czwartek, 28 września 2017

10.09 Przełęcz Banikowska i Rohackie Stawy

Trasa: Jałowiec - Dolina Jałowiecka - Dolina Parzychwost - Przełęcz Banikowska - Dolina Spalona - Rohackie Stawy - Schroniska Tatliaka - Zabratowa Przełęcz - Rakoń - Grześ - Polana Chochołowska

Piszę ten post już oficjalnie jako mieszkaniec Bielska-Białej :) Na początku września wprowadziłem się z powrotem do tego miasta i niemal natychmiast wyruszyłem w góry :) Ponieważ rozpocząłem pracę dopiero teraz, końcem miesiąca, a poprzednie tygodnie miałem praktycznie w całości wolne za wyjątkiem konferencji w weekend 16-17 września, postanowiłem je maksymalnie wykorzystać na zdobywanie tatrzańskich szczytów, póki pogoda pozwalała. Zaplanowałem dwa wyjazdy: drugi niestety nie wypalił (o tym w poście z 19 września), za to pierwszy - aż sześciodniowy - można określić tylko jednym słowem: epicki :)

I epicki był już pierwszy dzień wyjazdu. W niedzielę 10 września zaliczyłem trasę o długości 11,5 godzin, przeszedłem ogromny kawał jednych z najpiękniejszych i najdzikszych rejonów słowackich Tatr Zachodnich, i na koniec jeszcze po raz pierwszy przenocowałem w tatrzańskim schronisku. Wrażenia z tej wycieczki niezapomniane. Zapraszam do lektury :)

Wszystko rozpoczęło się od przejazdu busem do Ostrawy w sobotę wieczorem i następnie pociągiem nocnym do Liptowskiego Mikulasza. Zarezerwowałem sobie kuszetkę, mimo że podróż miała trwać tylko niecałe cztery godziny, aby choć trochę wyspać przed czekającym mnie tego dnia "maratonem". Po przyjeździe do Liptowskiego Mikulasza wsiadłem o 6:30 do lokalnego autobusu, który zawiózł mnie do miejscowości Jałowiec. I tam rozpocząłem wyprawę.

Już na samym początku moja trasa uległa małej modyfikacji. Według mojej mapy przy końcowym przystanku autobusowym miał się rozpoczynać żółty szlak do Doliny Jałowieckiej, ale wcale nie było widać żadnych oznakowani tego szlaku. Trudno, musiałem po prostu pójść przed siebie drogą w kierunku Tatr. Według mapy szlak miał zaraz za Jałowcem przekroczyć Potok Jałowiecki na jego zachodnią stronę, ale dużo wyraźniejsza droga prowadziła po wschodniej stronie potoku, poszedłem więc nią. Pewności siebie dodało mi to, że widziałem iż kilkaset metrów za mną idzie duża grupa turystów, którzy wcześniej jechali tym samym autobusem co ja z Liptowskiego Mikulasza. Skoro oni też tędy idą, to znaczy że ta droga dokądś prowadzi... (No chyba że oni po prostu podążają za mną ufając ślepo, że wiem dokąd idę... oby się nie przeliczyli w takim razie :P )

Z prowadzącej przez łąki drogi gruntowej już widać było Tatry... Czułem coraz to większy dreszczyk emocji :)


No i droga faktycznie doprowadziła mnie, i to już po 40 minutach od opuszczenia Jałowca, do wylotu Doliny Jałowieckiej. Tu nastąpiła mała konsternacja na widok poniższego napisu...


Co ja teraz zrobię? Przecież miałem właśnie pójść przez Dolinę Parzychwost na Banikowską Przełęcz. Na szybko wymyśliłem sobie opcję awaryjną: mogę ewentualnie pójść prosto żółtym szlakiem aż na Palenicę Jałowiecką, potem na Brestową, do Doliny Łatanej i w ten sposób na Grzesia. Też ciekawa trasa. Ale najpierw pójdę Doliną Jałowiecką i podejmę ostateczną decyzję na skrzyżowaniu z szlakiem przez Dolinę Parzychwost.

Żółty szlak przez Dolinę Jałowiecką sprawia wrażenie kompletnego, totalnego odcięcia od cywilizacji. Dziki las, głośno szumiący potok, skały po obu stronach i jakoś tak dziwnie ciemno... Naprawdę ma klimat. Po godzinie znalazłem się na rozstaju szlaków. Tam jednak nie było żadnej informacji o rzekomym zamknięciu szlaku przez Dolinę Parzychwost. To co w końcu, zamknięty czy nie? A może ta poprzednia informacja była nieaktualna i wprowadziła mnie w błąd? (Spotkałem się z podobną sytuacją raz w Tatrach po stronie polskiej - odsyłam do mojej relacji z 14.12.2014.) No i czym właściwie są te "przyczyny techniczne" zamknięcia szlaku?

Postanowiłem zasięgnąć informacji u źródła i zadzwonić do TANAP-u. Mężczyzna, który odebrał telefon, mówił strasznie słabo po angielsku i jeszcze gorzej po polsku, ale z trudem udało mi się dogadać i dowiedziałem się co następuje: że szlak jest zamknięty ze względu na zły stan techniczny jakiegoś mostu. Nie ma przejścia! Rozłączyłem się już szykując się mentalnie na trasę przez Brestową. Ale właśnie w tej chwili dogoniła mnie grupa Słowaków, która szła za mną od Jałowca. Spytałem ich dokąd idą, a oni na to że na Banikowską Przełęcz i dalej na samą Banówkę. Spytałem ich, czy wiedzą o sprawie z mostem, a oni na to że wiedzą i że wcale nie jest tak trudno przez niego przejść, że spokojnie da się. Zaproponowali mi, żebym z nimi poszedł. Zawahałem się przez moment, ale stwierdziłem że idąc w tak licznej grupie będzie raźniej i bezpieczniej niż idąc samemu, więc czemu by nie skorzystać z nadarzającej się okazji aby mimo wszystko zaliczyć ten szlak przez Dolinę Parzychwost - szlak który, nie ukrywam, bardzo mnie ciekawił. Ochoczo więc przystałem na ich propozycję. Ruszyliśmy w głąb Doliny Parzychwost i już po kilku minutach doszliśmy do feralnego mostu. Rzeczywiście wyglądał bardzo źle:


Pokonywanie tej przeszkody dało mi niezły zastrzyk adrenaliny, ale czułem się dużo spokojniej idąc w grupie. Gdybym był tam sam to chyba rzeczywiście bym nie próbował... ale wspierając się nawzajem duchowo przeszedłem razem z sympatycznymi Słowakami na drugą stronę. Potem pokonaliśmy jeszcze kilka mostków w bardzo nieciekawym stanie technicznym, ale na pewno nie w stanie aż tak dramatycznym jak ten pierwszy. Słowacy szli bardzo żwawo i musiałem dawać z siebie wszystko żeby za nimi nadążać. To był niezły wycisk, ale bardzo się z niego cieszyłem. Sam czułem coraz większy przypływ energii, im dłużej szedłem tak szybkim krokiem. Wkrótce mieliśmy przed sobą pierwszy widok na Banówkę:


Szlak przez Dolinę Parzychwost jest zarośnięty i bardzo, ale to bardzo dziki. Uczucie towarzyszące wędrówce przez te odludne rejony było wspaniałe. Szybko zyskiwaliśmy wysokość i ukazywało nam się coraz więcej ciekawych widoków.




W kierunku, z którego przyszliśmy, było widać nawet Babki - absolutne peryferia Tatr, obszar dla mnie totalnie nieznany i owiany tajemnicą.


Tu zdjęcie tuż spod Banikowskiej Przełęczy - Dolina Parzychwost w całej swej okazałości:


A nad samą granią Tatr Zachodnich przewalały się chmury. Z relacji z poprzedniego dnia, które czytałem wcześniej na kilku grupach na Facebooku, dobrze wiedziałem co to oznacza: wiatr halny. W dolinie nie można było odczuć wiatru wcale, ale im wyżej szliśmy, tym bardziej się wzmagał, aż w końcu...


...na Przełęczy Banikowskiej uderzył w nas z całej siły. Chmury wirowały dookoła jak szalone, a na przełęczy porywy były takie, że ledwo dało się ustać na nogach. Szybko pożegnałem się z moimi sympatycznymi słowackimi towarzyszami, którzy szli do góry, na Banówkę. Ja bym na ich miejscu nie próbował w takich warunkach, bo przy braku widoczności (szczyt był cały czas przykryty chmurami) i tak silnym wietrze to mogło być niebezpieczne. Mam nadzieję, że nic im się nie stało. Zrobiłem jeszcze zdjęcie panoramy Doliny Spalonej, która się odsłoniła spod chmur - to właśnie tędy miałem teraz iść.


Schodząc w dolinę oniemiałem, widząc dwóch facetów idących w górę z rowerami. Przecież w ogóle nie wolno jeździć rowerem po szlakach w tej okolicy, to szalenie niebezpieczne - a przy panującej na górze wichurze to już skrajna nieodpowiedzialność... Może panowie nie wiedzieli o wietrze, bo w dolinie był mimo wszystko dużo słabszy. Mijając ich więc ostrzegłem ich przed tym, co się dzieje na górze. Oni się tylko uśmiechnęli i powiedzieli, że jedynie wejdą na górę i już zaraz zjadą. Cóż, przez resztę drogi przez Dolinę Spaloną nie widziałem w ogóle żeby zjeżdżali. I w ich przypadku również mam nadzieję, że nic złego im się nie stało - chociaż to co robili było totalną głupotą, bałem się o nich dużo bardziej niż o moich znajomych Słowaków...


Rozumiem teraz, czemu Dolina Spalona nosi taką a nie inną nazwę. Rzeczywiście wygląda prawie jakby była spalona: krajobraz jest strasznie surowy i jałowy. Ale właśnie przez to ma w sobie tyle piękna...


Z Przełęczy Banikowskiej do Doliny Spalonej schodzą dwa połączone szlaki: żółty i zielony. W dolnej części doliny pierwszy odbija w lewo i w dół do Doliny Rohackiej, a drugi w prawo i w górę do Rohackich Stawów. Poszedłem właśnie tym zielonym szlakiem, niezmiernie ciekaw czekających mnie tam widoków, bo o okolicy stawów same dobre rzeczy od kolegi, który kiedyś tamtędy szedł. Jeszcze przed dojściem tam mogłem podziwiać kapitalne widoki, na przykład na Osobitą:


Spod chmur odsłaniały się szczyty Spalonej i Pachoła, w kierunku z którego przyszedłem:


Okolice Rohackich Stawów rzeczywiście były nieziemsko piękne. Tego nie da się opisać słowami - niech zdjęcia wystarczą za komentarz...








Nie mniej ujmująca była kolejna dolina, w której znalazłem się po minięciu Rohackich Stawów: Dolina Smutna, z masywnymi Rohaczami w tle.



Schodząc Doliną Smutną zbliżałem do Schroniska Tatliaka (które w zasadzie nie jest schroniskiem, a tylko bufetem). Dobrze widać było znajdujący się obok niego Stawek Tatliaka.


A tu panorama nad samym brzegiem Stawku Tatliaka:


Kim był ów Tatliak, którego nazwisko się tu ciągle przewija? Oto wyjaśnienie:


W Schronisku Tatliaka oddałem się krótkiemu relaksowi - myślę, że zasłużonemu, w końcu miałem za sobą już 8 godzin wędrówki. A musiałem jeszcze wspiąć się na Rakoń, przejść granią na Grzesia i zejść na Polanę Chochołowską - a więc jeszcze sporo do przejścia... Posiliłem się plackami ziemniaczanymi, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Teraz wchodziłem zielonym szlakiem na Zabratową Przełęcz. Ścieżka wije się zakosami wśród drzew, pomiędzy którymi wraz z nabieraniem wysokości odsłania się coraz lepsza panorama.



Wyżej, ponad granicą lasu, jest kapitalny widok na Dolinę Smutną i Wołowiec wraz z granią Rohaczy.


Zabratowa Przełęcz (1656 m n.p.m.) był pierwszym punktem - po prawie 9 godzinach wędrówki! - na tej trasie, w którym byłem już kiedyś poprzednio (a mianowicie 28 września 2014 podczas kółeczka na Grześ i Rakoń od Zwierówki). Teraz czekało mnie podejście na Rakoń (1879 m n.p.m.) żółtym szlakiem, którym wówczas schodziłem. Umiarkowanie strome, ale szerokie i bardzo łatwe, normalnie nie sprawiałoby mi żadnych problemów, gdyby nie silny wiatr, który postanowił ponownie dać o sobie znać. Walcząc z nim, mozolnie wspiąłem się na Rakoń. Tam, o dziwo, osłabł nagle. Przede mną była teraz do pokonania niezwykle widokowa grań na odcinku Rakoń-Grześ. Napstrykałem na niej fotek co niemiara podczas tamtego poprzedniego przejścia nią, a tym razem zależało mi na tym żeby jak najprędzej dojść do schroniska i tam odpocząć, więc robiłem zdjęcia tylko sporadycznie.



Niżej widać było Polanę Chochołowską - mój upragniony cel, gdzie czekało na mnie jedzenie, łóżko, relaks... W górach było tego dnia tak cudownie, ale jednak po tylu godzinach wędrówki byłem już nastawiony psychicznie na jej zakończenie.


A jednak to przejście granią z Rakonia na Grzesia miało w sobie coś niepowtarzalnego, i pomimo zmęczenia i pragnienia odpoczynku nie sposób było nie cieszyć się z tej chwili. Bo miałem tą grań całkowicie dla siebie! Minąłem na niej dosłownie dwie osoby! To było dla mnie niewyobrażalne, bo przecież było niedzielne popołudnie, przy dobrej pogodzie (poza wiatrem, ale założę się że zdecydowana większość turystów wybierających się tego dnia na szlaki nie wiedziała o nim i odczuła go dopiero wysoko w górach), o porze roku kiedy Tatry są jeszcze bardzo popularne, i o porze dnia kiedy jeszcze parę godzin światła dziennego zostało... A jednak na grani było zupełnie pusto. Chyba jeszcze nigdy nie szedłem taką tatrzańską granią zupełnie samemu. I muszę powiedzieć że uczucie wolności, swobody, zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią, było niesamowite.

Na zejściu żółtym szlakiem z Grzesia też było pusto, na tym odcinku minąłem jedynie cztery osoby schodzące wolniej w dół. Tu już nie było widoków, fantastyczne uczucie z wędrówki granią przeminęło i naprawdę już o niczym tak nie marzyłem jak o zakończeniu tej trasy. I o 18:30 osiągnąłem upragnione schronisko na Polanie Chochołowskiej. I nastąpiło to, czego tak bardzo chciałem: duża, smaczna kolacja uwieńczona wspaniałą szarlotką z jagodami (specjalność tego schroniska) i błogi relaks w schroniskowym pokoju. A do tego doszedł jeszcze jeden bardzo pozytywny aspekt, którego się nie spodziewałem: aspekt towarzyski.

To był pierwszy raz, kiedy nocowałem w tatrzańskim schronisku (i zaledwie drugi raz w polskich górach w ogóle - pierwszy był na Groniu Jana Pawła II z 27 na 28 kwietnia 2014, czyli w noc po uroczystości kanonizacji naszego polskiego papieża). Nie miałem więc w tym zakresie zbyt dużego doświadczenia ani wymagań - nawet za bardzo mi nie zależało na poznawaniu ludzi w schronisku, nie spodziewałem się też że ludzie będą tam z sobą rozmawiać. A jednak zaraz po tym jak wróciłem po kolacji do pokoju zagadnęli mnie pozostali ludzie tam nocujący (czterech panów i jedna pani, wszyscy starsi ode mnie ale tylko nieznacznie), którzy siedzieli wspólnie przy stole i integrowali się (z drobną pomocą kilku napojów alkoholowych ;) ). Dołączyłem się do nich i od razu, zaskakująco łatwo, nawiązała się bardzo miła rozmowa. Ci ludzie byli niesamowicie sympatyczni! Zaczęliśmy dzielić się przemyśleniami o górach i nie tylko, i w taki przyjemny sposób upłynęła nam reszta wieczoru. Świetne zakończenie tego wspaniałego dnia! Ale w końcu musieliśmy się położyć, bo na każdego z nas czekały nazajutrz jakieś ciekawe górskie szlaki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz