Pierwsza połowa marca była dla mnie uboga w górskie wrażenia – odbyłem
tylko jedną wycieczkę (choć trzeba przyznać, że kapitalną), 3 marca na Halę
Kondratową w Tatrach. Nie dałem rady pójść więcej razy w góry, ponieważ to był
wyjątkowo intensywny czas dla mnie w pracy, chorowałem też trochę. Natomiast
druga połowa marca to był istny maraton górski: w ciągu 13 dni poszedłem 11
razy w góry! Co prawda sporo tych wycieczek było bardzo krótkich, ale znalazłem
też czas na kilka dłuższych, w tym dwa wyjazdy w Tatry. A wszystko zaczęło się
w piątek 16 marca – czyli, jak na ironię, akurat w tym dniu kiedy wróciła zima
po trwającej ponad tydzień „eksplozji” wiosny.
Mimo bardzo pracowitego dnia (musiałem być w pracy od 9 do 19) byłem
zdeterminowany, aby zrobić chociaż symboliczną trasę górską, ponieważ nazajutrz
miałem jechać w Tatry z prawie całym gronem pedagogicznym mojej szkoły, a po
chorobie i przerwie od gór czułem że mam bardzo słabą kondycję i potrzebuję
przed Tatrami rozgrzewki. Cudownym aspektem mieszkania w Bielsku-Białej jest
to, że nawet przy tak długim dniu w pracy wyskoczenie w góry też jest możliwe
:) I tak oto o 5:20 wyruszyłem z mieszkania, o 5:45 już byłem na górskim
szlaku, a zaledwie dwie godziny później byłem ponownie w mieszkaniu, akurat w
samą porę by się umyć, zjeść śniadanie i pójść do pracy.
Gdzie można pójść w górach w tak krótkim czasie? Oczywiście na Kozią Górę.
Startując z pętli autobusowej przy Akademii Techniczno-Humanistycznej,
potrzebowałem zaledwie 45 minut by dojść na szczyt. I to nawet przy wydłużonej
trasie spowodowanej zamknięciem szlaku. Taka sytuacja była w sumie do
przewidzenia. Szedłem zielonym szlakiem, czyli najkrótszą drogą na Kozią Górę,
gdy mniej więcej w połowie trasy natrafiłem na taśmę blokującą przejście i obok
niej taki oto napis:
Oczywiście od razu przypomniałem sobie sytuację z 9 stycznia, gdy schodziłem
z koleżanką z Koziej Góry i tenże odcinek szlaku był zatarasowany powalonymi
przez halny drzewami, przez co byliśmy zmuszeni do obejścia go na około drogą
dojazdową z schroniska. Tyle że wtedy żadnego oficjalnego zamknięcia szlaku nie
było i kto chciał mógł sobie urządzić taki „tor przeszkód”. Dobrze, że ktoś
poszedł po rozum do głowy i zamknął szlak do czasu usunięcia wiatrołomów. Choć
z drugiej strony byłem negatywnie zaskoczony, że minęły dwa miesiące od tego
czasu – a od halnego trzy miesiące – i wciąż ne udało się udrożnić szlaku.
Sytuacja musi być naprawdę nieciekawa, skoro leśnicy po tak długim czasie wciąż
nad tym pracują...
Przeszedłem zatem na przebiegającą nieopodal drogę dojazdową do schroniska
na Koziej Górze i podążając za jej zygzakowatą trasą wszedłem na szczyt. Na
krótko przed nim doszedłem do punktu, w którym droga łączy się ponownie z
zamkniętym zielonym szlakiem. Rzeczywiście, rzut oka w tą stronę wystarczał aby
potwierdzić, że ten szlak nadal jest nie do przejścia.
Choć panorama Bielska-Białej i krańców Beskidu Małego z tego miejsca jest
stopniowo zasłaniana przez wyrastające młode drzewa, wciąż jest całkiem niezła.
O tak wczesnej porze na Koziej Górze oczywiście nie było żywej duszy...
poza sarnami, które podczas podejścia mijałem raz za razem ;) Nie zatrzymywałem
się na szczycie, ponieważ musiałem szybko wracać. Od razu obrałem kierunek na
niebieski szlak i zszedłem nim na skrzyżowanie z czerwonym szlakiem
Mikuszowice-Bystra, na którym nie skręciłem ani w lewo ani w prawo, tylko
poszedłem na wprost, szeroką leśną drogą bezszlakową prowadzącą przez górę
Równia. Nie szedłem jeszcze nigdy tą drogą, lecz wywnioskowałem z mapy że
powinienem dojść nią na przystanek autobusowy koło szkoły w Bystrej. I jak się
okazało, ten odcinek pozaszlakowy pod względem widoków był hitem tej wycieczki.
Na zejściu z Równi znajduje się punkt widokowy, z którego roztacza się bardzo
rozległa panorama – widziałem w oddali nawet Pilsko i Babią Górę. Najlepszy
widok jest jednak na bliższe szczyty, przede wszystkim na Skrzyczne i Magurę.
Idąc dalej prostą, wygodną drogą już po kilkunastu minutach byłem na skraju
lasu na obrzeżach Bystrej. Zazdroszczę mieszkającym tu ludziom widoków, które
mają z okien – na Magurkę Wilkowicką (pierwsze zdjęcie) i na Łysą Górę
(drugie):
Z tego punktu wystarczyło tylko kilka minut zejścia ulicą Niecałą (dziwna
nazwa), by znaleźć się na przystanku autobusowym i zakończyć trasę. Bardzo
wczesne wyjście w góry opłaciło się z wielu względów :) Dało mi ogromny
zastrzyk energii i motywacji przed długim dniem w pracy; czułem się nieco
bardziej „rozgrzany” przed czekającymi mnie nazajutrz wyzwaniami w Tatrach;
miałem okazję doświadczyć cudownego uczucia posiadania gór całkowicie dla
siebie, bez jakichkolwiek innych ludzi na szlaku; i załapałem się dosłownie na
ostatnie godziny ładnej pogody, ponieważ wkrótce po moim powrocie do
Bielska-Białej ta ostro się załamała i lunął deszcz, który lał przez cały
dzień, z biegiem czasu przechodząc w śnieg. I jak się okazało, przez cztery
kolejne dni wędrówek po górach nie miałem już tak dobrych warunków, jak tego
wczesnego piątkowego poranka na Koziej Górze – na kolejnych wycieczkach
musiałem uporać się z śniegiem i pogodzić się z prawie całkowitym brakiem
widoków. Dobrze, że przynajmniej pierwszego dnia „maratonu”, zwłaszcza na
zejściu z Równi, miałem czym oczy nacieszyć :)
Kolejny dzień rozpoczął wspaniałą zimową przygodę w Tatrach, o której
napiszę w relacjach z soboty, niedzieli i poniedziałku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz