Mapa trasy
Drugi dzień „wyrypy” po Tatrach był, szczerze mówiąc, trochę mniej udany od
pierwszego. Dał mi bardziej w kość pod względem kondycyjnym; było na nim
mnóstwo miejsc, na których miałem problem z lękiem wysokości; nabawiłem się
podczas niego drobnej kontuzji; a oprócz tego przejście go zajęło mi dużo
więcej czasu, niż można było się spodziewać, i w rezultacie zabrakło mi czasu,
aby porządnie zjeść i dużą część dnia głodowałem. Do tego sporą część tej trasy
już znałem i przez to nie doznałem tylu emocji związanych z odkrywaniem nowego
szlaku, co poprzedniego dnia. Jeszcze dodatkowym utrudnieniem było to, że jeszcze
potrzebowałem czasu, aby moje stopy przyzwyczaiły się do kupionych dwa dni
wcześniej butów, przez co utworzyły się na nich potworne bąble. A jednak i tak
było niesamowicie pięknie i pod żadnym względem nie żałuję tej wyprawy. Po
prostu dzień pierwszy był rewelacyjny a dzień drugi jedynie bardzo dobry.
Chociaż wyliczyłem sobie, że aby zdążyć do Zakopanego na mój pociąg
(odjeżdżał o 19:22) wystarczy opuścić Hotel Górski około 7 rano, to jednak
intuicja podpowiedziała mi, abym zostawił sobie dodatkowe dwie godziny w
zapasie i wystartował bladym świtem, o 5. I jak się okazało, moja intuicja
miała rację: bardzo dobrze się stało, że rozpocząłem wędrówkę wcześniej, bo
inaczej po prostu bym nie zdążył do Bielska-Białej. O tak wyjątkowo wczesnej
porze byłem chyba jedyną osobą nad Popradzkim Stawem, która nie spała.
Przedstawię Wam teraz małą galerię ciekawych rzeźb w pobliżu Hotelu
Górskiego :)
A to sam Hotel Górski znad brzegu Popradzkiego
Stawu:
Podczas następnych niecałych dwóch godzin miałem okazję wielokrotnie
spoglądać na hotel, z coraz to większej wysokości. W tym czasie pokonywałem
podejście na Przełęcz pod Osterwą, które... no cóż, dało mi ostro popalić.
Szlak na krótkim odcinku pokonuje dużą różnicę wysokości (prawie 500 metrów), a
sposób, w jaki to czyni, jest wyjątkowo uciążliwy: niekończącymi się zakosami,
po kruchych, usypujących się spod nóg kamykach, skrajem urwiska, nad którym
chwilami odzywał się mój lęk wysokości. To podejście było dla mnie męczące
chyba jeszcze bardziej pod względem psychicznym, niż fizycznym. Ale trzeba
przyznać, że widoki podczas niego to była naprawdę pierwsza klasa.
I wreszcie panoramy z Przełęczy pod Osterwą:
Po Przełęczy pod Osterwą dostałem się z przysłowiowego deszczu pod rynnę. O
ile podejście z Popradzkiego Stawu już wzbudzało u mnie trochę niepokoju, o
tyle kolejny odcinek do Batyżowieckiego Stawu był po prostu męką. Wiódł rodzajem
trasy, którego chyba najbardziej nienawidzę: po mało stabilnych skalnych
płytach, trawersując niekończące się lawiniska, po skraju stromego urwiska. Tak
wygląda m.in. odcinek tzw. „tatrzańskiej magistrali” pomiędzy Rakuską Czubą i
Łomnickim Stawem, na którym też przeżywałem męczarnie (opisane w mojej relacji
z 14 września ubiegłego roku) – a tu przeżyłem to samo, tylko że na jeszcze
dłuższym odcinku. Tylko chwilami szlak wiódł „normalną” ścieżką – w większości
były to te nieszczęsne płyty. Przestraszał mnie brak stabilności niektórych z
nich, który sprawiał że miałem wrażenie, iż zaraz jedna z płyt osunie się pod
moimi nogami i polecę w przepaść. I to poczucie powodowało, że szedłem bardzo
powoli, a droga do Batyżowieckiego Stawu zdawała się trwać w nieskończoność.
Jednakże w tych nielicznych chwilach, kiedy nie obawiałem się o moje życie
i rozejrzałem się na widoki dookoła, byłem pod ogromnym wrażeniem. Zwłaszcza
widoku od strony południowej – pod sobą miałem taki ogrom przestrzeni, zdawało
się jakbym widział całą Słowację, choć oczywiście nie była to prawda.
Zbliżając się do Batyżowieckiego Stawu miałem widok na piękny wodospad:
A od strony północnej wznosiło się mnóstwo majestatycznych szczytów,
należące do najwyższych w całych Tatrach.
I wreszcie dotarłem nad Batyżowiecki Staw. Wciąż byłem zupełnie sam na
szlaku, miałem ten staw tylko i wyłącznie dla siebie.
Za Batyżowieckim Stawem szlak był, dzięki Bogu, znacznie bezpieczniejszy,
chociaż wciąż zdarzały się odcinki, na których ponownie trawersował rumowiska po
chwiejących się pod moimi nogami skalnych blokach. Częściej jednak szlak miał
postać ścieżki, przecinającej pasmo kosodrzewiny.
Wreszcie, zmęczony przede wszystkim psychicznie, z ogromną ulgą dostrzegłem
przed sobą bryłę Śląskiego Domu. Chociaż nawet będąc tak blisko niego musiałem
jeszcze trochę przecierpieć: trzeba było pokonać ostatni odcinek po skalnych płytach,
aby przedostać się przez kolejne lawinisko.
Widok na Wielicki Staw oraz Wielicką Siklawę:
Nad Wielickim Stawem:
A to już Wielicki Staw uchwycony z góry, po postoju na posilenie się w
Śląskim Domu, gdy podchodziłem zielonym szlakiem w kierunku Polskiego
Grzebienia.
Szlak z Śląskiego Domu na Łysą Polanę był mi znany, gdyż szedłem nim 15
września ubiegłego roku. Wtedy jednak było na niebie sporo chmur, które
przesłoniły część widoków, a do tego byłem wtedy chory i w fatalnej formie. Tym
razem ani żadne chmury, ani żadna choroba nie przeszkodziły mi w delektowaniu
się pełnią piękna tego szlaku.
Rok temu końcowy odcinek podejścia na Polski Grzebień pokonywałem w
chmurach. Tym razem widziałem wyraźnie zarówno to, co było przede mną, jak i
to, co miałem pod sobą.
Na sam koniec, tuż pod Polskim Grzebieniem, musiałem przejść po kilku
łańcuchach. Dobrze o tym wiedziałem, ponieważ przeszedłem przez nie rok temu.
Zrobiłem to wtedy z drobnym wsparciem psychicznym idących razem za mną po
szlaku turystów, ale jednak dałem radę. A tym razem totalnie zablokowałem się psychicznie.
Nie byłem w stanie wejść na te łańcuchy. Czułem, że jak tylko ich dotknę to
zlecę z nich i się zabiję. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale takie
było moje odczucie. Wiedziałem, że na sto procent nie dam rady pokonać ten
odcinek samemu. Muszę zaczekać na kolejnych turystów. Problem w tym, że na
szlaku były pustki: jedyne osoby, które spotkałem wcześniej na nim, to
schodząca z Polskiego Grzebienia grupa Niemców, a poza tym nie było na trasie
absolutnie nikogo. No trudno – choćby to miało trwać nie wiadomo ile czasu,
muszę poczekać aż pojawi się ktoś idący w moją stronę.
Czekałem może niecałe pół godziny, zanim w dole ukazała się para turystów
zmierzająca w moim kierunku, a potem zdawało się, że czekam całą wieczność
zanim oni powolnym, niespiesznym krokiem dotrą do miejsca, w którym się
znajdowałem. Gdy wreszcie doszli do mnie przywitałem się z nimi i okazało się,
że jest to małżeństwo z Polski. Była to para zapalonych piechurów, którzy
akurat na Polskim Grzebieniu byli pierwszy raz, ale ogólnie mieli mnóstwo
górskiego doświadczenia. Szybko zrozumieli, z czym mam problem i uspokoili
mnie, że nie mają nic przeciwko temu, abym poszedł po łańcuchach w ich
towarzystwie. Podczas pokonywania tego nieszczęsnego odcinka wspierali mnie psychicznie,
dawali cenne porady o tym, w jaki dokładnie sposób używać łańcucha – i tak oto
wspólnymi siłami dotarliśmy na Polski Grzebień.
Podziękowałem serdecznie moim towarzyszom, którzy mieli następnie udać się
na Małą Wysoką, i zaraz ruszyłem w dół do Zmarzłego Stawu, ponieważ przez tą
całą blokadę psychiczną straciłem masę czasu i miałem poważne obawy o to, czy
zdążę w Zakopanem na mój pociąg. Pomimo zmęczenia drałowałem w stronę Doliny
Białej Wody ile tylko miałem sił w nogach. Ale oczywiście musiałem od czasu do
czasu zatrzymać się, aby zrobić zdjęcia surowym, „księżycowym” krajobrazom.
Wreszcie moim oczom ukazała się Dolina Białej Wody, ale czekała mnie
jeszcze bardzo długa wędrówka dnem tejże doliny.
W partii lasu na dość długim odcinku, przez może 15-20 wędrówki, szlak był
usłany ułamanymi źdźbłami trawy i paprociami. Zastanawiałem się, jaki mógł być
tego powód. Mijający mnie turysta powiedział: „Miśki lubią tędy chodzić.”
Ciekawe, czy ten bałagan rzeczywiście spowodował niedźwiedź?
Oprócz tego zauważyłem na tym odcinku pewien romantyczny akcent :)
Podczas zalesionego, dłużącego się zejścia Doliną Białej Wody chwilami
odsłaniały się za mną szczyty Tatr.
A szczególnie piękny widok na nie był oczywiście z Polany Biała Woda.
Wędrowałem tędy po raz drugi i po raz drugi mnie uderzyło, jaki panuje spokój
na tym szlaku w porównaniu z równoległym szlakiem do Morskiego Oka po drugiej
stronie Białki. Spotkałem tylko jedną grupę – i to nie byle jaką, czułem przed
nią duży respekt, ponieważ byli to ludzie niepełnosprawni, część z nich na
wózkach – oraz kilku pojedynczych turystów. Poza tym pustka. I to właśnie było
w tym szlaku wspaniałe.
Ale niestety nie miałem czasu, aby delektować się tym pięknem, dzikością i
spokojem. Przez te wszystkie opóźnienia spowodowane przez mój lęk wysokości –
zarówno na Tatrzańskiej Magistrali, jak i pod Polskim Grzebieniem – zostało mi
naprawdę niewiele czasu do odjazdu mojego pociągu. Prawie biegiem dotarłem na
Łysą Polanę o 18:40. Na całe szczęście o tej porze roku busy z Palenicy
Białczańskiej kursują co chwila i niemalże natychmiast nadjechał jeden z nich.
Pod dworzec w Zakopanem dojechałem o 19:15. Kupiłem bilet, a potem miałem czas
jedynie na to, aby kupić kilka oscypków z stoiska, po czym pędem wsiadłem do
pociągu. Byłem szalenie głodny, ponieważ nie jadłem nic odkąd opuściłem Śląski
Dom, czyli od mniej więcej 11:30. Samymi oscypkami oczywiście człowiek się nie
naje... Miałem jednak szczęście. Razem za mną była w przedziale tylko jedna
osoba: bardzo sympatyczna kobieta, pół-Greczynka, pół-Polka, pochodząca z
Trzcińska-Zdroju. Miała ona ze sobą ogromne opakowanie winogron i gdy w trakcie
rozmowy wspomniałem o tym, jaki miałem intensywny dzień, od razu zaoferowała
mi, żebym skosztował część jej winogron. Było to dla mnie jak wybawienie! Po
oscypkach i winogronach zdołałem jakoś przetrwać dwugodzinną podróż do Kalwarii
Zebrzydowskiej i jeszcze godzinną jazdę busem do Bielska-Białej, po czym około
23:00, totalnie padnięty, wróciłem do domu i od razu zacząłem wyciągać co tylko
się dało z lodówki :)
Wspomniałem na początku, że doznałem podczas tej wycieczki drobnej
kontuzji. Lekko skręciłem sobie nadgarstek – najprawdopodobniej stało się to
podczas wspinaczki po łańcuchach pod Polskim Grzebieniem. W miarę upływu
wieczoru ręka zaczęła coraz bardziej mnie boleć. I teraz nadal mnie boli, choć
nie jest tak źle. Byłem już u pani doktor i nie przepisała mi żadnych leków ani
nie zakładała żadnych opatrunków, tylko kazała mi rękę oszczędzać i nie wspinać
się w najbliższych dniach po łańcuchach. Szkoda, bo po tych dwóch dniach w
Tatrach, a zwłaszcza po fantastycznym poniedziałku, nabrałem ochoty na kolejne
tatrzańskie wędrówki. W te dwa dni pokonałem ogromny kawał drogi w słowackich
Tatrach Wysokich, ale muszę z satysfakcją stwierdzić że kondycyjnie dałem radę,
a wrażenia – pomimo kilku niedogodności drugiego dnia – mam z tej wyprawy
fantastyczne. Nawet jeśli mam lekko uszkodzoną rękę, z nogami nie mam żadnych
problemów, i nie mogę się doczekać tego, jak ponownie poniosą mnie na
tatrzańskie szczyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz