać spotkania z nimi.


Gdy byłem nad Czarnym Stawem Gąsienicowym niemal równo trzy lata wcześniej (14.09.2014) poszedłem razem z kolegą czarnym szlakiem na Karb. Tym razem kontynuowałem wędrówkę za niebieskimi znakami, obchodząc staw. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć, jak prezentują się widoki na wschodnich brzegach stawu. Z tej perspektywy szczególnie wyróżnia się Kościelec:


Szlak, na którym poprzedniego popołudnia ledwie było cokolwiek widać i prowadził w nieznane, w gęstą mgłę, tego poranka wydawał się dużo bardziej przystępny. Pomykałem nim dość szybko i nim się obejrzałem Czarny Staw Gąsienicowy już był za mną, w dole.


Powyżej niewielkiego progu skalnego, który dzień wcześniej w deszczu i mgle sprawił mi trochę problemów, odsłoniła się przede mną panorama, którą wówczas mogłem sobie tylko wyobrażać, a teraz ujawniła mi swe oblicze.


Na powyższym zdjęciu widać rozstaje szlaków - niebieski po prawej kontynuuje swą trasę na Zawrat, a po lewej żółty odbija w kierunku Zmarzłego Stawu, Koziej Dolinki i Koziej Przełęczy. Skręciłem na żółty i kilka minut później znalazłem się w punkcie, z którego poprzedniego dnia zawróciłem, przy Zmarzłym Stawie. Tym razem nareszcie mogłem zobaczyć, jak on wygląda.


Zmarzły Staw prezentował się uroczo i szczególnie uwagę zwracała krystaliczna czystość wody w nim - całe dno było widoczne. Ale jeszcze piękniej wyglądał z góry, z Kościelcem w tle.


A wkrótce potem dało się nawet zrobić zdjęcie z dwoma stawami: Zmarzłym i Czarnym Gąsienicowym.


Jak na tak niewielki obszar, Kozia Dolinka posiada bardzo gęstą sieć szlaków. Od Zmarzłego Stawu szedłem najpierw żółtym szlakiem, a potem zielonym, z którego kawałek dalej odbijał czarny do Żlebu Kulczyńskiego. Nim też chciałem się przespacerować, ale w dalszej kolejności. Moim priorytetem był najpierw Zadni Granat, który już wyglądał jakby był na wyciągnięcie ręki. Zielony szlak rozpoczął ostatnie podejście na niego i wkrótce Kozią Dolinkę miałem pod sobą:


A potem widoki zrobiły się tak spektakularne, że uwierzcie mi, nie jestem w stanie nic o nich napisać. To trzeba po prostu zobaczyć:





Około wysokości 2200 m n.p.m., a więc wkrótce przed szczytem Zadniego Granatu, zdębiałem widząc na szlaku... śnieg! Widać, że na tej wysokości deszcz musiał przy niskiej temperaturze przejść w śnieg. Z tego powodu ostatnie metry przez Zadnim Granatem były dość śliskie i moja wędrówka była znacznie utrudniona. Zanim śnieg pojawił się na szlaku zanosiło się na to, że zostawię przewidywany przez mapę czas wejścia na Zadni Granat z Koziej Dolinki daleko w tyle - myślałem że zrobię to w jakieś 30-35 minut, a ostatecznie doszedłem na szczyt w 50, czyli i tak trochę mniej niż równa godzina podana przez mapę na przejście tego odcinka.


Ale na szczycie Zadniego Granatu śniegu nie było. A co więcej, byłem tam zupełnie sam. Dookoła nie było żywej duszy, jedynie "tańczące" chmury i majestatyczne szczyty. W takich okolicznościach nie było innej opcji, jak usiąść i chłonąć magię tej chwili. Uczuć, jakie mi wtedy towarzyszyły, też nie jestem w stanie opisać słowami. Jak zobaczycie moje zdjęcia to chyba zrozumiecie:





Mógłbym siedzieć w tym spektakularnym miejscu godzinami, ale jeszcze silniejsza była moja chęć zobaczenia czegoś więcej, poznania kolejnych szlaków w tej przecudownej okolicy. Pójść dalej Orlą Percią nie miałem odwagi, ale widziałem sporo innych możliwości w Koziej Dolince. Rozpocząłem więc zejście, bardzo uważając na śliski odcinek z śniegiem pod szczytem, a potem schodząc dużo swobodniej, i po krótkim czasie byłem ponownie na skrzyżowaniu szlaków w Koziej Dolince. Teraz obrałem kierunek na szlak czarny. Nie zamierzałem użyć go do ponownego wejścia na Orlą Perć, a jedynie przejść się nim kawałek, do słynnego Żlebu Kulczyńskiego, którego nazwa wzbudzała u mnie lekki postrach po tym, co wyczytałem o tym żlebie w internecie. Powiem szczerze, że gdy doszedłem pod sam żleb nawet tak dramatycznie wyglądał. Ale wiedziałem, że to mogą być złudzenia. A nawet jeśli nie, to i tak nie miałem ochoty na podejmowanie ryzyka, zwłaszcza wędrując samodzielnie.


Jednak podejście pod sam Żleb Kulczyńskiego opłacił się przede wszystkim dlatego, że z tego punktu jest chyba najlepszy widok w całej Koziej Dolince.


Wróciłem do zielonego szlaku, potem zszedłem do jego punktu początkowego, a następnie udałem się na poznawanie kolejnego szlaku: żółtego na Kozią Przełęcz. Oczywiście tu też nie poszedłem do końca, gdyż wystarczająco usłyszałem o ekspozycji w górnej części tego szlaku aby skutecznie mnie zniechęcić od wspinaczki tam, ale kawałek się przeszedłem i warto było - bo z tego odcinka są piękne widoki zarówno na wcześniej zdobyty przeze mnie Zadni Granat (pierwsze zdjęcie) oraz Czarny Staw Gąsienicowy i Żółtą Turnię (drugie zdjęcie):



Co dalej? Ano zejście z powrotem do Zmarzłego Stawu, a następnie po coraz bardziej zatłoczonym szlaku do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Nad samym stawem przewalały się tłumy ludzi, czemu się nie dziwię ponieważ zarówno pogoda, jak i widoki były tam kapitalne.


Nadszedł ten czas, kiedy zacząłem marzyć o chociażby krótkim odpoczynku przed kolejnymi wyzwaniami. Udałem się więc z powrotem do Murowańca, gdzie zjadłem obiad, chwilę sobie posiedziałem w celu nabrania sił, po czym odebrałem ekwipunek z bagażowni i poszedłem na kolejną, również ciekawie się zapowiadającą część mojej trasy. Czyli podobnie jak poprzedniego dnia, tylko w odwrotnym kierunku rzecz jasna, a więc przez Kasprowy Wierch do Kuźnic. Chciałem do tego jeszcze zahaczyć o Liliowe i Beskid, a więc pójść zielonym szlakiem do góry i potem kawałek czerwonym szlakiem po głównej grani Tatr, zamiast od razu żółtym na Kasprowy Wierch.

Wędrówka w kierunki Zielonej Doliny Gąsienicowej połączonymi szlakami (żółtym i czarnym) rozpoczęła się obiecująco, bo od pięknych widoków, ale jednocześnie nie sposób było nie zauważyć że podczas mojego pobytu w Murowańcu, choć naprawdę niedługiego, radykalnie zwiększyła się prędkość wiatru.



Na podejściu zielonym szlakiem na Liliowe ten wiatr zaczął mnie poważnie niepokoić. Niby momentami szło się tak jakby wcale go nie było, ale potem nagle znienacka uderzał gwałtowny podmuch, tak jakby wiatr chciał mnie z nóg zwalić. Każdy kolejny taki podmuch był coraz silniejszy. W obawie o mój aparat musiałem go chować do kieszeni i odtąd rzadziej robiłem zdjęcia, ale widoki w dół na Zieloną Dolinę Gąsienicową i tamtejsze "pojezierze" były tak piękne, że od czasu do czasu musiałem się zatrzymać aby trochę tych zdjęć popstrykać.


Zaledwie wszedłem na grań na Liliowym gdy rozpoczął się armagedon. To znaczy ten armagedon pewnie tam już od jakiegoś czasu trwał, a ja podchodząc stokiem byłem jeszcze częściowo osłonięty przed jego pełną furią. Serio mówię, nigdy w życiu nie doświadczyłem tak silnego wiatru, jak podczas tej wędrówki granią z Liliowego na Kasprowy Wierch. Porywy były takie, że naprawdę bałem się o to, czy nie polecę w dół. Nawet jeśli nie było przepaściście to i tak perspektywa takiego upadku była wysoce nieciekawa. Dosłownie modląc się o to, żeby jakoś ten odcinek przetrwać, a jednocześnie chwaląc niebiosa za tą zbawienną inspirację, żeby dwa dni wcześniej kupić kijki (one naprawdę dawały mi solidne oparcie przed tą wichurą) poruszałem się mozolnie, z trudem stawiając czoła szalejącemu wiatrowi, w kierunku Kasprowego Wierchu. Po wykonaniu poniższych kilku zdjęć schowałem aparat głęboko do plecaka na resztę trasy - absolutnie nie chciałem go stracić.




Na Kasprowy Wierchu zameldowałem się o 16:30, a więc dwie godziny po opuszczeniu Murowańca. Turyści, którzy wjechali tam kolejką, wyglądali na przerażonych zaistniałymi warunkami. Była tam nawet jedna para młoda z fotografem, którzy ewidentnie wjechali tam na sesję w plenerze - szczerze im współczułem! Teraz musiałem jeszcze zejść do Kuźnic zielonym szlakiem. Czułem ulgę, że schodzę z najbardziej wystawionej na wiatr grani, lecz podczas zejścia warunki wciąż były bardzo trudne. Najgorzej było w punktach, w których zbocze po którym szedłem było wystawione na zachód albo południe - wtedy z całej siły wściekle smagał mnie wiatr. Skoro wiał z tych kierunków, to oznaczało że to była kolejna podczas tego mojego pobytu w Tatrach "edycja" halnego, jeszcze silniejsza od niedzielnej.

Przez te straszne porywy schodziłem dużo wolniej, niż chciałem. Zacząłem się nawet obawiać o to, czy zdążę do Kuźnic przed zmrokiem. Słońce zaczęło już nawet zachodzić za Giewontem po drugiej stronie Doliny Goryczkowej - widok przecudowny, ale mimo chęci udokumentowania go bałem się wyciągać aparat w tym wietrze, aby go nie utracić. Udało mi się "uciec" z strefy operowania najsilniejszego wiatru dopiero na krótko przed Myślenickimi Turniami. Z tego punktu ruszyłem w dół bardzo szybko, aby nadrobić na straconym czasie, i ostatecznie udało mi się dotrzeć do Kuźnic o 18:35, a więc gdy jeszcze było względnie jasno.

Po tych mało przyjemnych doświadczeniach z halnym miałem obawy o następny dzień, na który miałem zaplanowany pięknie się zapowiadającą i ambitną trasę przez Lodową Przełęcz, jednak według niektórych prognoz miało przez kolejną dobę wiać tak samo albo jeszcze mocniej. Ostatecznie faktycznie zmodyfikowałem tą trasę i poszedłem nieco inną, co wcale nie oznacza że wycieczka była mało ambitna - wręcz przeciwnie, może nawet za bardzo! Ale do opisania moich przygód z czwartku potrzebuję osobnego posta, ten jest już wystarczająco długi... kończę więc w tym miejscu relację z epickiego dnia numer cztery w Tatrach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz