Trasa: Łysa Polana - Jaworzyna Tatrzańska - Dolina Zadnich Koperszadów - Wyżnia Przełęcz Pod Kopą - Zielony Staw Kieżmarski - Rakuski Przechód - Łomnicki Staw - Schronisko Zamkowskiego - Dolina Staroleśna - Schronisko Zbójnickie
Piąty, przedostatni dzień mojego pobytu w Tatrach... Już czwarty dzień przyniósł mi mnóstwo emocji w związku z huraganowym halnym, a oprócz tego oczywiście nieprawdopodobnie piękne widoki i bardzo długą trasę. Myślałem, że bardziej ekstremalnie być nie może, a jednak się myliłem ;) Czwartek przyniósł mi mnóstwo przygód, a to wszystko przy kolejnych zapierających dech w piersiach panoramach i przy jednej z najdłuższych tras, jaką kiedykolwiek przebyłem w Tatrach. Niestety nie wszystkie przygody były pozytywne... ta wycieczka utkwi mi w pamięci więc nie tylko z powodu jej piękna, ale też z powodu srogiej lekcji, jaką otrzymałem o górach, i która na pewno sprawiła, że nabrałem wobec nich więcej szacunku i pokory.
Tak jak wspomniałem na koniec poprzedniego wpisu, niepokojące prognozy o drugim dniu z silnym halnym sprawiły, że zrezygnowałem z wejścia na Lodową Przełęcz (przy wysokości aż 2376 m n.p.m. mogłoby tam być naprawdę nieciekawie), a zamiast tego postanowiłem obejść słowackie Tatry Wysokie na około, głównie idąc tzw. Tatrzańską Magistralą, a potem przez Dolinę Staroleśną do Schroniska Zbójnickiego, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. Spodziewałem się, że na takiej "osłoniętej" trasie wiatr będzie słabszy. A jak się okazało, nie było go prawie w ogóle :) Może jakbym nie przestraszył się go i poszedł krótszą trasą przez Lodową Przełęcz, nie miałbym potem takich traumatycznych przeżyć w Dolinie Staroleśnej... Ale po doświadczeniach z grani koło Kasprowego Wierchu poprzedniego dnia, naprawdę wolałem dmuchać na zimne. A trasa i tak zapowiadała się ambitną pod względem długości i atrakcyjną pod względem widoków.
Rozpoczęło się dość irytująco, bo już o 6 rano byłem na dworcu autobusowym w Zakopanem w nadziei na to, że będzie wtedy odjeżdżać bus na Łysą Polanę. Pamiętałem chociażby, że podczas mojej wyprawy 11 sierpnia bus napełnił się i odjechał dość szybko. Tym razem musiałem czekać znacznie dłużej: prawie godzinę! Czas upływał, a bus napełniał się bardzo powoli. A jak na złość nie był to typowy minibus tylko midibus o większej pojemności - jakby to był taki zwykły mały busik to może szybciej byśmy odjechali... Pod koniec tego czasu już naprawdę można było się wściec, bo zostały już tylko 2-3 miejsca wolne, w środku midibusa już naprawdę sporo ludzi, ale kierowca wciąż czekał uparcie aż pojazd się napełni do ostatniego miejsca. A przecież i tak kolejni pasażerowie wsiedli przy Krupówkach oraz na kolejnych przystankach w Zakopanem, tak że gdy wyjeżdżaliśmy z miasta był duży ścisk... Denerwuje mnie ta pazerność zakopiańskich busiarzy na kasę, że tak rygorystycznie trzymają się zasady że bus nie może odjechać z pierwszego przystanku zanim nie zapełni się do ostatniego miejsca - jakby zapomnieli o tym, że są jeszcze kolejne przystanki i potem będzie tłok, mało zachęcający ludzi do korzystania z komunikacji publicznej... A najbardziej mnie zdenerwowało to, że na ten pierwszy kurs przewoźnik jakby celowo puścił największy pojazd, tak aby trzeba było czekać dłużej na jego zapełnienie. Chyba jest to standardowa procedura, bo 11 sierpnia na pierwszym kursie jechał dokładnie ten sam większy midibus...
Przez to wszystko dojechałem więc na Łysą Polanę dopiero o 7:30. Przemaszerowałem szybko wzdłuż szosy do Jaworzyny Tatrzańskiej, po czym było już tylko lepiej. Początkowa część mojej trasy, przez Dolinę Zadnich Koperszadów na Przełęcz pod Kopą, pokrywała się z moją trasą z 27 sierpnia ubiegłego roku, i wiedziałem już na tej podstawie że będzie pięknie. Ale kompletny opad szczęki z zachwytu nad widokami miałem kawałek dalej, na Wyżniej Przełęczy pod Kopą, a potem przy Zielonym Stawie Kieżmarskim i przy podejściu na Rakuski Przechód. Pora, aby moje wypociny ustąpiły miejsca zdjęciom tej przecudownej trasy.
Na początek ostrzeżenie przed "niebezpieczeństwem" w Dolinie Zadnich Koperszadów. Może się to wydawać zabawne, ale bez tego ostrzeżenia kto wie, czy jakiś nieszczęsny turysta nie mógłby doznać zawału serca na widok niedźwiedzi (tak, wbrew temu co głosi napis są dwa, a nie jeden), nie zauważywszy że są z drewna.
A oto i one. Tylko któż to mógł tak brutalnie okaleczyć te biedne miśki? :(
Piękne widoki w wyższych częściach Doliny Zadnich Koperszadów:
A potem panoramy z Wyżniej Przełęczy pod Kopą, które były jednymi z najbardziej zachwycających podczas całej tej trasy. Na zdjęciach kolejno: wschodnia część Tatr Bielskich, zachodnia część Tatr Bielskich, Dolina Białych Stawów i Jagnięcy Szczyt.
Po zejściu do Doliny Białych Stawów panoramy wciąż były nieziemsko piękne. Tutaj nad Białym Stawem:
A tu nad Trójkątnym Stawem:
Z czerwonego szlaku pomiędzy Białym Stawem a Zielonym Stawem Kieżmarskim widoki były nieco bardziej ograniczone ze względu na bardzo wysoką kosodrzewinę, jednak bynajmniej ich nie brakowało. Najlepiej było widać Łomnicę i Jagnięcy Szczyt.
Nad Zielonym Stawem Kieżmarskim miał miejsce ciąg dalszy tej przepięknej bajki pisanej przez naturę. Widać było po efekcie padania promieni słonecznych na taflę stawu, czemu on nosi właśnie taką a nie inną nazwę.
Potem minąłem Czarny Staw Kieżmarski - tu też łatwo było zrozumieć genezę nazwy stawu:
Kolejne cudowne panoramy na początkowym etapie podejścia czerwonym szlakiem na Rakuski Przechód:
Potem podejście zrobiło się ostrzejsze i nieco bardziej eksponowane, ubezpieczone w kilku miejscach łańcuchami, więc rzadziej robiłem zdjęcia i rzadziej oglądałem się za siebie. Jednak jak już to zrobiłem absolutnie nie żałowałem, gdyż widoki były piorunujące. Doskonale widziałem pasmo Tatr Bielskich:
A poniżej lśnił, niczym turkus, Zielony Staw Kieżmarski:
Ostatnie widoki na Tatry Bielskie i Dolinę Zieloną Kieżmarską przed wejściem na Rakuski Przechód:
Na Rakuskim Przechodzie ukazały się zupełnie nowe panoramy - na potężną Łomnicę i na ogromny obszar słowackiego Spiszu.
Z Rakuskiego Przechodu można było wejść nieco wyżej, na samą Rakuską Czubę, ale postanowiłem sobie ją odpuścić gdyż czułem już takie nasycenie wspaniałymi widokami, że nie miałem jakiejś specjalnej potrzeby iść wyżej po jeszcze więcej. Jak się okazało, bardzo dobrze że nie spędziłem więcej czasu w tym miejscu. Od Rakuskiego Przechodu rozpoczęły się "schody", przez które ta dotychczas rewelacyjna wycieczka zaczęła stawać się coraz mniej udana...
Pierwszym zgrzytem był sam charakter odcinka czerwonego szlaku z Rakuskiego Przechodu do Łomnickiego Stawu. Podejście z Zielonego Stawu Kieżmarskiego było strome i umiarkowanie eksponowane, czego spodziewałem się po opisach tego szlaku w internecie, więc byłem mentalnie przygotowany na takie jego aspekty. Dlatego, choć łatwo nie było, z względnym spokojem wszedłem powolutku, krok po kroczku, na Rakuski Przechód. Ale myślałem, że odtąd będzie już bardzo łatwo. Po opisach kolejnego etapu szlaku spodziewałem się niemalże deptaku - przecież pisano, że tędy przechodzą masowo "kolejkowi" turyści z kolejki linowej z Tatrzańskiej Łomnicy, a więc niekoniecznie wprawni piechurzy. Tymczasem ten odcinek szlaku okazał się - dla mnie przynajmniej - straszny! Cały czas kroczyło się po skalnych blokach, okropnie niestabilnych, trawersując olbrzymie skalne rumowisko, mając po lewej stronie bardzo stromy stok. Masakra! Już byłem przygotowany na mentalny odpoczynek po eksponowanym podejściu na Rakuską Czubę, a tu coś takiego... Szedłem z duszą na ramieniu, bo naprawdę nietrudno było o utratę równowagi na tak niestabilnych kamieniach i o upadek. Może dla doświadczonego górołaza ten szlak nie jest trudny, ale ja naprawdę się tam bałem. Nie rozumiem, czemu w internetowych przewodnikach opisany jest jako tak banalny?
W końcu, z nieopisaną ulgą, dotarłem do Łomnickiego Stawu. Ciężki odcinek na skalnym rumowisku miałem za sobą, ale straciłem na nim mnóstwo czasu. Byłem nad Łomnickim Stawem o dobrą godzinę później, niż zamierzałem, i zacząłem się teraz obawiać o to, czy zdążę do Schroniska Zbójnickiego przed zmrokiem.
Tak, ja przez coś takiego musiałem wcześniej przejść...
Budynek obserwatorium astronomicznego nad Łomnickim Stawem:
A tu panorama samej Łomnicy znad stawu:
Tatrzańska Łomnica daleko w dole:
Czas naglił, a dotychczas czyste niebo w ekspresowym tempie zaciągało się chmurami. Jak najprędzej kontynuowałem wędrówką Tatrzańską Magistralą, mijając bez zatrzymania się Schronisko Zamkowskiego, tylko raz zatrzymując się na fotkę aby uwiecznić początek Doliny Staroleśnej, którą miałem jeszcze całą do przebycia.
Wchodząc do Doliny Staroleśnej musiałem sobie uzmysłowić powagę sytuacji: była 17:30, do przejścia według mapy jeszcze 2 godziny 15 minut, a ciemno miało się zrobić już za półtorej godziny. Miałem co prawda z sobą czołówkę, ale do przejścia w ewentualnych ciemnościach miałbym górną, a więc najtrudniejszą część Doliny Staroleśnej, w której podobno - według tego co wyczytałem wcześniej w internecie - były łańcuchy. Perepsktywa przejścia po takim szlaku tylko w świetle czołówki trochę mnie przerażała. Teoretycznie mogłem zrezygnować z noclegu w Schronisku Zbójnickim i poszukać go sobie gdzieś bliżej (i przede wszystkim niżej). Ale byłem zbyt uparty, by zrezygnować z planów, a bardzo mi zależało na zobaczenie ponoć przepięknej Doliny Staroleśnej (tego wieczora przy szybko zapadającym zmroku już niekoniecznie, ale przynajmniej nazajutrz rano). Ruszyłem więc w górę doliny.
Kilka minut później, zupełnie niespodziewanie, spotkałem dziewczynę, która spała w tym samym schronisku w Zakopanem z poniedziałku na wtorek. Okazało się, że ona przebyła właśnie tą trasę, którą pierwotnie miałem w planach na ten dzień, czyli przez Lodową Przełęcz, a nawet jeszcze ambitniejszą - ja planowałem pójść stamtąd przez Dolinę Małej Zimnej Wody i Dolinę Staroleśną, czyli bardziej na około lecz łatwiejszą trasą, a ona poszła dalej przez niesamowicie trudną technicznie i eksponowaną Czerwoną Ławkę. Byłem pełen podziwu dla niej za ten wyczyn! Odbyliśmy krótką, ale bardzo sympatyczną rozmowę, po czym poszliśmy dalej w swoje strony, ja w górę a ona na dół. To miłe spotkanie spowodowało, że jakby wstąpiły we mnie nowe siły, i wręcz pomykałem w górę doliny, mijając "na gazie" kolejnych schodzących turystów. Byłem przekonany, że mi się uda dotrzeć do Schroniska Zbójnickiego dużo wcześniej, niż w czasie przewidzianym przez mapę. Galopowałem więc w górę, prawie w ogóle nie zatrzymując się na robienie zdjęć - i tak światło stawało się coraz słabsze, więc mam tylko jedno zdjęcie z tego odcinka.
I przez bardzo długi czas było naprawdę dobrze. Gdy zapadł zmrok około 19:00 byłem już przy Warzechowym Stawie, a wręcz wcale nie tak daleko od Schroniska Zbójnickiego. Niestety, równocześnie zapadnięciem ciemności zaczęło padać. Włączyłem czołówkę i szedłem dalej, mając nadzieję że deszcz nie przybierze na sile. Ciężko było dojrzeć oznakowania szlaku, ale wydawało mi się, że idą właściwą trasą. Nagle zorientowałem się, że coś jest bardzo nie tak. Idę przez coraz bardziej skalisty teren, który w niczym nie przypomina mi normalnego szlaku turystycznego, i choć świecę czołówką na około absolutnie nie ma śladu po żadnych niebieskich oznakowaniach szlaku. A tuż przede mną jest jakieś jezioro. Pokluczyłem trochę po okolicy, szukając oznakowani, ale żadnych nie mogłem znaleźć i tylko zapuszczałem się coraz głębiej w teren z licznymi skałami i głazami.
W świetle czołówki popatrzyłem na mapę i zamarłem: jezioro, przy którym stałem to Długi Staw, podczas gdy według mapy szlak przebiega znacznie powyżej niego. A więc zabłądziłem! Widziałem przynajmniej, w którą stronę powinienem pójść aby wrócić do szlaku, ale jak to zrobić kiedy jestem na stromym zboczu usłanym kamieniami, w deszczu, w terenie który ledwie nadaje się do przejścia? Przed oczami stanęły mi obrazy z opowieści, które niegdyś czytałem o akcjach TOPR-u, o właściwie identycznych sytuacjach. Przypominałem sobie słowo w słowo nagłówki: "Turyści zabłądzili w skalistym, bardzo trudnym terenie i tam zastała ich noc..." Czyżbym miał stać się kolejną taką ofiarą?
Naprawdę nie widziałem, jak się z tej pułapki wydostać. Chyba będę musiał wezwać HZS, czyli słowacki odpowiednik TOPR-u. A oni każą sobie drogo za akcje ratunkowe zapłacić - i choć miałem wykupione ubezpieczenie turystyczne, nie byłem w stu procentach przekonany czy to mnie uchroni przed zapłatą za akcję, a nuż doczepią się jakiegoś szczegółu... No i mam też jednak jakąś dumę, która powodowała że nie mogłem znieść myśli o wezwanie ratunku, to byłoby dla mnie upokorzenie... Tym bardziej ponieważ, jak na złość, widziałem światła Schroniska Zbójnickiego! Było niedaleko mnie w linii prostej, ale znacznie wyżej. Jak tam trafić? Co jakiś czas rozlegało się szczekanie jakiegoś psa spod schroniska, niosąc się echem po ciemnych górach, napełniając atmosferę jeszcze większą grozą...
Skoro psa słychać, to może i mnie ktoś usłyszy jeśli zawołam głośno? Zacząłem krzyczeć, ale góry milczały, jedynie złowrogie szczekanie mi odpowiadało. To też mi nie pomoże - muszę jakoś odnaleźć szlak! W końcu zacząłem na oślep, w coraz mocniej zacinającym deszczu, dysząc ciężko, wspinać się prosto do góry po skalnym rumowisku. Już widziałem oczami wyobraźni, jak lada moment moja noga się powinie i doznam kontuzji, co dopełniłoby koszmaru, i wtedy naprawdę trzeba by zadzwonić do HZS-u... Ale chyba Opatrzność nade mną czuwała, bo wspinałem się coraz wyżej w niebezpiecznym terenie, a nic złego mi się nie stało.
Wreszcie: jest!!! Niebieski znak! Jestem znów na szlaku! Jestem uratowany! O mało co się nie rozpłakałem na ten widok. Teraz zależało mi już tylko na tym, aby jak najszybciej osiągnąć schronisko, znaleźć się w bezpiecznym środowisku, w towarzystwie innych ludzi... Na szczęście reszta drogi poszła jak z płatka, wspomniałem już przecież że schronisko naprawdę nie było tak daleko. O 19:45 - a więc jednak po tym czasie 2 godzin i 15 minut, taka jak przewidywała moja mapa - dotarłem, cały roztrzęsiony, pod drzwi Schroniska Zbójnickiego.
Myślicie, że to koniec nieprzyjemnych przygód? Absolutnie nie! Chociaż muszę przyznać, że najgorszą przygodę miałem już za sobą. Zameldowałem się, zostawiłem bagaż w pokoju, wróciłem do jadalni i zamówiłem kolację. Ale ledwie usiadłem przy stole, gdy zrobiło mi się strasznie niedobrze. Czułem, że zbiera mi się na wymioty. Po kilku minutach nie wytrzymałem, wybiegłem na dwór w porządnie już lejącym deszczu i zwymiotowałem. Wkrótce potem musiałem powtórzyć tą samą procedurę. Nie wiem, czemu coś takiego mnie naszło, ale podejrzewam kilka możliwych powodów. Albo zaszkodziła mi woda z źródła, którą znacznie wcześniej tego dnia wlałem sobie do butelki, lecz wypiłem dopiero podczas podejścia Doliną Staroleśną; albo cały ten stres, który właśnie przeżyłem, przyprawił mnie o wymioty; albo przyczyną mogło być to, że oddychałem cały czas z otwartymi ustami, gdy gorączkowo szukałem szlaku i wspinałem się po skalnym rumowisku.
Dość powiedzieć, że dawno nie czułem się tak fatalnie. Muszę w tym miejscu wyrazić moją ogromną wdzięczność dla pań z obsługi schroniska, które były dla mnie prawdziwymi aniołami. Przynosiły mi wodę, a także inne napoje (w takim byłem wtedy stanie, że nawet już nie pamiętam co to były za napitki), o których zapewniały mnie że pomogą, a oprócz tego nie szczędziły mi wsparcia moralnego. Wcześniej byłem nieco zły, że tyle wydaję na nocleg w Schronisku Zbójnickim (aż 26 euro!), ale po tym, jak te panie mnie tak życzliwie potraktowały, absolutnie nie żałuję ani jednego wydanego na to schronisko centa.
To był okropny wieczór, jeszcze kilkakrotnie biegałem na zewnątrz aby wymiotować, aż w końcu około 22:00, kompletnie już nie mając siły, dowlokłem się do łóżka, a właściwie do materaca na podłodze w sali wieloosobowej, padłem na niego i spałem jak zabity.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz