Ten drugi maja to był, szczerze mówiąc, chyba jeden z moich najmniej
udanych dni w górach :( Wszystko przez totalnie beznadziejną pogodę. Wyruszając
na trasę wiedziałem, że na jej początku prawdopodobnie będzie padać, lecz
prognozy wskazywały że w ciągu dnia miało się rozpogadzać. Tymczasem deszcz był
bardzo niechętny do opuszczenia Beskidów i długo się opierał nadchodzącym
rozpogodzeniom, aż do późnego popołudnia. I nie był to taki zwykły deszczyk,
tylko solidna, wielogodzinna ulewa. Oczywiście warunki na szlakach przy takiej
aurze były, delikatnie mówiąc, nie najlepsze…
Sprawę dodatkowo pogorszył nieudany pozaszlakowy „eksperyment” na początku
trasy. Wysiadłszy z busa na pętli Koszarawa Jałowiec, postanowiłem pójść w las
asfaltową drogą, która miała mnie doprowadzić na Halę Kubulkową, skąd według
mojej mapy miał być rzut beretem leśną ścieżką na żółty szlak sprowadzający z
Jałowca w kierumku Suchej Góry. Tej Hali Kubulkowej to ja jednak nie
dostrzegłem, a asfalt w pewnym momencie urwał się z rozmaitymi leśnymi dróżkami
prowadzącymi w różne strony. Nie miałem pojęcia, którą się udać, i w efekcie
długo błądziłem po stromych południowych stokach Jałowca, próbując szczęścia z
kolejnymi ścieżkami, które w większości niknęły w zaroślach i zmuszały mnie do
„chaszczowania” w celu znalezienia innej ścieżki. Byłem przemoknięty i
wyczerpany zarówno fizycznie, jak i psychicznie, gdy w końcu wgramoliłem się na
żółty szlak. Przynajmniej w tym miejscu mój trud został wynagrodzony przez
pierwszy tego dnia względnie ładny widok, na Halę Trzebuńską. Sam szczyt
Jałowca niknął w chmurach powyżej hali.
Dalej wędrowałem na Mędralową zielonym szlakiem. Nie mam pojęcia, czy pod
względem widoków jest ciekawy czy nie, ponieważ przy takiej pogodzie nie miałem
szans tego obiektywnie ocenić. Np. na Przełęczy Klekociny było widać zaledwie
tyle, a czy przy lepszej pogodzie widać więcej? Nie mam pojęcia…
Oczywiście błoto na szlaku było okropne. A wyżej doszły do tego obszary z
twardym, zmrożonym śniegiem, po którym szło się bardzo źle…
Na Mędralowej panowała niepodzielnie mgła i robienie zdjęć tam nie miało
sensu. Zejście z niej szlakiem granicznym to była totalna tragedia, ponieważ
leśna droga została porozjeżdżana przez jakieś auta bądź też motorcrossowców.
Na myśl o błocie, jakie tam panowało, aż mi się niedobrze robi... Przy
skrzyżowaniu z żółtym słowackim szlakiem, nieco powyżej Przełęczy Głuchaczki,
podjąłem decyzję o zejściu na stronę słowacką i przejście szlakiem mijającym
leśniczówkę Borsučie, by następnie powrócić do granicy na Przełęczy
Półgórskiej. Pod względem komfortu wędrówki to była dobra decyzja, ponieważ
większość żółtego szlaku po stronie słowackiej to wygodny asfalt zamiast tego
obrzydliwego błota na szlaku granicznym. Niestety, trzeba też powiedzieć że ten
szlak jest śmiertelnie nudny. Ponad półtorej godziny wędrowania prostą
asfaltową drogą przez niekończący się las – nie do końca tego oczekuję
wybierając się w Beskidy…
Na szczęście pod koniec asfaltowego odcinka deszcz zaczął nareszcie
słabnąć. Na skrzyżowaniu szlaków opuściłem asfalt i wciąż podążając za znakami
żółtymi wszedłem leśną ścieżką na Przełęcz Półgórską. Tam powrót na szlak
graniczny i na koszmarne błoto... Przynajmniej w międzyczasie pogoda poprawiła
się na tyle, że w końcu mogłem pooglądać jakieś ciekawsze widoki.
Urzekła mnie przydrożna kapliczka z figurą anioła, który na tym zdjęciu
wygląda jakby czuwał nad Beskidami:
Za Szelustem miałem w końcu sposobność na opuszczenie błotnistego szlaku
granicznego. Zszedłem w kierunku Korbielowa żółtym szlakiem, na którym ku mojej
uldze było zdecydowanie mniej błota, a pod względem widokowym był całkiem
ładny.
Szlak miał mnie sprowadzić do przystanku autobusowego Korbielów PTTK, ale
już wśród zabudowań Korbielowa zgubiłem go i w efekcie nadłożyłem sobie drogi,
schodząc do szosy dopiero w Korbielowie Dolnym, niedaleko szkoły. Oczywiście
jakby mało było tego dnia nieprzyjemności, zgubienie szlaku i zabłądzenie
wiązało się z dodatkowym stresem, gdyż przez to o mało co nie uciekł mi bus do
Żywca, a na kolejny musiałbym oczekiwać dwie godziny... Ostatni mniej więcej
kilometr musiałem w związku z tym biec, mimo dużego zmęczenia po wymagającej
kondycyjnie trasie... Na szczęście na busa zdążyłem. A więc mogę powiedzieć, że
chociaż w tej jednej rzeczy los był dla mnie tego dnia łaskawy :) Poza tym
raczej nie było to mój dzień – ale nie mam prawa narzekać, skoro poprzedni
dzień w górach był tak piękny, a nazajutrz, w ostatni dzień majówki, moja
górska wyprawa okazała się wyjątkowo udaną :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz