Pomysł zimowego wyjazdu w Tatry dużą grupą z pracy narodził się głównie
stąd, że wielu moich współpracowników jest z zagranicy, z obszarów gdzie zimowe
klimaty są dużą rzadkością (m.in. południowa Anglia i Portugalia) i
przyjeżdżając do Polski liczyli na to, że będą mogli się nacieszyć sporą
ilością śniegu. Niestety ta zima poza górami w śnieg nie obfitowała, w związku
z czym byli nieco zawiedzeni... Wiedząc, że przynajmniej w Tatrach zima powinna
panować na całego jeszcze co najmniej przez cały marzec, rzuciłem im hasło wyjazdu
na weekend do Zakopanego, co przyjęli z wielkim entuzjazmem. Zainteresowanie
nawet przerosło moje oczekiwania – aż jedenaście osób zadeklarowało się na
wyjazd. Ostatecznie pojechała nas ósemka, gdyż parę osób się rozchorowało w
ostatniej chwili. Mieliśmy jechać w dwóch grupach – część w piątek wieczorem, a
druga część, do której należałem ja, w sobotę rano – lecz problemy z
połączeniami kolejowymi i brak zapowiadanego skomunikowania pociągów
spowodowały, że kilku nieszczęśników w piątkowy wieczór utknęło w Żywcu bez
możliwości dalszego przejazdu do Zakopanego i musiało wracać do Bielska-Białej.
Tak więc skończyło się na tym, że całą ekipą wyjechaliśmy porannym autobusem w
sobotę i wkrótce po 11 zameldowaliśmy się w naszym schronisku w Zakopanem.
Krótki odpoczynek, posiłek i podstawowe pytanie: co teraz robimy? Nie
musieliśmy się długo zastanawiać – nikt nie miał wątpliwości, że skoro jesteśmy
w Zakopanem to musimy pójść w góry. Nie każdy miał siły i chęci na dłuższą
wyprawę, ale wszyscy byli chętni na kilkugodzinny, nie za trudny spacer. Zdali
się na mnie, że zaplanuję im jakąś fajną trasę, i myślę że całkiem dobrze się z
tego zadania wywiązałem ;) Zaprowadziłem ich w malowniczą część regli Tatr
Zachodnich, która w zimowej szacie wyglądała jakby wyjęto ją z bajki. Brakowało
jedynie panoram na wyższe partie Tatr, które całkowicie zasłoniły niskie chmury
– lecz i tak wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni.
Pojechaliśmy busem do Nędzówki, skąd o 13:30 ruszyliśmy w drogę czerwonym
szlakiem, którym wkrótce doszliśmy do Drogi pod Reglami. Do tej pory
przeszedłem ją prawie w całości poza odcinkiem Nędzówka-Gronik, i miałem
ambicje aby teraz „zaliczyć” ten jedyny brakujący odcinek ;) Prowadzi on dość
blisko szosy i prawdę powiedziawszy, normalnie nie byłby zbyt ciekawy – jednak
pośród śniegu i oszronionych drzew wyglądał przeuroczo.
Najładniejszym punktem na tej trasie była duża polana koło Gronika.
Regularnie przejeżdżające nieopodal szosą auta sprawiały, że czuliśmy się
trochę zbyt blisko „cywilizacji”, a chyba nie o to chodzi w górach. Jednak za
Gronikiem wszystkie oznaki obecności człowieka zostawiliśmy za sobą.
Zapuściliśmy się w Dolinę Małej Łąki, która była wyludniona i pełna śniegu, a
panująca w niej cisza była absolutna. To w połączeniu z mglistą pogodą
stworzyło wyjątkową, mistyczną atmosferę, która od razu się bardzo moim
towarzyszom spodobała. Im wyżej i dalej w głąb doliny, tym bardziej się ją
odczuwało, zwłaszcza na polanie na której rozchodzą się dwa szlaki: żółty na
Kondracką Przełęcz oraz niebieski na Przysłop Miętusi.
Naszym zamiarem było teraz zrobienie małego „trójkątu”: najpierw na
Przysłop Miętusi, potem kawałek Ścieżką nad Reglami do Doliny Małej Łąki i
powrót żółtym szlakiem. Ten odcinek był najurokliwszy z całej trasy i
najbardziej przypadł do gustu reszcie ekipy. I choć ja miałem lekki niedosyt,
że z przepięknych widoków na Przysłopie Miętusim było widać jedynie tyle, co na
poniższym zdjęciu, i że nie mogłem im pokazać tego miejsca w pełnej okazałości,
oni i tak byli zachwyceni.
Potem zgodnie z planem zeszliśmy do Doliny Małej Łąki czarnym szlakiem,
mijając klimatyczny szałas.
Mała ciekawostka: ktoś „pomysłowy” odwiedził ten szałas równo 11 lat
wcześniej, co do dnia.
Doszliśmy do Wielkiej Polany w Dolinie Małej Łąki. Ponownie trochę mi było
szkoda, że moim towarzyszom nie było dane doświadczyć pełnego uroku tego
ślicznego miejsca, widoki i klimat i tak mogły się podobać.
Wróciliśmy żółtym szlakiem na polankę
rozwidleniem szlaków, a następnie tą samą trasą z powrotem do wylotu
Doliny Małej Łąki. Ostatnim etapem naszej wycieczki miało być przejście Drogą
pod Reglami do Zakopanego. Czyli trasą, zdawałoby się banalną. Nie zdawaliśmy
sobie sprawy, że czekają nas naprawdę ekstremalne warunki...
Do tej pory natrafialiśmy gdzieniegdzie na oblodzenia na szlakach, ale nie
było to nic strasznego, w większości przypadków spokojnie do obejścia.
Tymczasem Droga pod Reglami na odcinku z Doliny Małej Łąki do Doliny
Strążyskiej stanowił jedno niekończące się lodowisko. Było to po części do
przewidzenia, skoro w poprzednim tygodniu miało miejsce ocieplenie, a potem
nagle z piątku na sobotę chwycił mróz. Spodziewałem się oblodzeń i dlatego
nalegałem przed wyjazdem, aby każdy wziął z sobą raczki. I wszyscy posłusznie
tak uczynili, a jeden z moich towarzyszy – doświadczony górołaz, który już
dwukrotnie zdobył Rysy zimą i ma na swoim CV nawet takie szczyty jak Mont Blanc
czy Elbrus – wziął z sobą porządne raki. I on nie miał teraz najmniejszych
problemów, natomiast cała reszta grupy, w tym i ja, mając na sobie tylko raczki
czuła się bardzo niepewnie. Było wśród nas dwóch nieszczęśników, którzy na
przemian lądowali na tyłkach: najpierw jeden z nich, po kilku minutach drugi,
po kolejnych kilku minutach ten pierwszy, i tak w kółko...
Mi udało się uniknąć upadku, ale nie było łatwo. Najgorsza sytuacja była na
schodach sprowadzających do Doliny Strążyskiej. Każdy pokonywał je na swój
sposób:
Powoli już zaczynaliśmy mieć dosyć górskiej wędrówki i coraz bardziej
marzyło nam się ciepłe pomieszczenie, najlepiej z grzańcem... Coraz bardziej
też pogarszały się warunki: zerwał się lodowaty wiatr, zaczął sypać śnieg, a
chmury zeszły tak nisko, że o widokach na Gubałówkę z Drogi pod Reglami można
było tylko pomarzyć.
Opuściliśmy Drogę pod Reglami przy wylocie Doliny Ku Dziurze. Przedtem
brałem pod uwagę zaprowadzenie grupy w głąb tej doliny – pierwszej tatrzańskiej
doliny, jaką w życiu odwiedziłem, i do której mam duży sentyment – jednak przy
naszym ogólnym zniechęceniu do dalszej wędrówki porzuciłem ten zamiar.
Skręciliśmy w Drogę do Daniela, która sprowadziła nas z wylotu doliny przez
obrzeża Zakopanego, a potem przeszliśmy Drogą do Wantuli ścieżką na skróty przez
łąkę do ulicy Struga, skąd było już bliziutko do naszej kwatery na Krupówkach.
Nawet w mieście panowało na drogach spore oblodzenie i musieliśmy uważać. Tak
więc chociaż wycieczka była bardzo udana i wszystkim, nawet przy tak
ograniczonych widokach, Tatry niezmiernie się spodobały, to jednak odczuliśmy
dużą ulgę, gdy mogliśmy w końcu zdjąć górskie buty i raczki, udać się na gorący
posiłek i oddać się relaksowi. Po tym, jak się trochę zregenerowaliśmy, dalszą
część wieczoru spędziliśmy w sposób nieco bardziej „imprezowy”, degustując
legendarne zakopiańskie alkohole (z umiarem oczywiście ;) ) i odwiedzając
lokale z góralską muzyką na żywo, którą ja osobiście uwielbiam i którą
niektórzy z grupy, słysząc ją po raz pierwszy, też polubili. A potem pora była
kłaść się, aby wyspać się przed kolejną górską wyprawą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz