W wolną środę ponownie udałem się w góry: ponownie w Beskid Żywiecki,
ponownie na pogranicze polsko-słowackie. Po latach wróciłem na Wielką Raczę i
muszę powiedzieć, że Matka Natura uczyniła ten powrót wyjątkowym... A dlaczego
to zobaczycie wkrótce :)
Sam początek wycieczki minął jednak pod znakiem bardzo nieprzyjemnego
incydentu. Ledwo wysiadłem z busa w Rycerce Górnej Kolonii i zacząłem wędrówkę
żółtym szlakiem, a tu z jednego z pierwszych mijanych przeze mnie domów wybiegł
pędem pies i wprost rzucił się na mnie. Zaczął szarpać moje spodnie, poczułem
nawet że jego zęby drasnęły moją nogę. Krzyknąłem o pomoc, ale nie widziałem w
pobliżu nikogo...
Nie wiem, co by się stało, gdyby w tym momencie nie nadjechał od strony
Wielkiej Raczy samochód dostawczy, który rozproszył uwagę psa na tyle, że skoczył
w stronę samochodu i zaczął go obszczekiwać. Wykorzystałem okazję, aby czym
prędzej się oddalić. Dopiero w bezpiecznej odległości od agresywnego psa
zatrzymałem się, aby popatrzeć na moją nogę. Widać było na niej ślady zębów,
ale skóra nie była rozcięta, co stanowiło dla mnie ogromną ulgę. Mimo wszystko
czułem się bardzo roztrzęsiony. Nieraz już podczas wędrówek na wsi psy
wybiegały do mnie z mijanych gospodarstw i szczekały na mnie, ale jeszcze nigdy
nie zostałem przez psa wprost zaatakowany. To musiał w ogóle być jakiś szalony
pies – z miejsca, gdzie się zatrzymałem, widziałem jego gospodarstwo i zauważyłem,
że w ciągu kilku następnych minut, gdy przejeżdżały drogą kolejne samochody, to
on za każdym razem wybiegał na jezdnię i rzucał się w stronę tych aut, ujadając
wściekle. Dopiero wówczas sobie pomyślałem, że powinienem zgłosić właścicieli
tego domu policji, ale oczywiście absolutnie nie miałem zamiaru wracać tam i
narażać się na kolejny atak ze strony rozwścieczonego psa... więc jego
właścicielom upiekło się.
Gdy trochę bardziej wróciłem do siebie udałem się w dalszą drogę. Miałem
plany, aby dostać się na Wielką Raczę w nieco niekonwencjonalny sposób. Po paru
minutach dalszej wędrówki żółtym szlakiem odbiłem w prawo na ścieżkę, którą
według mojej mapy powinienem dojść do czerwonego szlaku na granicy, poniżej
góry Upłaz. Przeszedłem w bród potok i rozpocząłem podejście doliną, w której
rosły bardzo jeszcze młode drzewa...
...dzięki czemu mogłem podziwiać rozległe panoramy w kierunku wschodnim.
Tak jak to jednak z wędrowaniem pozaszlakowym bywa, z czasem ścieżka zniknęła i dotychczas łatwe podejście zamieniło się w chaszczowanie, a dokładnie w brodzenie wśród niezliczonych krzaków jagód :) Miałbym sporo problemów z wydostaniem się z tego gąszczu, gdybym nie natrafił akurat na dwie panie zbierające te owoce, które pokierowały mnie w właściwą stronę. Wkrótce znalazłem się na czerwonym szlaku, do którego mam ogromny sentyment – wszakże to przejście nim 10 maja 2014 roku stanowi dla mnie do dziś dnia jedną z najwspanialszych wypraw po Beskidach i w ogóle po górach kiedykolwiek. Tym razem pogoda była nieco gorsza niż wtedy, ale wciąż na tyle dobra, bym mógł obejrzeć malownicze panoramy z tego szlaku.
Ostatnie kilkaset metrów podejścia na Wielką Raczę pokonywałem w chmurze.
Wszedłem do schroniska, aby zjeść co nieco, ale gdy po upływie około pół
godziny wyszedłem z niego, „mleka” dookoła już nie było. Gdzież ono zniknęło?
Wystarczyło wejść na wieżę widokową nieopodal schroniska, aby uzyskać
odpowiedź na to pytanie. Od strony północnej oraz zachodniej miałem pod sobą
spektakularne „morze chmur”. Aż mnie zamurowało. To jest przecież zjawisko dużo
bardziej charakterystyczne dla pory jesiennej, zupełnie nie spodziewałem się że
ujrzę je w lipcu.
Dzięki ustąpieniu niskiego zachmurzenia mogłem popatrzeć w głąb Słowacji, w
kierunku Małej Fatry.
Niestety trasa, którą wybrałem na zejście z Wielkiej Raczy, czyli zielonym
szlakiem na stronę słowacką, zagłębiała się dokładnie w to „mleko”. No trudno,
może przejdzie. Przez jakiś czas schodziłem w mgle, aż znalazłem się poniżej
pułapu chmur. Dotarłem do górnej stacji kolejki krzesełkowej, zjeżdżającej w
sezonie zimowym do miejscowości Lalikovci. Przypomniałem sobie, jak to 4
października 2014 roku podchodziłem z znajomymi stokiem pod kolejką i jak
okropnie się wtedy namęczyliśmy na tej stromiźnie – ludzie, którzy wtedy mi
towarzyszyli, po dziś dzień wypominają mi, że zabrałem ich na taką trasę ;)
Zauważyłem przy stacji oryginalną ławeczkę – wykonaną z siedzeń z kolejki
krzesełkowej :)
Doszedłem na szczyt Hladka (972 m n.p.m.). Według mojej mapy powinno się tu
znajdować sporo obiektów turystycznych, byłem więc ciekaw, jak ta okolica się
prezentuje. I powiem, że sporo tam atrakcji. Najbardziej się rzuca w oczy
śliczny drewniany kościółek.
W środku znajduje się figura św. Judy Tadeusza.
Znajduje się tam również schronisko, tor saneczkowy, a także basenik z
atrakcjami dla najmłodszych:
Można na widokowej polanie rozpalić sobie ognisko:
No i oczywiście można sobie do woli oglądać okoliczne góry.
Podsumowując więc, Hladka wygląda na fajne miejsce na wypoczynek z rodziną.
Ja jednak nie zatrzymywałem się tam na długo, ponieważ czas naglił, a moja
podróż z powrotem do Bielska-Białej miała być dość skomplikowana, więc zależało
mi na tym, aby zdążyć na moje połączenie. Kolejnym czynnikiem, który sprawił że
opuściłem Hladką dość szybko, było to, że zaczęło padać. Niestety podczas
zejścia z góry padało coraz bardziej. Poszedłem najpierw niebieskim szlakiem, a
potem za górą Upratiska skręciłem w lewo na żółty szlak i zszedłem nim do
miasteczka Zborov nad Bystricou. Mimo deszczu dało się zrobić trochę zdjęć
ładnej okolicy.
Gdy dotarłem do miasteczka, musiałem przejść kilka minut szosą, aby dojść
do przystanku autobusowego. Minąłem lokalny kościół, który naprawdę mnie urzekł
tym, że obok budynku nowego kościoła postawiono śliczny model starego kościoła.
Prawda, że uroczy?
Opowiem Wam teraz, jak wyglądała moja skomplikowana podróż do
Bielska-Białej. A więc poruszałem się następującymi środkami transportu:
autobusem relacji Zborov nad Bystricou – Krasno nad Kysucou, następnie
słowackim pociągiem do Zwardonia, a na koniec polskim pociągiem do
Bielska-Białej. Zajęło mi to jakieś 4 godziny. Ale podróż była przyjemnością,
bo przejeżdżałem przez naprawdę piękne tereny, i gdyby nie lejący przez prawie
całą podróż deszcz widoki prezentowałyby się jeszcze piękniej.
Linia kolejowa z Słowacji do Zwardonia jest w ogóle ciekawostką, ponieważ
przejeżdża nią kilka słowackich pociągów dziennie, ale odnoszę wrażenie że mało
ludzi w ogóle wie, że istnieje takie międzynarodowe połączenie, i jest raczej
słabo wykorzystywane. Zarówno 14 kwietnia, jak i podczas tej wycieczki, byłem
jedynym pasażerem, który przekraczał tym pociągiem granicę z Polską. Brak
pasażerów na tej trasie dziwi tym bardziej, że poza nią jest strasznie trudno
przedostać się przez granicę polsko-słowacką jakimkolwiek środkiem transportu
publicznego. Jest jeszcze autobus firmy Strama relacji Zakopane-Poprad i... to
by było chyba na tyle. Cóż, wygląda na to że większość ludzi udających się z
Polski na Słowację czy w przeciwnym kierunku po prostu korzysta z własnych
samochodów. Niewątpliwie mając do dyspozycji auto wróciłbym z tej wyprawy znacznie
szybciej... ale zarazem sądzę, że podróż powrotna byłaby mniej atrakcyjna :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz