Mapa trasy
Planowana na sobotę i niedzielę ogromna dwudniowa „wyrypa” po Tatrach
została przesunięta na poniedziałek i wtorek ze względu na moją przedłużającą
się niedyspozycję oraz złą pogodę w weekend. Prognozy pogody na poniedziałek
także były mocno niepewne, a jeszcze w sobotę czułem się bardzo źle, więc do
ostatniej chwili ważyły się losy mojego wyjazdu. W niedzielę po południu czułem
się jednak dużo lepiej, a prognozy wskazywały że choć z pogodą w poniedziałek
będzie bez szału – zimno i dość pochmurno – przynajmniej nie powinno padać. W
końcu podjąłem decyzję: trzeba zaryzykować i jechać!
Korzystając z niedzieli handlowej, skoczyłem do centrum handlowego „Sfera”
aby kupić nowe buty górskie (potrzebowałem ich w pilnym trybie, bo te których
dotychczas używałem po „kąpieli” na Rysiance w poprzednią sobotę rozpadały się
na amen), po czym kilka minut po 22 wsiadłem w autobus do Cieszyna.
Przenocowałem w dobrze mi znanym hostelu 3 Bros (który bardzo polecam – można
tam tanio przenocować, w samym centrum miasta, a obsługa jest przesympatyczna),
wstałem o 4:15, a tuż przed 5 już siedziałem w pociągu z Czeskiego Cieszyna do
Liptowskiego Mikulasza. Tam godzinna przerwa na śniadanie, a równo o 8 odjazd
autobusu do Podbanskego. Co ciekawe, było w nim bardzo dużo pasażerów ewidentnie
pochodzących z Ameryki Południowej, którzy jechali na sam koniec trasy, do
dużego hotelu „Permon”. Z przyjemnością słuchałem ich rozmowy – uwielbiam
brzmienie języka hiszpańskiego :) Wysiadłem przystanek wcześniej przed nimi,
przy punkcie startowym czterech szlaków, i rozpocząłem wędrówkę szlakiem o
kolorze żółtym, w głąb dłuuugiej Cichej Doliny Liptowskiej.
Już po 10 minutach wędrówki widziałem po lewej stronie hotel „Permon”,
czyli miejsce pobytu moich latynoskich współpasażerów z autobusu.
Początkowy etap mojej wędrówki, przez Cichą Dolinę Liptowską, był tym, na
który najmniej się cieszyłem. Po pierwsze dlatego, że już raz tą doliną szedłem
(podczas wycieczki z 26.08.2016) a po drugie ze względu na jej ogromną długość
i niekończące się dreptanie asfaltem. Wcale jednak nie było tak źle. Porównując
z słynnym asfaltem do Morskiego Oka, powiedziałbym że Cichą Doliną Liptowską
idzie się nieporównywalnie przyjemniej. Pustka i cisza w tej dolinie – jako
kontrast z tłumami podążającymi do Morskiego Oka – naprawdę urzekają. A
ciekawych widoków jest całkiem sporo.
Mam również taką przypadłość, że względnie płaskie szlaki potrafię
pokonywać dużo szybciej, niż przewidują to moje mapy. I tak oto odcinek żółtym
szlakiem do Liptowskiego Koszaru, który według mapy miałem przejść w 3 godziny
35 minut, przeszedłem w 2 godziny 20 minut. Całkiem obiecujący początek
wędrówki, a dodatkowo ucieszyło mnie to dlatego, że dzięki temu miałem więcej
czasu do dyspozycji, aby delektować się widokami z pozostałej części mojej
trasy, która przebiegała przez tereny całkowicie mi nieznane.
Poniżej parę panoram z okolic Liptowskiego Koszaru:
Pozwólcie, że reszta relacji będzie pozbawiona zbędnego komentowania trasy.
Bowiem szlaki, które tego dnia przemierzyłem, były tak nieziemsko piękne, że
naprawdę nie potrafię ująć słowami uczuć, które mi towarzyszyły podczas ponad
9-godzinnej wędrówki z Liptowskiego Koszaru do Popradzkiego Stawu. Obejrzyjcie
zdjęcie i zobaczcie sami.
Na początek panoramy z czerwonego szlaku, przez Dolinę Wierchcichą na
Zawory:
Widoki z Zaworów:
Z Zaworów wystarczy 20 minut wędrówki, aby wejść na Gładką Przełęcz, która
dla mnie była absolutnym hitem tej wycieczki. Są z niej rewelacyjne widoki po
jednej stronie na słowacką część Tatr, a po drugiej na Dolinę Pięciu Stawów,
Świnicę i Orlą Perć. Można w nieskończoność podziwiać te jakże popularne rejony
polskich Tatr, widząc licznych turystów podążających po polskich szlakach
niczym małe kropeczki daleko w dole, a wokół siebie nie mieć żywej duszy. W
taki właśnie sposób spędziłem jakieś 45 minut na Gładkiej Przełęczy, robiąc tam
sobie „przerwę obiadową” i delektując się oszałamiającymi widokami oraz
samotnością.
Panorama na stronę słowacką:
Walentkowy Wierch i Świnica:
Gładki Wierch:
Kozi Wierch:
Dolina Pięciu Stawów w pełnej okazałości:
Szlaki w Dolinie Pięciu Stawów znajdują się tak blisko, że aż się prosi aby
połączyć je z Gładką Przełęczą. Zresztą z przełęczy schodziła na stronę polską
wyraźna ścieżka, ewidentnie przez niejednego turystę używana. Chociaż z drugiej
strony może to nie tak źle, że na Gładką Przełęcz można wejść wyłącznie od
strony słowackiej. To dzięki temu w tym miejscu panuje taki całkowity spokój.
Wróciłem na Zawory i rozpocząłem zejście zielonym szlakiem przez Kobylą
Dolinkę. Na tym odcinku mogłem w dalszym ciągu cieszyć się spektakularnymi
widokami.
W okolicach Ciemnych Smreczyn czekał mnie krótki odcinek o dużo mniejszym
nachyleniu przez mroczny, dziki las, po czym rozpocząłem drugą tego dnia
wspinaczkę: niebieskim szlakiem przez Hlińską Dolinę.
Nawet teraz, początkiem lipca, jeszcze ostało
się kilka płatów śniegu:
Zapierające dech w piersiach widoki z okolic Wyżniej Koprowej Przełęczy.
Niestety zabrakło mi czasu, aby wejść na Koprowy Wierch, a szkoda bo tam ponoć
panoramy jeszcze wspanialsze.
Schodząc przez Hińczową Dolinę, mając pod sobą Hińczowe Stawy, zaliczyłem
bardzo sympatyczne spotkanie z kozicą :)
A kilka minut później kolejne – z świstakiem!
Otoczenie podczas tego zejścia miałem skaliste, surowe, ale
nieprawdopodobnie piękne.
Im niżej słońce zachodziło, tym piękniejszej gry światła i cieni byłem
świadkiem.
Cudowny wieczór i cudowny krajobraz! Nic dodać, nic ująć!
O samym zmierzchu, około 20:45, dotarłem nad Popradzki Staw.
Wszedłem do tzw. Hotelu Górskiego mając nieco obaw o to, czy będę mógł tam
przenocować. Nie byłem pewien, czy będą mieli tam miejsca, a jeśli nie to czy
pozwolą mi przenocować na „glebie”. Jednak moje obawy były zupełnie
niepotrzebne. Mimo wakacyjnego terminu wolnych łóżek w hotelu nie brakowało.
Jak się okazało, otrzymałem łóżko w pokoju sześcioosobowym, gdzie oprócz mnie
spały jeszcze dwie osoby, a pozostałe trzy łóżka były puste. Sytuacja nie do
pomyślenia w polskim tatrzańskim schronisku w środku lata!
Resztę wieczoru spędziłem bardzo przyjemnie. Zjadłem smaczną kolację
(szczególnie polecam tamtejsze wino porzeczkowe – można wypić na ciepło albo
zimno, po prostu rewelacja!) i wraz z pozostałymi gośćmi hotelu obejrzałem na
telewizorze w jadalni drugą połowę meczu Belgia-Japonia na rosyjskim mundialu.
Nie jestem specjalnym miłośnikiem piłki nożnej, jednak ten mecz wywarł na mnie
duże wrażenie. Grę obu zespołów obserwowało się po prostu z czystą
przyjemnością – co naprawdę nieczęsto mi się zdarza, gdy oglądam mecz
futbolowy. Po kontrowersyjnej końcówce meczu z Polską kilka dni wcześniej
(całkowity brak zaangażowania obu zespołów) nie byłem początkowo najbardziej
przychylnie nastawiony do Japończyków, jednak oglądając każdą ich kolejną akcję
nie mogłem powstrzymać swojego podziwu. Bo tym razem grali z ogromnym
zaangażowaniem i bardzo skutecznie. Szybko strzelili dwie bramki – a potem miał
miejsce niesamowity zwrot akcji i powrót belgijskich tzw. „Czerwonych Diabłów”
z „wrót piekieł”, by ostatecznie to Belgowie zwyciężyli 3:2. Takie mecze to
naprawdę coś fantastycznego i szkoda, że w piłce nożnej moim zdaniem nie mają
miejsca zbyt często. A jeszcze przyjemniej oglądało się mecz w takich
okolicznościach – z innymi „górołazami”, w sercu Tatr, gdy prawie każdy miał za
sobą wielugodzinną „wyrypę”.
Dość już o futbolu – pora podsumować pierwszy dzień mojego lipcowego wypadu
w Tatry. To był megaudany dzień. Powiem szczerze, że jedna z najlepszych
tatrzańskich wypraw w mojej kilkuletniej historii łażenia po górach.
Wyjątkowość tej trasy tkwiła dla mnie przede wszystkim w jej „nowości” –
podczas niej zapuściłem się w rejony, w których dotychczas moja noga nigdy nie
stanęła. A przy tym były to rejony szczególnie dzikie i odludne, otoczone
szczytami, których majestat był olbrzymi. Dodatkowo trasa była bardzo fajna,
nie nastrzęczająca absolutnie żadnych trudności technicznych – była wymagająca
jedynie pod względem kondycyjnym. Ani razu nie odezwał się u mnie podczas tak
długiej trasy lęk wysokości – a to jest w Tatrach dla mnie rzadkością.
Kolejnym czynnikiem, który dodatkowo umilił mi tą wędrówkę, była pogoda, a
zwłaszcza sposób, w jaki pozytywnie zaskoczyła. Miało być tego dnia przeważnie
pochmurno i obawiałem się, że zobaczę głównie „mleko”. A tymczasem słońca było
sporo, a temperatura była w sam raz – ani za zimno, ani za ciepło, tak że
podczas podejść nie spociłem się za bardzo, a z kolei podczas postojów nie
zmarzłem. Zupełnie niepotrzebnie spakowałem do plecaka zimową czapkę i rękawiczki
:) chociaż myślę że miałem ku temu podstawy, skoro poprzedniego dnia według
relacji z mediów społecznoścowych w Tatrach nawet sypał śnieg, co jak na
początek lipca jest skrajną anomalią.
A wreszcie najbardziej wyjątkowym aspektem tej wędrówki była jej samotność.
Podczas 12 godzin marszu naliczyłem 9 (słownie: dziewięć) turystów na szlaku – jedną
osobę w Dolinie Wierchcichej, czterech młodych ludzi schodzących Hlińską Doliną
i kolejne cztery osoby podchodzące (swoją drogą, dziwne że robili to o tak późnej
porze) Hińczową Doliną. (Nie liczę oczywiście tych mnóstwa turystów, których
zobaczyłem w Dolinie Pięciu Stawów będąc na Gładkiej Przełęczy). Jak dla mnie
to jest coś niebywałego, że w lipcu, w wakacje (nawet biorąc pod uwagę, że to
był dzień powszedni) można przejść cały dzień spotykając na szlaku zaledwie
garstkę osób. Po polskiej stronie Tatr nie do pomyślenia. A to właśnie to, że
spędziłem calutki dzień sam na sam z naturą (nie zapominajmy też o spotkaniach
z kozicą i świstakiem!) było dla mnie najwspanialszą rzeczą.
Tak więc sami widzicie, że mam wiele powodów aby rzec, że tej tatrzańskiej
trasy naprawdę nigdy nie zapomnę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz