Trasa: Jakubovany - Peterska Sadenka - Dolina Wąska - Dolina Raczkowa - Zadnia Raczkowa Dolina - Starorobociańska Przełęcz - Starorobociański Wierch - Liliowy Karb - Siwa Przełęcz - Dolina Starorobociańska - Dolina Chochołowska - Siwa Polana
Po moich ubiegłotygodniowych unicestwionych planach wyjazdu w Tatry, przedwczoraj nareszcie udało mi się tam pojechać. To był już dosłownie ostatni dzwonek, bo kończył mi się urlop, a wczoraj rozpoczynał się mój rok szkolny. I akurat na ten ostatni dzień moich wakacji pogoda - nareszcie!!! - się poprawiła. Już w sobotę stało się jasne, że wtorek będzie ładny, od razu więc zacząłem układać plany. Pierwotnie zakładałem Kozi Wierch, ale już w niedzielę byłem zmuszony do zmiany planów, gdy w Tatrach przejaśniło się na tyle, że byłem w stanie zobaczyć widoki kamerek internetowych, i ujrzałem tam mnóstwo śniegu! We wrześniu! O Tatrach Wysokich nie mogło być więc mowy, zbyt niebezpiecznie. Wybrałem zamiast tego trasę w łagodniejszych Tatrach Zachodnich. Jak się okazało, i tak łatwo nie było...
Sama podróż, aby dojechać tam gdzie chciałem w słowackich Tatrach, była wyzwaniem. Wyglądała następująco: najpierw autobus z Bielska-Białej do Krakowa w poniedziałek późnym wieczorem, potem autobus nocny do Popradu, potem pociąg z Popradu do Liptowskiego Mikulasza, a na koniec lokalny autobus do miejscowości Jakubovany. Trochę ciężko było... Zapłaciłem za "klasę biznesową" w autokarze Kraków-Poprad w nadziei na to, że bardziej się wyśpię i otrzymam poczęstunek, jednak okazało się to kompletną stratą pieniędzy: poczęstunek miał formę dwóch malutkich buteleczek soku, przestrzeń na wyciągnięcie nóg była tylko odrobinę większa, a na domiar złego miejsce było z samego przodu autokaru, gdzie było słychać radio oraz rozmowy dwóch kierowców, którzy zupełnie nie zważali na próbujących spać pasażerów i nie tonowali swoich głosów. W efekcie nic a nic się nie wyspałem. Do tego autobus się spóźnił i w Popradzie musiałem wykonać sprint z dworca autobusowego na kolejowy. O 4:20 rano. Potem pociąg też złapał opóźnienie i zamiast się przesiadać w Liptowskim Mikulaszu, gdzie dobrze znam okolicę dworca, musiałem wysiąść na poprzedniej stacji (Okolične) i tam szukać przystanku lokalnych autobusów. O 5:30 rano okropnie tam ciemno było, ale na szczęście znalazłem przystanek, mój autobus przyjechał i już około godziny szóstej startowałem w Jakubovanach.
Właśnie zaczynało świtać, gdy ruszyłem na szlak. Posiada on kolor niebieski i docelowo prowadzi na Baraniec, ja jednak miałem nim pójść tylko do skrzyżowania z Drogi nad Łąkami (szlak czerwony), którym miałem pójść do Doliny Wąskiej. Potem przemarsz przez rejon kompletnie mi obcy: przez Dolinę Raczkową do granicy z Polską. A stamtąd znanymi mi trasami, przez Starorobociański Wierch i Dolinę Starorobociańską do Doliny Chochołowskiej.
Niebieski szlak z Jakubovan nie jest zbyt ciekawy - idzie się po prostu asfaltem, na przemian lasami i polami, gdzieniegdzie mijając domki letniskowe. Na końcu asfaltu trochę pobłądziłem, szukając czerwonego szlaku, który prawie w ogóle nie jest tam oznakowany. Przez to powałęsałem się trochę po ogromnej łące na obszarze o nazwie Sokol, zanim natrafiłem na szlak. Z tej łąki doskonale widać słowackie Niżne Tatry:
Wędrówka Drogą nad Łąkami nie była zbyt ciekawa, gdyż szczególnych widoków na nim brak, a szło się fatalnie przez masy błota. Cóż, nic w tym dziwnego po ostatnich obfitych opadach. Przed ujściem Doliny Wąskiej zaczynają przy drodze pojawiać się hotele i pensjonaty, które specjalnie dobrego wrażenia nie robią: większość z nich do mało atrakcyjne bryły a komunistycznym stylu, jak chociażby na zdjęciu poniżej:
Odcinek przy hotelach przebiegał asfaltową drogą. W pewnym momencie pojawiła się rozbieżność pomiędzy moją mapą a rzeczywistością, gdyż przed Wąską Doliną asfalt zatacza szeroki łuk, znacznie wydłużając drogę, i według oznakowani szlak przebiegał tamtędy, podczas gdy według mapy szlak miał prowadzić "na skróty" ścieżką na wprost. Ścieżka ta owszem, była widoczna, tylko bez oznakowani. Postanowiłem zaryzykować i pójść nią, chcąc trochę w ten sposób zaoszczędzić na czasie. Był to dobry wybór, gdyż po kilku minutach do ścieżki dołączyły oznakowania zielonego szlaku schodzącego z Barańca, i podążając za tymi znakami doszedłem do wylotu Doliny Wąskiej.
Tam znów czekał mnie błotnisty koszmar. Droga prowadząca dnem doliny była cała w błocie na skutek intensywnie tam prowadzonej gospodarki leśnej. Jak najszybciej próbowałem ten odcinek pokonać, żeby w końcu uwolnić się od tego błota i znaleźć się w atrakcyjniejszych widokowo okolicach. Na Niżniej Łące, gdzie szlaki rozchodzą się na trzy strony, wybrałem drogę najbardziej po prawej stronie, czyli żółty szlak przez Dolinę Raczkową. O zgrozo, tam też było mnóstwo błota, a co kilka minut mijały mnie pojazdy leśników, w tym naprawdę duże ciężarówki. Potem wszedłem na rozległy obszar, na którym las został przez nich "zmasakrowany" i właśnie byli w trakcie prowadzenia tam prac leśnych. Smutno mi było to oglądać. Ale przynajmniej w tym miejscu pojawił się pierwszy widok na moje ukochane Tatry.
Po opuszczeniu tego nieszczęsnego obszaru szlak zagłębił się ponownie w las i odtąd było zupełnie inaczej. Już bez błota, bez hałasujących leśników, tylko błogi spokój. A od ponownego wyjścia z lasu rozpoczął się prawdziwy festiwal widoków. Miałem przed sobą po lewej Raczkową Czubę, po prawej Starorobociański Wierch, i jak widać na obu szczytach leżało sporo śniegu.
Idąc dalej miałem po lewej stronie pasmo Otargańców. Słyszałem że widoki z niego są kapitalne i koniecznie chcę się tam wybrać któregoś dnia. Rozważałem przejście nimi nawet podczas właśnie tej trasy, ale niepokojące informacje o śniegu w Tatrach zadecydowały o tym, że wybrałem nieco mniej ambitną trasę, na której miałbym do czynienia z śniegiem jedynie na znanym mi szlaku (przez Starorobociański Wierch) i nie ryzykując przejściem w śniegu po szlaku, którego nie znam i na którym ponoć jest trochę ekspozycji.
Z tej doliny widok na Starorobociański Wierch był wręcz wyśmienity. Ciekawiło mnie bardzo, jak będzie wyglądać podejście na niego w tym śniegu. Nie ukrywam, że odrobinkę się bałem.
Na poniższych zdjęciach widać, że w tatrzańskie doliny coraz śmielej zakradają się barwy jesieni.
Od skrzyżowania szlaków na Polanie pod Klinem poszedłem dalej żółtym szlakiem, wchodząc w Zadnią Raczkową Dolinę. Starorobociański Wierch był coraz bliżej...
Dość już tych zdjęć Starorobociańskiego Wierchu, teraz pora na Raczkową Czubę!
Z progu Zadniej Raczkowej Doliny było też bardzo ładnie widać pasmo gór prowadzące w kierunku Bystrej:
Wchodziłem coraz głębiej w tą opustoszałą, absolutnie pozbawioną jakiejkolwiek obecności człowieka dolinę. Jedynym odgłosem był szum płynącego równolegle do szlaku potoku. A przede mną wyłaniała się grań Tatr Zachodnich z Kończystym Wierchem pośrodku.
W pewnym momencie usłyszałem głośny huk, który mnie naprawdę przestraszył. Spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Okazało się, że z szczytu Raczkowej Czuby schodzi lawina śnieżna. Niewielka na szczęście, bo przecież tego śniegu było tam bardzo mało, niemniej jednak samo jej wystąpienie wzbudziło we mnie strach. W końcu pierwszy raz w życiu byłem świadkiem lawiny. Nigdy bym nie pomyślał, że to się wydarzy we wrześniu!
Dotarłem do najpiękniejszej części Zadniej Raczkowej Doliny, w której znajdują się Raczkowe Stawy. W tym miejscu zatrzymałem się, aby zjeść prowiant i wypić te dwa soczki z autokarowego poczęstunku ;) a przede wszystkim żeby w spokoju pokontemplować bajeczne widoki.
Po tym postoju rozpocząłem szykowanie się do czekających mnie wyzwań, czyli do wędrówki w śniegu. Założyłem wodoodporne spodnie, na buty nałożyłem raczki, przygotowałem kijki. Widziałem, że już za kilka minut będę w śniegu.... Pojawił się on na szlaku bardzo szybko i z każdym kolejnym metrem wysokości zakrywał coraz większy obszar. Przechodziłem przez coraz to większe jego płaty, aż w końcu cały szlak był w śniegu. Porządnie się obawiałem tego odcinka - co teraz będzie?
Na całe szczęście ktoś już tym szlakiem przeszedł po czwartkowo-sobotnich opadach śniegu i założył tam ślady. Ogromnie mi to ułatwiło wędrówkę, bo bez tego nie miałbym pojęcia którędy przebiega szlak. Podążając za śladami szedłem coraz wyżej. Okazało się, że wspinaczka w śniegu jednak wcale nie jest taka trudna. Raczki chroniły mnie przed poślizgnięciem się, ale nawet jakbym się wywrócił to potencjalne skutki nie byłyby aż tak niebezpieczne, gdyż nie było tam jakiejkolwiek ekspozycji, a zbocza gór były bardzo łagodne. Z każdą minutą czułem się coraz pewniej i spokojniej.
A tymczasem Raczkowe Stawy były coraz niżej pode mną. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, aby odpocząć chwilkę i obejrzeć się za siebie. Podczas jednego z takich postojów zauważyłem, że jacyś ludzie idą szlakiem i mijają Raczkowe Stawy. Kilkanaście minut później jednak już byli w odwrocie. Chyba przestraszyli się leżącego na szlaku śniegu. Szkoda, po przejście po nim wcale nie było tak trudne, jak mogło się wydawać.
Równo w południe stanąłem na Starorobociańskiej Przełęczy (1975 m n.p.m.), tuż pod Kończystym Wierchem. Mogłem sobie pogratulować, że pierwszą część wspinaczki w śniegu mam już za sobą. Brałem pod uwagę ewentualność, że w razie trudnych warunków od razu zejdę do Doliny Chochołowskiej przez Kończysty Wierch i Trzydniowiański Wierch. Jednak niewielka skala trudności podejścia z Zadniej Raczkowej Doliny ośmieliła mnie. Nie ma mowy o tak szybkim zejściu z gór, idę dalej!
Raz jeszcze spojrzałem na wyniosły szczyt Raczkowej Czuby...
...i ruszyłem na podbój Starorobociańskiego Wierchu. O dziwo, na samej grani praktycznie wcale nie było śniegu, choć leżał na zboczach po obu stronach. Pojawił się na szlaku dopiero gdy rozpoczęło się właściwe podejście na Starorobociański Wierch. Ciekawie wyglądał kontrast pomiędzy otaczającym mnie śniegiem a jeszcze "jesiennymi" wierzchołkami Trzydniowiańskiego Wierchu i Bobrowca.
Na Ornaku też śniegu było jak na lekarstwo...
I o ile na samym Starorobociańskim Wierchu śniegu było sporo, o tyle podejście w nim wcale nie było takie trudne, a po jego wschodniej stronie, którą miałem schodzić, prawie w ogóle go nie było! Normalnie jakby ktoś pomalował tylko jedną połowę góry na biało. Ucieszyło mnie to, bo dużo bardziej obawiałem się zejścia w śniegu niż podejścia w nim, a tu okazuje się że zejście będzie w warunkach "normalnych". Za to na pobliskiej Bystrej śniegu było pod dostatkiem.
A Czerwone Wierchy były jakby przypudrowane :)
Mimo braku śniegu na zejściu z Starorobociańskiego Wierchu i tak nie było łatwo, gdyż na tym odcinku jest pełno malutkich kamyczków osuwających się spod nóg. Schodziłem więc bardzo powoli i ostrożnie, i zejście do Liliowego Karbu zajęło mi dwa razy dłużej niż powinno według mapy (50 minut zamiast 25). Nie przeszkadzało mi to, miałem dużo czasu. Uderzyło mnie, że pod względem frekwencji turystów na szlaku było zupełnie inaczej, niż podczas mojego poprzedniego przejścia przez Starorobociański Wierch, 25 sierpnia rok temu. Wtedy było na szlaku pełno innych wędrowców, tym razem tylko garstka.
Odpocząłem chwilę na Liliowym Karbie, mając piękny widok na Błyszcz i Bystrą:
Potem udałem się na odcinek szlaku, którym szedłem pierwszy raz: zielonym pomiędzy Liliowym Karbem i Siwą Przełęczą. Nieznacznie na nim zabłądziłem i poszedłem na wprost przez skałki, podczas gdy w rzeczywistości szlak trawersuje je z prawej strony. Ale wyszło na to samo, i tak po 20 minutach doszedłem na Siwą Przełęcz. Z tego "nowego" dla mnie odcinka najładniej prezentuje się widok w stronę Czerwonych Wierchów.
Gdy wchodziłem na Siwą Przełęcz odżyły we mnie wspomnienia... 7 czerwca 2014, moja pierwsza "prawdziwa" wyprawa w Tatry, przejście z cudowną ekipą ludzi właśnie na Siwą Przełęcz, tylko że z drugiej strony, przez Ornak... Piękne letnie popołudnie, wspaniale spędzony czas i wspólne wypijanie pigwówki z impowizowanej "szklaneczki" na Siwej Przełęczy... Poczułem, że rzeczywiście dużo od tego czasu się zmieniło w moim życiu. I do tego jak bardzo się zmienił mój stosunek do Tatr od tego czasu - wtedy odkrywałem je po raz pierwszy i zachłystywałem się ich "nowością", teraz czuję się w nich prawie jak w domu...
Z takimi sentymentalnymi rozmyślaniami rozpocząłem zejście czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską, tak samo jak podczas wyżej wspomnianej wyprawy. Pamiętam, że wtedy to zejście troszkę nam się dłużyło, i tym razem też tak było. Szlak jest co prawda piękny, zwłaszcza na jego początkowym odcinku, ale potem wchodzi w las który zdaje się trwać w nieskończoność. Jednak zanim wszedłem w ten las naprawdę było co oglądać, zwłaszcza dlatego, że widoki dookoła były kwintesencją tatrzańskiej jesieni.
Na koniec niestety nieco negatywny akcent. Większość leśnego odcinka szlaku przez Dolinę Starorobociańską jest całkowicie porozjeżdżany przez ciężki sprzęt leśników. Do takiego stopnia, że momentami jest błoto prawie nie do przejścia. Jeszcze gorzej niż w Dolinie Wąskiej i Raczkowej po stronie słowackiej! Mijałem kilkakrotnie pracujące maszyny leśników, hałasujące niemiłosiernie, a wycinany przez nich las wyglądał tragicznie, niczym po wojnie. Dużo mówi się o ostatnich wydarzeniach w Puszczy Białowieskiej, ale w Tatrach dzieje się coś równie okropnego :(
Byłem solidnie zmęczony, gdy doczłapałem się do Doliny Chochołowskiej, i rozważałem nawet zjazd kolejką turystyczną "Rakoń" z Polany Huciska. Dotarłem tam o 16:45, a według informacji w internecie ostatni zjazd miał mieć miejsce o 17:00. A tu się okazuje że wisi napis z informacją, że ostatni zjazd o 16:00. No trudno, tyle już pokonałem kilometrów to jeszcze odrobinkę dam radę. Poszedłem dalej monotonną drogą przez dolinę i o 17:25 - czyli ponad 11 godzin po rozpoczęciu wędrówki - dotarłem na Siwą Polanę. Powrót do Bielska-Białej na szczęście był dużo łatwiejszy, niż droga w tamtą stronę. Wystarczyło tylko zjechać busem do Zakopanego, zjeść tam kolację, potem złapać autokar Szwagropolu do Krakowa i busik do Bielska-Białej... i przed 23 już byłem w domu. Niesamowicie długi dzień, ale po stokroć warty włożonego wysiłku w te wszystkie podróże. Nie mogłem lepiej spędzić ostatni dzień wakacji!